W nocy ze środy na czwartek poszedłem spać dopiero o trzeciej nad ranem, bo chciałem obejrzeć głosowanie w Kongresie. Był to dopiero trzeci impeachment w historii Stanów Zjednoczonych (po Andrew Johnsonie i Billu Clintonie. Richard Nixon zdążył zrezygnować przed wszczęciem procedury) – a zatem wydarzenie bez wątpienia historyczne. Niestety, co to za wydarzenie, jeśli wynik tego głosowania był od dawna doskonale znany: wszyscy wiedzieli, że demokraci zagłosują za postawieniem Trumpa przed trybunałem stanu (bo tym de facto jest procedura impeachmentu), a republikanie – przeciwko. W gruncie rzeczy zarywałem noc tylko po to, żeby zobaczyć, czy znajdą się jacyś posłowie, którzy oddadzą głos wbrew linii swojej partii.

W czasie trwającego około 15 minut głosowania wydawało się, że jeden republikanin się złamał, ale musiał być to albo błąd techniczny, albo czyjaś nieuwaga, bo ów samotny głos przeciw Trumpowi szybko zniknął. W ostatecznym rozrachunku resztki honoru konserwatystów ratował tylko niezależny kongresmen Justin Amash, który latem tego roku odszedł z Partii Republikańskiej w proteście przeciwko temu, jak jego partia broni Trumpa – za wszelką cenę i nie licząc się z faktami. Po stronie demokratów wyłom był większy. Dwóch kongresmenów zagłosowało przeciw obu artykułom impeachmentu (jeden zresztą zapowiedział, że lada chwila zmieni partyjne barwy), a trzeci uznał, że prezydent nadużył władzy, lecz nie utrudniał pracy Kongresowi. Od głosu jako jedyna wstrzymała się Tulsi Gabbard z Hawajów, tym samym wykazując się imponującym brakiem kręgosłupa moralnego, jak na kogoś, kto ubiega się o nominację prezydencką i aspiruje do przewodzenia krajowi.

Zero zaskoczenia, zero suspensu i – niestety – zero satysfakcji. Wszyscy odegrali swoje role, rozpisane już jakiś czas temu, co najlepiej było widać w sześciogodzinnej „debacie” poprzedzającej głosowania. Włączałem ją sobie co jakiś czas i zazwyczaj trzy sekundy wystarczały, by zorientować się, z której partii jest mówca. Jeśli mówił o smutnym dniu dla demokracji i Ameryki, o poszanowaniu konstytucji, o sumieniu, które nie pozwala mu głosować inaczej, był demokratą. Jeśli gardłował na temat skandalicznej, bezprawnej procedury, o braku jakichkolwiek podstaw do impeachmentu, był republikaninem. (Jeśli przemawiała kongresmenka, było jeszcze łatwiej, bo 90 procent kobiet w Izbie to demokratki). W naśladowaniu Trumpa i jego języka, republikańscy mówcy przechodzili samych siebie – bez żadnego wstydu rzucali fake newsy o tym, że to nie Rosja, a Ukraina mieszała się w wybory 2016 roku; zarzucali demokratom, że próbują dokonać zamachu stanu, że nienawidzą Amerykanów; porównywali Trumpa do Jezusa umęczonego pod Poncjuszem Piłatem [sic!], etc., etc. Wierzcie mi Państwo, była to prawdziwa gehenna, ale przetrwałem, żeby móc to Państwu zrelacjonować – umęczony niczym Trump pod Nancy Pelosi.

W naśladowaniu Trumpa i jego języka, republikańscy mówcy przechodzili samych siebie – bez żadnego wstydu rzucali fake newsy o tym, że to nie Rosja, a Ukraina mieszała się w wybory 2016 roku; zarzucali demokratom, że próbują dokonać zamachu stanu, że nienawidzą Amerykanów; porównywali Trumpa do Jezusa umęczonego pod Poncjuszem Piłatem [sic!] | Piotr Tarczyński

Demokraci pod wodzą Nancy Pelosi podjęli ryzyko. Trzydziestkę demokratów, na których wisi większość w Izbie Reprezentantów, wybrano w okręgach, które w 2016 roku poparły Trumpa. Głosowanie za impeachmentem na pewno nie pomoże im, kiedy w przyszłym roku będą starać się o reelekcję. Głosy oddane w środę mogą kosztować ich stanowisko, a partię większość w niższej izbie Kongresu, ale demokraci przyjęli narrację o etycznej i moralnej odpowiedzialności. Wielokrotnie podkreślali, że robią to z ciężkim sercem (mniejsza z tym, na ile to prawda), że to smutny dzień dla Ameryki (kiedy niektórzy demokraci po ogłoszeniu wyniku głosowania zaczęli bić brawo, ubrana na czarno Pelosi natychmiast powstrzymała ich kategorycznym gestem i zmroziła wzrokiem), ale poszanowanie dla prawa nie daje im wyboru: Donald Trump dla prywatnej korzyści wykorzystał swoje stanowisko i domagał się interwencji obcego kraju w amerykański proces wyborczy, w dodatku nieszczególnie się z tym kryjąc. Jak padło wielokrotnie z mównicy w Kongresie – jeśli to, co zrobił Trump, nie zasługuje na impeachment, to znaczy, że nic nie zasługuje, a konstytucja jest martwym dokumentem.

Republikanie z kolei wręcz przeciwnie – etycznie ponieśli klęskę (którą to już?), ale politycznie odnieśli sukces. Choć początkowo poparcie dla impeachmentu rosło, republikańska narracja o szalejących z nienawiści demokratach, którzy bez żadnych podstaw próbują podważyć wynik wyborów, zdołała zasiać w narodzie wątpliwości. Dziś mniej więcej tyle samo Amerykanów jest za impeachmentem, co przeciw, ale przede wszystkim za Trumpem stoją murem republikańscy wyborcy. Żaden republikański kongresmen – choćby i prywatnie uważał Trumpa za niebezpiecznego szaleńca – nie odważył się zagłosować przeciwko niemu i zaryzykować utraty stanowiska w przyszłorocznych wyborach.

W Senacie – dokąd teraz przeniesie się cała procedura i odbędzie się sąd nad postawionym w stan oskarżenia prezydentem – czeka nas, niestety, to samo. Kilkoro demokratów z republikańskich stanów zagłosuje przeciw usunięciu Trumpa z urzędu. Kilkoro, wiedząc, że to zapewne koniec ich politycznej kariery, mimo wszystko zagłosuje za. Republikański blok zgodnie poprze Trumpa, nawet senatorowie rzekomo „umiarkowani” i „krytyczni” wobec prezydenta. Być może jeden Mitt Romney się wyłamie, acz i na to bym nie liczył. Trump zostanie oczyszczony z zarzutów i odtrąbi sukces, a my skupimy się na wyborach prezydenckich 2020 roku, w których naprawdę rozstrzygnie się przyszłość prezydentury Trumpa. Tu, przynajmniej, wciąż jeszcze nie znamy wyniku.

 

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore; Źródło: Flickr.com [CC BY-SA 2.0]