Ulice, podwórka kamienic, sklepowe witryny są zasikane do tego stopnia, że często nie wystarcza samo ich umycie – trzeba skuwać tynki, remontować elewacje, zrywać i wymieniać nawierzchnię, by pozbyć się uciążliwego odoru. W odpowiedzi na pytanie o ten problem rzecznik organizatorów obiecał rozmieszczenie na trasie Marszu Niepodległości większej liczby przenośnych toalet, jednocześnie jednak zapytał, czy przypadkiem (cytuję za „Gazetą Wyborczą”) „oddający mocz nie byli artystami sztuki współczesnej, którzy w okolicznych bramach urządzali jakiś performance”. To zdanie o pozornie żartobliwej intencji obnaża kilka istotnych kwestii, dotyczących relacji między deklarowanym patriotyzmem a rzeczywistym stosunkiem do miejsca, w którym się żyje oraz między polską radykalną prawicą a sztuką współczesną, czy szerzej ujmując, kulturą.

Zacznę od patriotyzmu, który wyrażany jest przez skrajną prawicę przede wszystkim za pomocą eksponowania symboli narodowych oraz głoszenia haseł, mających konstytuować wspólnotę poprzez wykluczanie wszystkich, którzy mieliby jej w jakikolwiek sposób zagrażać. To oczywiste, że deklarowany szacunek, a nawet uwielbienie dla godła, hymnu, flagi nie idzie w parze z aktami wandalizmu. Skąd się jednak bierze to dziwne sąsiedztwo? Czy patriotą jest ktoś, komu rzeczywiście leży na sercu dobro ojczyzny i dba o nią, na przykład segregując śmieci i angażując się w życie lokalnej społeczności, czy ktoś, kto opierając biało-czerwoną o mur, następnie na ten mur sika? Czy patriota sumiennie przestrzega przepisów ruchu drogowego, dbając o bezpieczeństwo, czy na sercu leży mu przede wszystkim, by czym prędzej umarli „wrogowie ojczyzny”? Czy patriota musi mieć T-shirt z orłem w koronie, tatuaż z Małym Powstańcem na łydce i naklejkę z „Polską Walczącą” na zderzaku?

Gdyby rudymentarna dbałość o miejsce stała się sednem edukacji obywatelskiej, Polska rzeczywiście mogłaby być lepszym krajem, niezależnie od tego, czy będziemy „kosmopolitami”, czy opowiemy sobie o naszych „małych ojczyznach”. | Katarzyna Kasia

Czy istnieje model patriotyzmu inkluzywnego, włączającego, traktującego Polskę jak wielkie i ważne dobro, którym można dzielić się z ludźmi, których tragiczna sytuacja sprawiła, że nie mają bezpiecznych domów? I nie chodzi mi o to, żeby jedne hasła zastąpić innymi, bo powyższe pytania wykraczają poza polityczne podziały. Mam wrażenie, że gdyby rudymentarna dbałość o miejsce stała się sednem edukacji obywatelskiej, Polska rzeczywiście mogłaby być lepszym krajem, niezależnie od tego, czy będziemy „kosmopolitami”, czy opowiemy sobie o naszych „małych ojczyznach”.

Dziwaczna uwaga o sztuce współczesnej zwraca natomiast uwagę na zaburzoną relację pomiędzy polską skrajną prawicą (i nie tylko skrajną) a sztuką, czy szerzej mówiąc, kulturą współczesną. Sam żart dotyczący performansu nie jest przesadnie zabawny: od zwrotu performatywnego minęło, lekko licząc, ponad 50 lat i wypracowane przez niego taktyki twórcze na stałe wpisały się w kanony sztuki. W Polsce ma on swoich wybitnych przedstawicieli, od Akademii Ruchu i Zbigniewa Warpechowskiego zaczynając, a na Dianie Lelonek czy grupie Polen Performance kończąc. Nigdy nie był masowy, chociaż jego strategie na dobre zmieniły sposób tworzenia i recepcji sztuki we wszystkich jej wymiarach. Wbrew pozorom, dawno przestał być słowem-wytrychem dla wszystkiego, co szokujące, niezrozumiałe, obrzydliwe. Obrósł grubymi tomami naukowych analiz, z których wiele dostępnych jest w języku polskim. Nie jest ani lewicowy, ani prawicowy, tak samo jak malarstwo czy rzeźba same w sobie nie mają barw politycznych.

Można oczywiście powiedzieć, że fakt, iż rzecznik Marszu Niepodległości przeoczył zwrot performatywny, to niewielki problem, w porównaniu z tym, że jego formacja ideowa przegapiła rewolucję seksualną oraz kilka innych globalnych przemian o doniosłym znaczeniu.

Jednak wydaje mi się, że nawet jeśli to drobiazg, jest on symptomatyczny, ponieważ dokładnie w tym samym czasie trwa w Polsce wielka praca nad zanegowaniem dorobku współczesnej kultury. Do formułowania tak poważnego sądu upoważnia mnie szereg niepokojących wypowiedzi i decyzji politycznych dotyczących nie tylko sztuki, zwłaszcza współczesnej, ale i instytucji mających ją wystawiać i promować. Coraz wyraźniej formułowana jest teza o potrzebie tworzenia sztuki „narodowej”, chociaż nie do końca wiadomo, czym właściwie miałaby ona być i jakie wartości prezentować.

Na razie główny nacisk władzy kładziony jest na zmianę obsady instytucji – przykłady można zaobserwować chociażby w warszawskim Muzeum Narodowym czy Centrum Sztuki Współczesnej. Na stanowisko dyrektora pierwszej z tych instytucji minister Gliński powołał bez konkursu profesora Jerzego Miziołka, który zaczął urzędowanie od personalnej czystki oraz zdjęcia prac Natalii LL i Grupy Sędzia Główny, które jakoby miałyby stanowić zagrożenie dla moralności zwiedzających. Jego następnym ruchem było zlikwidowanie Galerii Sztuki XX i XXI wieku w całości. Następnie miejsce miała „historyczna” wystawa wielkoformatowych wydruków prac Leonarda da Vinci – „historyczna”, bo nigdy wcześniej Muzeum Narodowe w Warszawie nie prezentowało tego rodzaju cyfrowych kopii, skromnie poprzestając na oryginałach dzieł. W planach pan dyrektor ma dalsze „odważne sięganie po wielkość”, czyli budowę łuku triumfalnego nad Alejami Jerozolimskimi oraz szklanej piramidy na dziedzińcu muzeum.

Coraz wyraźniej formułowana jest teza o potrzebie tworzenia sztuki „narodowej”, chociaż nie do końca wiadomo, czym właściwie miałaby ona być i jakie wartości prezentować. | Katarzyna Kasia

W tym samym bezkonkursowym trybie, decyzją ministra, stanowisko dyrektora CSW ma od stycznia objąć doktor Piotr Bernatowicz, znany admirator bezkompromisowej sztuki opartej na hasłach takich jak prezentowane przez niego w poznańskim Arsenale „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” czy „jesteś homo – ok, ale nie spedalaj innych”. Zwłaszcza ta druga nominacja wywołała poruszenie, ponieważ istnieje całkiem realne ryzyko, że dorobek jednej z najciekawszych, chociaż borykającej się z licznymi problemami placówki zostanie zaprzepaszczony.

Polityka kulturalna państwa jest bez wątpienia ważna i powinna być prowadzona w sposób spójny, ale wielki niepokój budzi, gdy zaczyna się od ustalania strategii opartej na „jedynej słuszności”, gdyż nie ma – jak pokazują doświadczenia historyczne – skuteczniejszego narzędzia dla niszczenia kultury. Jeśli kierunek i sposób wprowadzania zmian zostanie w następnych latach utrzymany, a właśnie na to się zanosi w drugiej kadencji rządów PiS-u, to istnieje realne ryzyko, że cofniemy się do czasów, w których stosunek władzy do sztuki współczesnej będzie bardzo zbliżony do tego, jaki zaprezentował rzecznik Marszu Niepodległości. I naprawdę marną pociechą jest zapowiedź, że strugi pseudopatriotycznej uryny będą przepływać pod łukiem triumfalnym.