W dzień trzydziestej rocznicy upadku komunizmu prezes czeskiego Sądu Konstytucyjnego Pavel Rychetský oznajmił, że Węgier ani Polski nie można już nazwać demokratycznym państwem prawa. Podobno tamtejsi przywódcy polityczni Viktor Orbán i Jarosław Kaczyński otwarcie uznają zasady demokracji nieliberalnej, więc według Rychetskiego nie ma się co dziwić, że pierwszy atak skierowali przeciwko niezawisłości sądownictwa i Trybunałowi Konstytucyjnemu. Podobne głosy słychać stosunkowo często, nie tylko w czeskiej debacie. Fakty są jasne – w ciągu ostatnich lat w obu krajach doszło do ataków na niezawisłość sądów. Jednak w związku z tym nasuwają się dwa pytania. Po pierwsze, czy porównywanie Polski z Węgrami jest zupełnie prawdziwe, a po drugie, czy w przeciwieństwie do Polaków akurat obywatele Czech mogą odetchnąć z ulgą, że żyją w demokratycznym państwie prawa. W obu przypadkach odpowiedź jest negatywna.

Po przegranych wyborach w 2011 roku prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński oznajmił, że nadejdzie dzień, kiedy w Warszawie będzie Budapeszt. Była to aluzja do sukcesu jego sojusznika Viktora Orbána, którego Fidesz uzyskał większość konstytucyjną w węgierskim parlamencie. Ma ją do dziś, dzięki czemu udało mu się zmienić kraj wedle swojego mniemania, bardziej niż byłoby to wskazane z punktu widzenia demokracji liberalnej. Dostosował do swoich potrzeb ordynację wyborczą oraz zaczął kontrolować nie tylko telewizję publiczną i radio, ale za pośrednictwem zaprzyjaźnionych oligarchów również większość mediów prywatnych. Niektóre metody Orbána zmierzające do opanowania sądownictwa – na przykład obniżenie wieku emerytalnego dla sędziów czy podniesienie liczby członków kluczowych trybunałów – skopiowało PiS po przejęciu władzy jesienią 2015 roku.

W tym sensie Warszawa naprawdę zmieniła się w Budapeszt. Ponadto pod niektórymi względami uczeń przerósł mistrza, ponieważ w przeciwieństwie do Fideszu PiS przeprowadziło rozległe zmiany w zakresie sądownictwa bez posiadania większości konstytucyjnej w parlamencie. Szczytem był moment, w którym polski rząd odmówił opublikowania decyzji Trybunału Konstytucyjnego z marca 2016 roku, co było jego obowiązkiem, i udawał, że werdykt nie jest ważny, ponieważ nie został opublikowany. Partia Kaczyńskiego, podobnie jak Fidesz, przejęła media publiczne, przekształcając je w swoją tubę propagandową.

Warszawa, nie Budapeszt

Jednak z drugiej strony sytuacja nad Wisłą nie jest tak zła jak na Węgrzech. Polskie demokratyczne partie opozycyjne są w dużo lepszej kondycji niż ich węgierskie odpowiedniki. W niedawnych wyborach do Sejmu zdobyły łącznie prawie o milion głosów więcej niż PiS, a większej liczby mandatów nie mają jedynie dlatego, że polska ordynacja wyborcza, tak samo jak czeska, promuje większe ugrupowania. Ponadto opozycja wygrała wybory do Senatu i ma niemałą szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich wiosną przyszłego roku. Gdyby Prawo i Sprawiedliwość straciło pałac prezydencki, zmiana Warszawy w Budapeszt znacznie by się skomplikowała.

Co więcej, pozycja niezależnych mediów prywatnych jest w Polsce silniejsza niż na Węgrzech czy nawet w Czechach. Partia Kaczyńskiego grozi im wprawdzie „repolonizacją”, ale ze względu na nadchodzące wybory prezydenckie w najbliższym czasie nie zdobędzie się chyba na tak radykalny atak na własność prywatną i wolność słowa. Ważnym czynnikiem są tu również zagraniczni właściciele niektórych mediów – przykładowo, właścicielem opozycyjnie nastawionej wpływowej telewizji TVN jest amerykański inwestor. PiS uważa Stany Zjednoczone za swojego najważniejszego sojusznika, dlatego też nie odważy się sięgnąć po „ich” własność.

Sytuacja na czeskiej scenie medialnej jest gorsza niż w Polsce – przynajmniej jeśli chodzi o sferę prywatną. Po stopniowym odejściu zagranicznych właścicieli, którym chodziło przede wszystkim o zysk i którzy w zasadzie nie ingerowali w zawartość merytoryczną swoich tytułów, dużymi grupami medialnymi podzielili się tutejsi miliarderzy. Jako pierwszy media kupił sobie Zdeněk Bakala, ale kluczowym graczem, od którego rozpoczęła się oligarchizacja czeskich mediów, był obecny premier z ugrupowania ANO, a do niedawna drugi najbogatszy obywatel Czech, Andrej Babiš. Przed wyborami w 2013 roku kupił on jedną z najważniejszych grup medialnych. W ten sposób wystraszył innych wpływowych przedsiębiorców, którzy zaczęli się szybko rozglądać za innym mocnym zapleczem mediowym. Współwłaściciel czesko-słowackiej grupy Penta Marek Dospiva porównał posiadanie mediów do atomowej walizki, dzięki której nikt nie może jej właściciela „irracjonalnie atakować”. Dospiva mówił więc o swoim nabytku o wiele szczerzej niż Babiš, który oznajmił, że media kupił po to, żeby pisały prawdę.

Jednak w przeciwieństwie do Polski Czechy mają przewagę w postaci stosunkowo dobrej jakości mediów publicznych, które nie są podporządkowane żadnym politykom. Nie jest jasne, jak długo to jeszcze potrwa, bowiem od wyborów parlamentarnych w 2017 roku, kiedy to Izbę Poselską opanowały autorytarne ugrupowania z ANO Andreja Babiša na czele, naciski polityczne na Czeską Telewizję i Czeskie Radio rosną. Nieformalny blok polityczny, do którego oprócz ANO i komunistów należy jeszcze ekstremistyczny ruch Wolność i Demokracja Bezpośrednia [Svoboda a přímá demokracie, SPD] pod wodzą Tomia Okamury stopniowo umieszcza swoich ludzi w radach nadzorczych. Jeżeli zdobędzie w nich większość, droga do ujarzmienia mediów publicznych zostanie otwarta.

Antypolityka

W Polsce konflikt między obozem rządzącym a opozycją ma w znacznej mierze charakter światopoglądowy i kulturowy. W czeskiej polityce z powodu zmienności poglądów Andreja Babiša, który w ciągu kilku dni potrafi zupełnie zmienić opinię na temat szeregu istotnych kwestii, aspekt ideowy schodzi na drugi plan. Zarazem opozycyjne partie demokratyczne są zmuszone do zajęcia jakiegoś stanowiska w sprawie niedopuszczanego konfliktu interesów oligarchy Babiša, którego działalność biznesowa jest w dużym stopniu zależna od dotacji państwowych i europejskich. Ponadto premier jest podejrzany o poważne oszustwo dotacyjne. Jednak kiedy demokratyczna opozycja zwraca na to uwagę, pod jej adresem odzywają się zarzuty, że potrafi robić jedynie „antybabišową” politykę. Przypomina to sytuację w Polsce, gdzie opozycję krytykuje się za to, iż nie proponuje nic oprócz straszenia Jarosławem Kaczyńskim.

W obu państwach przeciwnicy tamtejszego autorytarnego rządu zastanawiają się, jak pokonać go w wyborach, kiedy dzięki koniunkturze gospodarczej prowadzi on dobrze ukierunkowaną politykę społeczną, przez co cieszy się dużym poparciem wśród obywateli. A to w sytuacji, kiedy dla wielu wyborców ostrzeżenia przed zagrożeniem dla demokracji liberalnej i praworządności wydają się zbyt abstrakcyjne.

O tym, że czeskiej polityce – w porównaniu z polską – brakuje treści, świadczy charakter najmocniejszej partii: ruch ANO jest jedynie organizacją usługową Andreja Babiša, bez niego traci sens. Na początku określiło się jako ruch prawicowy, później zaczęło przejmować wyborców socjaldemokratów i komunistów. O PiS-ie możemy myśleć, co chcemy, ale musimy przyznać, że od lat reprezentuje określone wartości oraz idee. O ruchu ANO nie można tego powiedzieć nawet przy najszczerszych chęciach. Bywa on szyderczo nazywany polityczną dywizją koncernu Babiša, Agrofert, co nie jest aż tak dużą przesadą. Babiš niewątpliwie ubiegał się o fotel premiera również po to, żeby bronić swoich interesów handlowych.

Wyłania się tu kolejna różnica między dzisiejszymi Czechami a Polską. Podczas gdy w pierwszym z wymienionych krajów górują biznesmeni i oligarchowie, w drugim prym wiodą raczej politycy. Sprzyja im fakt, iż właścicielem szeregu kluczowych firm, przede wszystkim w sektorze energetycznym, ale także bankowym, jest państwo. Dzięki temu polska władza ma wpływ na obsadzanie lukratywnych stanowisk. W przeciwieństwie do Czech i Słowacji w Polsce niemal nie mówi się o oligarchach. Jarosław Kaczyński do kierowania państwem nie potrzebuje wysokiej funkcji państwowej. Wystarczy mu mandat poselski i partyjne biuro w Warszawie.

Czeskie niebezpieczeństwo

Już sam konflikt interesów, który widzimy w przypadku czeskiego premiera, jest niezgodny z demokracją liberalną. Absurd ten przypomina sytuację, w której oskarżony o coś sędzia miałby sam wydać wyrok we własnej sprawie. Czeski premier uważa parlament za „paplarnię” i odgraża się, że nie będzie przychodził na jego obrady. Zaufanie do państwa prawa zostało znacznie podważone przez nieprzekonywujące uzasadnienie zatrzymania postępowania karnego wobec premiera z powodu podejrzenia oszustwa dotacyjnego na dużą skalę. Prokuratura Rejonowa w Pradze wydała bowiem orzeczenie kilka miesięcy po tym, jak Babiš niespodziewanie powierzył funkcję ministra sprawiedliwości Marii Benešovej, która w przeszłości uznała jego sprawę za sfabrykowaną, wymyślając teorię, iż postępowanie sądowe można sobie w Czechach zamówić. Tymczasem z opublikowanych w mediach informacji oraz z raportu Europejskiego Urzędu do spraw Zwalczania Nadużyć Finansowych OLAF wynika, że do oszustwa prawdopodobnie doszło. Prawdopodobnie dlatego Prokurator Generalny Czech Pavel Zeman ostatecznie uchylił prawomocne orzeczenie swoich podwładnych o umorzeniu postępowania karnego wobec Andreja Babiša i przekazał im sprawę do ponownego rozpatrzenia. Jednak równocześnie dodał, że nie oznacza to, iż w świetle obecnej sytuacji dowodowej proponuje wnieść akt oskarżenia przeciwko premierowi. Afera korupcyjna Babiša będzie więc najprawdopodobniej trwała jeszcze długo i nie wiadomo, czy premier w ogóle stanie przed sądem.

Wprawdzie w Czechach przynajmniej na razie nie atakuje się niezawisłości sądów, jednak konstytucję traktuje się tu bardzo umownie, a to przede wszystkim za sprawą prezydenta Miloša Zemana. Sześć lat temu, nie respektując głosu większości posłów, Zeman mianował rząd Jiříego Rusnoka, który bez wotum zaufania kierował krajem przez sześć miesięcy. W ciągu ostatniego roku prezydent odmówił już mianowania dwóch ministrów. Większość ekspertów jest zgodna co do tego, że głowa państwa złamała konstytucję nie tylko w wymienionych przypadkach. W Izbie Poselskiej, która jest zdominowana przez ugrupowania autorytarne i posłów podziwiających działania Zemana, nie pojawia się jednak pomysł wniesienia na niego skargi do Trybunału Konstytucyjnego. Jego potęga rośnie więc bez względu na to, że uprawnienia prezydenckie są nieco mniejsze niż w Polsce. Jednak podczas gdy polski prezydent Andrzej Duda, również ze względu na wcześniejsze członkostwo w PiS-ie, sprawia wrażenie wykonawcy woli centrali partyjnej, niepowstrzymywany przez nikogo Zeman w trakcie drugiej kadencji wciąż przesuwa granice swoich prerogatyw.

Ponadto czeski prezydent usługuje Rosji i Chinom w polityce zagranicznej. W sprawie otrucia Siergieja Skripala bez wahania opowiedział się po stronie Moskwy, w niewybredny sposób podając w wątpliwość ustalenia tajnych służb państwa, na czele którego stoi. Takie prorosyjskie zachowanie trudno sobie wyobrazić u polskiego prezydenta. Czeski rząd toleruje wybryki Zemana, ponieważ musi go mieć po swojej stronie osłabiony przez wiele afer i własny konflikt interesów Andrej Babiš, przez którego Czechy najprawdopodobniej stracą znaczną ilość pieniędzy ze środków unijnych. Duet Babiš–Zeman być może nie niszczy demokratycznego państwa prawa tak ostentacyjnie jak Viktor Orbán czy Jarosław Kaczyński, ale jest równie niebezpieczny.

 

Artykuł po raz pierwszy ukazał się 5 grudnia 2019 roku w czasopiśmie „Demokratický střed”.

Z czeskiego przetłumaczyła Olga Słowik.

Redakcja tłumaczenia — Jakub Bodziony.