Do ochockiej herbaciarni doprowadziły mnie dwie rzeczy. Próba zrobienia psikusa polskiemu środowisku literackiemu i interes własny, zobaczyć proroka, świętego, zaraz przed narodzinami. A szczerze mówiąc, to kilka miesięcy temu wyczułem jakieś załamanie w liczbie facebookowych like’ów, ich liczbie i pochodzeniu na profilu Michała Cichego, pisarza, niegdyś szefa działu kultury „Gazety Wyborczej”. W jakiejś mierze człowieka niedaleko wzorca warszawskiego kulturalnego salonu, o ile taki kiedykolwiek istniał. Dość, że zawsze teksty Cichego czytało się z przyjemnością. I tak jak wcześniej byłem bezbrzeżnym admiratorem jego wpisów, jak pamiętałem ciekawość i podziw rozmaitych redaktorów wobec facebookowej obecności Cichego, tak teraz i sam nabrałem ostrożności w sygnowaniu tego podziwu swoim kciukiem i przestałem widzieć kciuki innych.

Co się stało?

Michał Cichy zaczął pisać na swoim wallu jak nauczyciel duchowy, bez ubierania w literaturę, nawet powiedziałbym, z pewną zgrzebnością i powtarzalnością schematów duchowych – że cisza, że droga, że jedność i oddech. Nie chcę kpić. Kpić chciałem raczej z tego, jak odbiorą zwrot Cichego nasi wieczni kategoryzanci, hierarchizanci, słowem — cały światek, którego trzeba słuchać, jeśli tylko chce się z kimś umówić na piwo w literackiej Warszawie. Napisał dwie dobre książki (dla przypomnienia ludziom zaglądającym na portal tylko dla polityki, może na spóźniony prezent: „Zawsze jest dzisiaj”, „Pozwól rzece płynąć”). Oczekiwałem od Cichego, że spotkam się z nim, a on powie: słuchaj, przestałem pisać. Sam tego oczekuję od literatury, żeby przestać pisać; literatura ma być wyłącznie woalem dla pełniejszego oddechu, owego wrażenia, które przywołuje Marlow w „Jądrze ciemności” na starym brygu: że usuwa mi się ziemia spod stóp i ukazuje mizerota ludzkiej duszy, własna, cudza. Myślałem, że tak Michał Cichy będzie mówił. Po co pisać, skoro można medytować?

Ale uspokajam, zwłaszcza członków jury literackich, Michał Cichy będzie pisał nadal. Następna książka, już nie o Warszawie. To nie wolapik spacerów i pouczeń, tylko zwrot stronę ciała i medytacji, autor nie chciał zdradzić więcej. Cóż, tak musiałem przyjąć pierwszą odmowę, którą przygotowała mi rzeczywistość. Nie będzie drwin z wyobraźni literatów, którzy za sens istnienia ludzkiego genomu widzą wydawanie książek, Cichy dalej będzie publikował.

A drugi motyw tego spotkania? Nauczyciel. Zacząłem od tego, że Cichy stoi blisko wzorca z Sèvres polskiego salonu. Jeśli przypomnieć sobie, jakie za jego czasów, całkiem niedawno przecież, nakłady miała „Gazeta Wyborcza” (nie mieściła się nawet w kioskach Ruchu i wykładali ją na blaty), trudno go tam nie stawiać. To obiektywne kryteria. Tak samo z kryteriami osobistymi, wolta i odejście z „Wyborczej” z obnażeniem dworskich stosunków w środku tylko dodawały mu w moich oczach; a na końcu to. Co jest ważniejszego od duszy, ducha? I Cichy podsuwający kolejne medytacje na ten temat. To, plus zwyczajowe poszukiwania guru, nauczyciela sprawiły, że tego listopadowego wieczoru czułem się nietęgo.

Padało, a w chodnikach odbijały się neony, z klonów spadały ostatnie noski, z lip na ziemię leciały małe orzeszki wielkości najmniejszych dostępnych draż oferowanych przez przemysł cukrowniczy. Cichy przyszedł punktualnie i miałem wrażenie, że zaczął się pewien rytuał, który organizował swoimi odpowiedziami, łagodnością i pacyfikowaniem moich nerwowych pytań i przerywania wypowiedzi. Czułem się jak słoń w tym rytuale i w sumie mi ulżyło. Jeszcze nie znalazłem swojego mistrza i z przyjemnością zacząłem go słuchać. Cichy wyłączył starodawny telefon jakby z czasów „Wyborczej”, frontalnie przeciw temu, co się nosi teraz na ulicach. Jeszcze wtedy miałem poczucie, że to poza i teatrzyk, zdjął kurtkę „sześćdziesiątkę piątkę”, wciąż przecież mundur intelektualisty, dogadaliśmy się co do herbat i zaczęło się spotkanie. Że właśnie pisze książki dalej, że dość wolno czyta, że lubi Babla, a mniej lubi Czechowa, bo Czechow zwraca się wprost do czytelników, a to się zestarzało.

Jego fascynacja tao te king wydała mi się uczniowska, cały w zasadzie wydał mi się uczniowski, i to chyba było najbardziej zaskakujące wrażenie. Były kiedyś takie momenty, ze dwa razy mu pisałem na messengerze, w prywatnym hołdzie, że go podziwiam za uważność, olśniewające czytelnika opisy z „Pozwól rzece płynąć”, a tu zobaczyłem człowieka, który z tej pilności zgubił, a może przeniósł cały wdzięk na swoją pracę, na pilność w oddychaniu, żeby się nie zapomnieć. To, co mogłoby być finezją rozmowy, poszło w wyjaśnianie pojęć z tao te king, drogi, uważności, a Cichy – w zasadzie – powtarzał to, co wcześniej napisał na Facebooku, co sam czytałem przed spotkaniem z nim. Z taką samą naturalnością, bez dumy Cichy opowiadał o praktyce medytacyjnej, którą otworzył i co poniedziałek prowadzi, dając sobie prawo do tego, by uczyć innych. Ostatecznie ożywił się, a może wybił ze swojego tu-i-teraz tylko raz, kiedy opowiadał o pierwszym zdaniu z wywiadu z Bertem Hellingerem, który przeczytał czy przyniósł przed laty do „Gazety”: „nie jesteś wolny”. To go przebudziło, a ja wszystko, co słyszałem od niego, zacząłem składać w jedno. Mówi, zachowuje się i nawet spaceruje, jakby do tej pory chciał zmieścić się w tej niewoli, nadać jej własny sens, a właściwie rozepchnąć gestami, porządkiem mury, których, jak wie, nie przeskoczy.

Złość, którą przyniosłem, że nie jestem w stanie sobie spokojnie pooddychać, że nie medytuję, ustąpiła; została radość, że i takich oryginałów mamy i że ten nie mój, a nawet nie nasz, bo jednak legendy nie będzie. Cichy dalej pisze. Pewnie też nie zostanie tylko przy duchu, nie ma się czego obawiać. Tak się też rozeszliśmy, przepisowo po dwóch godzinach spotkania w różne strony, zdejmując dłonie z okrągłego i ciemnego blatu stołu, opuszczając wygrzane, ciepłe i zamszowe krzesła i w końcu — wnętrze herbaciarni z pyszną herbatą i zbyt głośną muzyką.

W aucie przypomniała mi się na tyle dawna lektura „Braci Karamazow”, że mogę teraz spokojnie raczej dywagować na jej podstawie, bez dbałości o konkret. Tam zdaje się był problem ze starcem Zosimą; jakieś towarzystwo, modne panie, zarzucało mu, że nie jest prawdziwym mędrcem, człowiekiem świętym, jego ciało śmierdzi i nie ma cudów do dokumentowania. Dopóki nie zobaczę cudów, jestem po stronie tych pań. Tak samo chciałem powiedzieć, zobaczywszy Cichego, wtedy już myślałem sobie; może w ogóle nie ma świętych i jakoś trzeba sobie z tym radzić.

 

* Tekst wyraża poglądy autora.