Co jakiś czas powraca w debacie publicznej (za każdym razem gorąca) dyskusja o feminatywach, czyli żeńskich końcówkach rzeczowników żywotnych osobowych. Ostatnio stało się tak, gdy grupa posłanek Lewicy zażądała, by w oficjalnych drukach sejmowych nazywać je „posłankami”, a nie „posłami”, co z kolei preferują panie deputowane partii rządzącej.
I znowu język i słowa, którymi się posługujemy, przestają służyć nam do komunikacji, ale stają się areną wyimaginowanej wojny ideologicznej. A użycie, nawet przypadkowe, jakiegoś słowa, oznacza opowiedzenie się po którejś stronie sporu politycznego.
Język żyje własnym życiem
Nie da się zadekretować na siłę używania lub nieużywania jakichś słów, nawet jeśli czasami są to maszkarony lingwistyczne i semantyczne buble. A marzyłby mi się taki dekret (a może najlepiej wprowadźmy paragrafy karne!) choćby za „dedykowaną obsługę Warsu”, którą słyszę w każdej podróży pociągiem. „Dedykowane” niczym dżuma rozpanoszyło się w naszej codziennej polszczyźnie. Używają tego słowa w jego zupełnie błędnym kontekście jako bezmyślną kalkę z angielskiego wszyscy ludzie, którzy chcą brzmieć trochę bardziej inteligentnie.
Innym słowem, które na stale weszło do użycia ku rozpaczy językoznawców (i mojej), jest słowo „przemocowy” jako przymiotnik od „przemocy”, ale w zasadzie tylko w kontekście zjawiska przemocy w bliskich relacjach. Powiedzenie, że jakieś zachowanie jest „przemocowe” jest niesłychanie piętnujące. Jeśli już ktoś na siłę chce stworzyć przymiotnik od przemocy, to per analogiam do mocy (bo to jest trzon słowa) i pomocy, powinno być przemocny (tak jak pomocny), choć to słowo w dawnej polszczyźnie ma inne znaczenie [1].
Nie da się zadekretować na siłę używania lub nieużywania jakichś słów, nawet jeśli czasami są to maszkarony lingwistyczne i semantyczne buble. A marzyłby mi się taki dekret (a może najlepiej wprowadźmy paragrafy karne!) choćby za „dedykowaną obsługę Warsu”, którą słyszę w każdej podróży pociągiem. | Magdalena Grzyb
Jest jednak tak zwany uzus językowy, czyli zwyczaj i powszechność używania określonych zwrotów czy słów, które z czasem, nawet jeśli na początku są niepoprawne czy brzmią nienaturalnie (bo na przykład nie jesteśmy przyzwyczajeni i osłuchani), przyjmują się i na stałe wchodzą do potocznej, a potem i nawet literackiej, polszczyzny. Mam jednak mimo wszystko nadzieję, że Rada Języka Polskiego słowa „dedykowany” w błędnym znaczeniu i „przemocowy” za takie uzusy nie uzna, okażą się one przejściową modą językową i za parę lat nikt już nie będzie mówił o „dedykowaniu” jakichś produktów do spełniania określonych funkcji.
Same żeńskie końcówki, w tym na nazwy poszczególnych profesji czy funkcji, funkcjonują w polszczyźnie od dawna i nikt nie robił z tego sprawy politycznej. Wraz z rozwojem technologicznym czy zmianami kulturowymi naturalną koleją rzeczy pojawia się konieczność dostosowania języka do otaczającej rzeczywistości. Jednak to, czy poszczególne określenia się przyjmą, czy nie, jest nie do przewidzenia.
Nie żyjemy już w czasach, kiedy Kasia Piórecka (grana przez Ewę Błaszczyk w serialu „Zmiennicy”) musiała dokleić sobie wąsa i udawać Mariana, żeby pracować jako taksówkarz. Dzisiaj, nawet jeśli dalej jest to profesja zmaskulinizowana, mamy całkiem sporo taksówkarek.
Mniej polityki, więcej polotu
Język polski to żywy twór i wyjątkowo podatny na różnego rodzaju nowe słowa czy wyrażenia. Mnie osobiście niezwykle bawi wymyślanie żeńskich końcówek do różnych nieoczywistych rzeczowników żywotnych. Polszczyzna oferuje kilka wariantów tworzenia żeńskich form i tylko od nas zależy, którą uznamy za odpowiednią.
Zawsze można również sięgnąć po klasyczną (łacińską i dzisiaj stosowaną choćby w języku hiszpańskim) metodę tworzenia żeńskich form, jak na przykład zrobiła swego czasu Joanna Mucha, mówiąc, że jest „ministrą”, choć językowi puryści zżymali się, iż poprawniej brzmiałby „ministerka”. Trudno jednak nie zgodzić się, iż „ministra” brzmi dla ucha dużo lepiej i dostojniej niż „ministerka”.
Bywa też tak, że żeńska forma dla jakiegoś słowa już jest zagospodarowana i wtedy robi się zabawnie albo ma inne znaczenie niż męska, najczęściej mniej ważne. Wiadomo, że sekretarka nie znaczy tyle co sekretarz, więc może warto stosować formę „sekretarzyni” (tutaj ukłon w stronę dr Dagmary Woźniakowskiej-Fajst).
Bywa również, że są słowa, które nie mają swoich męskich form (na przykład prostytutka) i dziwi mnie, dlaczego tutaj nie słyszę chóru mężczyzn krzyczących „dyskryminacja”.
Świadome decyzje czy siła przyzwyczajenia?
Same kobiety jednak też się buntują przeciwko określaniu siebie i swoich funkcji za pomocą żeńskich końcówek, zwłaszcza gdy idzie o kwestie zawodowe. Widać to wyraźnie w zawodach prawniczych. Wiele kobiet wierzy, że bycie radcą prawnym czy adwokatem przydaje im więcej powagi i prestiżu niż bycie radczynią czy adwokatką. Niektóre wręcz stroszą się na żeńskie końcówki w tym kontekście. Czasem jest to świadoma decyzja, a czasem po prostu brak refleksji i zwykłe przyzwyczajenie.
Może rzeczywiście powiedzenie, że jest się profesorem, a nie profesorką, brzmi bardziej dostojnie, ale jest to właśnie dowód na immanentny seksizm tkwiący w języku i nas samych, ale językowo nie mający wiele wspólnego z tradycją.
Dlatego warto przypomnieć, chociaż ten argument i tak pewnie nie przekona obrońców reduty jedynie słusznych końcówek (męskich), że polską TRADYCJĄ są właśnie feminatywy. Do II wojny światowej żeńskie końcówki były w powszechnym użyciu. Nie tylko nikogo nie raziły, ale przeciwnie – oburzenie wywoływały przypadki stosowania męskich końcówek na określenie kobiet!
Przypis:
[1] „Przemocny” znaczyło: nadzwyczaj mocny, silny. Synonimem współczesnego przymiotnika „przemocowy” w dawnej polszczyźnie było słowo „gwałtowny”, od słowa „gwałt”, będącego synonimem przemocy; zaś współcześnie wypada mówić „agresywny” bądź „z użyciem przemocy”. A czasami, zamiast „przemocowy”, w określonym kontekście wystarczy powiedzieć „to jest przemoc”.