Nie pamiętam szczegółowo uczuć towarzyszących kolejnym początkom roku szkolnego: najprawdopodobniej żal, że wakacje się skończyły mieszał się z radością, że spotkam koleżanki i kolegów z klasy. Na pewno odczuwałam sporą rezygnację i coraz wyraźniej budowane we mnie poczucie obowiązku, przeplatające się z buntem. Jedynym wyjątkiem w tej niepamięci jest rok szkolny 1990/1991, kiedy – dokładnie to sobie przypominam – szłam do szkoły z duszą na ramieniu. Bezpośrednią przyczyną mojego lęku było rozporządzenie wydane przez ówczesnego ministra edukacji Henryka Samsonowicza, dotyczące wprowadzenia religii do szkół. Bałam się, że z racji mojego niechodzenia na religię będę inna, gorsza, stracę przyjaciół. Że przestaną mnie lubić. Że nie będą chcieli się ze mną bawić. Że wypadnę poza nawias wspólnoty. Jak się ma 12 lat, to taka wizja bardzo boli. Mój brat i ja byliśmy jedynymi dziećmi nieuczęszczającymi na religię nie tylko w naszych klasach, ale w całej szkole.
Na szczęście mama poradziła mi, żebym mówiła, że jestem „indyferentna religijnie”. Podziałało, nikt nie przestał mnie lubić, co więcej, zyskałam zupełnie nowy rodzaj szacunku, który zresztą szybko przerodził się w zazdrość, ponieważ ksiądz – katecheta okazał się osobą psychicznie niezrównoważoną i na różne sposoby znęcał się nad dziećmi. Zaczęło się od krzyża: ksiądz powiedział moim koleżankom i kolegom, że mają się na niego złożyć, żeby wisiał nad drzwiami naszej sali. Dzieci zaprotestowały, mówiąc, iż nie chcą krzyża, bo po pierwsze, szkoła to nie kościół, a po drugie, mają w klasie niewierzącą koleżankę. W odpowiedzi ksiądz nie tylko krzyczał. Nasza cudowna wychowawczyni przeżyła gigantyczny szok, kiedy zaalarmowana hałasem, weszła do klasy, gdzie na podłodze dzieci za karę leżały krzyżem. Niedługo potem Batmana ze szkoły usunięto. Siostra-katechetka, która go zastąpiła, lubiła grać dzieciom na gitarze i puszczać im krwawe filmy o aborcji. Koleżanki i koledzy wybrali mnie na przewodniczącą szkolnego samorządu. W następnym roku zrobiło się nas „religijnie indyferentnych” więcej.
Nasza cudowna wychowawczyni przeżyła gigantyczny szok, kiedy zaalarmowana hałasem, weszła do klasy, gdzie na podłodze dzieci za karę leżały krzyżem. Niedługo potem Batmana ze szkoły usunięto. | Katarzyna Kasia
Pod koniec drugiej dekady XXI wieku, w szkole mojej córki na religię chodzą przede wszystkim maluchy szykujące się do pierwszej komunii. Potem zainteresowanie gwałtownie spada. Nie pomagają nawet takie strategie jak umieszczanie lekcji religii w środku dnia oraz to, że ocenę z niej wlicza się do średniej na koniec roku.
Moja klasa zyskała dzięki księdzu Batmanowi poczucie wpływu na własny los. Brutalnie i na własnym przykładzie nauczył nas też, że osoby stawiane na miejscu autorytetów nie zawsze na to zasługują. W naszej klasie nigdy nie zawisł krzyż, jedyne, co się po 1989 roku zmieniło, to korona na głowie zawieszonego nad tablicą orła. Swoją drogą, gdzie się podziały tamte świadome dwunastoletnie dzieci, które umiały sobie wywalczyć choćby małą enklawę świeckości w konkordatowym świecie? Czy wtedy, w szalonych latach 90., było łatwiej? Przez ostatnie 30 lat sojusz tronu i ołtarza stał się czymś wszechobecnym i przerażająco oczywistym – nie mam tu nawet na myśli ścisłej współpracy kościelnych hierarchów i polityków, ale takie zdawać by się mogło drobiazgi jak msze towarzyszące wszystkim uroczystościom, wszechobecność kleru katolickiego w przestrzeni publicznej oraz monopol na obsługę ważnych egzystencjalnie momentów, sytuacji granicznych.
Niezależnie od tego jak wielkim łukiem nie omijalibyśmy kościoła katolickiego, jesteśmy często zmuszeni do konfrontacji z nim w chwili wielkiej podatności na zranienie, wtedy, kiedy ktoś nam bliski umiera, a na nas spada obowiązek organizacji pogrzebu. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy po śmierci ojca doradzono mi, abym udała się do parafii. Przywitał mnie tam ksiądz, któremu próbowałam opowiedzieć o skomplikowanej duchowej drodze mojego taty – historyka idei, specjalizującego się w świętym Augustynie i katolicyzmie. Sama do dzisiaj nie wiem, na ile był człowiekiem wierzącym, ale jestem i byłam pewna, że na kościele znał się lepiej niż zdecydowana większość hierarchów. Pamiętam, że kiedy plącząc się w tej historii i z trudem łykając łzy, doszłam do wielkiego kryzysu, jaki w moim ojcu wywołał jeden z tekstów kardynała Ratzingera – ksiądz podszedł do stojącej na jego biurku skrzyni pełnej fiszek i otworzywszy ją, oświadczył, że tacie pogrzeb się nie należy, ponieważ nie przyjmował księdza po kolędzie. Najpierw mnie zatkało, a potem wybuchłam wielkim płaczem: bo jak to? Ja tu mówię o „Fides et Ratio”, a on o bzdurach? Mi ojciec umarł przed godziną, a on odmawia pochowania go? Co z szacunkiem, pokorą, miłością bliźniego, troską? Gdzie w tym wszystkim jest Chrześcijaństwo? W tej skrzynce z karteczkami? W kopertach z pieniędzmi przekazywanymi przez biednych ludzi na budowę kolejnych coraz mniej potrzebnych świątyń?
Udało się przeprowadzić świecki pogrzeb, ale od tamtej pory wiem, bo dotknęło mnie to w najbardziej tragicznym momencie życia, że kościół nie ma litości. Wiem też, że dopóki jego związek z państwem nie zostanie rozwiązany, nikt – wierzący, wątpiący, niewierzący – nie będzie mógł być pewien poszanowania swojej godności. Istnieje przecież zasadnicza różnica między funkcjonowaniem instytucji a wewnętrznymi poruszeniami tego czegoś, co przyjęło się nazywać duszą, a czego nie opisują procedury ani encykliki papieży. Obserwując trajektorie losów ludzi kościoła, wykładając te elementy jego historii, które odcisnęły się w dziejach filozofii Zachodu, zdaję sobie sprawę, że nie ma niczego gorszego niż łączenie jego struktury instytucjonalnej z państwem. Świeckość powinna być oczywista, bo jej brak prowadzi do najgłębszej korupcji, do utraty wartości i zanegowania możliwości harmonijnego działania społeczeństwa jako wspólnoty.
Obserwując trajektorie losów ludzi kościoła, wykładając te elementy jego historii, które odcisnęły się w dziejach filozofii Zachodu, zdaję sobie sprawę, że nie ma niczego gorszego niż łączenie jego struktury instytucjonalnej z państwem. Świeckość powinna być oczywista. | Katarzyna Kasia
Jeśli religia staje się przymusowa, traci swój najgłębszy sens, przestaje być indywidualną relacją z absolutem, rodzi potworki typu „wierzący niepraktykujący”. Receptą na brak wiary nie jest z całą pewnością wykluczanie, zresztą czemu i z czego mielibyśmy niewierzących leczyć? Powtarza się tezę, że aktualna pozycja kościoła katolickiego w Polsce została zbudowana w reakcji na lata represji, że stał się on niejako depozytariuszem najważniejszych narodowych wartości. Co jednak z ludźmi niewierzącymi, czy nie mają do nich prawa? Moje historie są banalne, podejrzewam, że wiele osób miało podobne doświadczenia. Opisałam przypadki instytucjonalnego przymusu, z którymi zetknęłam się jako osoba z zewnątrz, niezwiązana w żaden sposób z katolicyzmem.
Nie wszystkim dany jest jednak luksus ateizmu. O wiele gorzej sytuacja wygląda tam, gdzie krzywda dzieje się ludziom z różnych powodów wiążącym swój los z kościołem. Widać to na przykład w historiach, które Tomasz i Marek Sekielscy pokazali w filmie „Tylko nie mów nikomu”. Wbrew oczekiwaniom, reakcja skorumpowanej przez kościół katolicki władzy państwowej, nie nastąpiła, a ofiary księży pedofili nie doczekały się żadnego zadośćuczynienia, śledztwa ani systemowej pomocy. Nawet jeśli sąd przyznał komuś odszkodowanie, jak gwałconej w dzieciństwie Katarzynie, to spotkały ją potem ostracyzm, nienawiść i prześladowania. Trudno mi sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek, który za bycie ofiarą księdza pedofila, jest potem tak okrutnie karany, znieważany, poniżany, mieszany z błotem.
Sytuacja bezkarnego kościoła katolickiego, działającego na zasadzie „państwa w państwie” jest patologią. Droga do jej zwalczenia prowadzi przez radykalne oddzielenie tego, co kościelne od tego, co państwowe, ale pod warunkiem, że prawo świeckie nie będzie w żadnym zakresie zależne od prawa kanonicznego. Dopiero, kiedy do takiego rozdzielenia dojdzie, będziemy mogli zacząć w Polsce rozmawiać o tolerancji.