Ostatnie dwa lata obficie obrodziły w antyutopie w polskiej literaturze. Wizje przyszłości czerpiące wprost z niepokojów, które rodzi ponura teraźniejszość, wykładali w swych powieściach między innymi: Ignacy Karpowicz („Miłość”, 2017), Mariusz Sieniewicz („Plankton”, 2017), Eustachy Rylski („Blask”, 2018), Ziemowit Szczerek („Siwy Dym”, 2018). To zdaje się refleks szerszego trendu kulturowego, który dobrze widać w gęstej produkcji filmowej i serialowej.
Wszystkie przywołane wyżej wizje przyszłości, w moim ujęciu, spina jeden mianownik, który obnaża jednocześnie ich słabość – czerpią tak mocno z teraźniejszości, że ich siła oddziaływania jest równa temu, co przynoszą niemal codziennie nagłówki gazet. Postępująca katastrofa klimatyczna, przerażające tańce nad przepaścią polityków krajowych i światowych, zacieranie rzeczywistości nadprodukcją opinii, których zgodność z faktami wynosi mniej niż zero, galopująca polaryzacja społeczeństw, pożerający planetę genetycznie nienasycony kapitalizm, powrót brunatnych narracji i praktyk do życia społeczno-politycznego – wszystkim tym jesteśmy bombardowani zewsząd. Na tym tle wyżej wymienione teksty kultury wypadają blado, mogą jedynie na chwilę szarpnąć struną wrażliwości, czy ściślej: strachem i niepewnością, które targają nami niemal każdego dnia.
„Czarne słońce”, ósma powieść w dorobku Jakuba Żulczyka, to kolejna dystopia, której akcja rozgrywa się w niebezpiecznie bliskiej przyszłości. Państwem rządzi klerykalny, faszystowski rząd pod kierownictwem Ojca Premiera (jego gabinet składa się wyłącznie z księży), który wyprowadził Polskę z UE, co stało się możliwe dzięki odkryciu potężnych złóż ropy na dnie Bałtyku. W Bieszczadach czarna polska administracja buduje obozy koncentracyjne dla uchodźców, którzy pod wpływem gwałtownych zmian klimatycznych napierają wielkimi falami na Europę właśnie przez Polskę (co utrzymuje kraj w politycznym obiegu Europy, która nie jest zainteresowana przyjmowaniem migrantów).
Powieściowa religia „Czarnego słońca” ufundowana jest na brutalnej, czarno-białej moralności, z bezlitosnym i surowo każącym Panem Bogiem i Panią Boginią w centrum. Wszystko to ujęte jest w komiksowy sztafaż, co w mojej ocenie demoluje tę powieść w każdym aspekcie: języka, fabuły i narracji. | Marcin Bełza
Główny bohater, a zarazem dominujący narrator powieści (mamy ich tu dwóch), Gruz, jest członkiem organizacji Prawdziwy Faszyzm. Posługując się idiomem tej powieści, powiem tak – Gruz na zlecenie rządu sprząta kraj z wszelkich śmieci: lewactwa, muzułmaństwa, pedałów, żydów i wszelkich ciapatych, którzy podważają klerykalno-faszystowskie urządzenie państwa. Wykonuje swoją robotę z wielką pasją i zaangażowaniem, jest właściwie niezniszczalny, niczym marvelowski bohater: krew, flaki, mięso i sperma tryskają niemal na każdej stronie powieści, ale Gruz wychodzi z każdej opresji bez najmniejszego choćby zadrapania.
Najnowsza powieść autora „Ślepnąc od świateł” buduje narrację wokół pozytywnie ujętej religijności. Gruz dostaje zadanie przewiezienia z obozu w Bieszczadach dziecka i jego matki wprost w ręce Ojca Premiera. Dziecko jest Jezusem, który ponownie zstąpił na Ziemię, matka – kolejnym wcieleniem Maryi, rodzicielki Boga. W tak ustawionej fabule dostrzegam próbę zbudowania rozwiązań w odpowiedzi na chylący się ku zagładzie świat. Żulczyk przedstawia nam właściwie moralitet, którego centralnym elementem są starotestamentowe wartości i idące za nim reguły postępowania, które mają być panaceum na liczne choroby toczące współczesność. Człowiek jest sprzymierzeńcem Boga i to sprzymierzeńcem mającym moce realizacji boskich planów. Warunek jest jeden – bohater musi przejść przemianę: otworzyć oczy na rzeczywistość i zło, które toczy Gruza totalnie: od języka, którym się posługuje, po jego zbrodnicze praktyki.
Szkopuł w tym, że wizja ta jest w swej istocie starotestamentową, brutalną wersją tego, czym jest pokuta i przebaczenie. Słowem – bez końca świata i cierpień iście piekielnych głównego bohatera (i nie tylko) obejść się nie może. Sama podróż Gruza z jego boskimi towarzyszami przypomina najbardziej prymitywne wersje religii, jakie znamy. Powieściowa religia ufundowana jest na brutalnej, czarno-białej moralności, z bezlitosnym i surowo każącym Panem Bogiem i Panią Boginią w centrum. Gruz jest ich krwawym ramieniem: niszczy, depcze, rozrywa i pożera całe zastępy ludzi, którzy stają na drodze boskiej karawanie.
Wszystko to ujęte jest w komiksowy sztafaż, co w mojej ocenie demoluje tę powieść w każdym aspekcie: języka, fabuły i narracji. Siła oddziaływania „Czarnego słońca” jako całości jest słaba, żeby nie powiedzieć groteskowa. Owszem, jest napięcie, które towarzyszy czytelnikowi w powieściach akcji, ale szybko stygnie, nie zostawiając nic ponad pustkę i przykre zdumienie.
Recepcja „Czarnego słońca” w tak zwanym mainstreamie jest na ogół pogardliwa lub niechlujna. Od Dariusza Nowackiego w „Książkach”, któremu chyba udzielił się idiom narratora powieści, bo obraża krytyk czytelników pisarza, po kuriozalny tekst Justyny Sobolewskiej w „Polityce”, która zestawia Żulczyka między innymi z J.M. Coetzeem. Powieści tego ostatniego – „Dzieciństwo Jezusa” i „Lata szkolne Jezusa” – krytyczka nazywa „cyklem powieściowym o Jezusie” [!], a powieść Żulczyka – „z ducha ewangeliczną”; musieliśmy czytać diametralnie różne powieści Coetzeego i jeszcze różniejsze Ewangelie z Justyną Sobolewską, pomyślałem sobie w osłupieniu przy lekturze wspomnianego artykułu. Przewrotnie pogardliwa jest też tak zwana autorska lista najważniejszych książek mijającego roku w wydaniu redaktora kulturalnego Michała Nogasia. Redaktor kulturalny Nogaś w krótkim uzasadnieniu swej wspaniałomyślnej decyzji o umieszczeniu ostatniej powieści Żulczyka na rzeczonej liście opatrzył „Czarne słońce”, jeśli mogę tak powiedzieć, antyblurbowym epitetem: „niegłupia, momentami błyskotliwa”. A trzeba wiedzieć, że określenie „mądra” jest bodaj najulubieńszym słowem blurbowym redaktora kulturalnego Nogasia, który to redaktor osiągnął szczyty blurbowego rzemiosła – himalajskie szczyty.
Wspominam o recepcji, bo są w „Czarnym słońcu” rzeczy warte najwyższej uwagi, które – w mojej ocenie – stanowią ciekawe novum w polskiej prozie najnowszej: próba hiperbolicznego ujęcia rzeczywistości i nieideologiczne ujęcie faszyzmu.
Męskie fantazje
Gruz pędzi na hiperboli, którą posłużył się pisarz, niczym na rydwanie ognia i zniszczenia – oddaje to zarówno fabuła, jak i język powieści. Działało to na mnie bardzo silnie, niczym szpila wbita we względnie dobre samopoczucie, którymi czasami bronię się przed światem. Przecież jakoś to będzie, myślałem sobie, coś się musi zmienić, gdzieś jest jakiś ratunek, nadzieja, jakiś uskok, który odkręci samobójczą trajektorię dziejów. Do 174. strony powieści (liczy sobie ona 508 stron) hiperboliczne, pierwszoosobowe ujęcie najbardziej odstręczającej rzeczywistości – rzeczywistości myśli i czynów bezwzględnego faszystowskiego bandyty – rozwijało się z olbrzymią siłą oddziaływania. Narracja zdawała się pożerać wszelką nadzieję, dosłownie kolonizowała zagładą, zniszczeniem i najczystszym złem wszystkie moje myśli i afekty jako czytelnika.
„Jedna myśl jest taka, że wszystko tańczy jak najebany debil na weselu, wiruje aż do ostatniego zgaśnięcia. Śmierć cieplna wszechświata, tak to nazywają […] Taniec juchy. Wszystko, co żyje, walczy o tę papierową koronę i zagryza się nawzajem, by tę koronę dostać. Właśnie w to wierzę, jakbyście się pytali, jeden z drugim. W papierową koronę. Muszę w to wierzyć, bo inaczej te żydy, te czarnuchy, te szczury, te psy – oni wszyscy się skrzykną i mnie zjedzą. Bo oni też mają swoją koronę, o którą walczą. Z papieru, z błota, z gówna, chuj ich tam wie. Ale mają” [s. 120; podkreśl. MB].
Gruz, szary mieszkaniec blokowiska w dużym mieście, cherlawy nałogowiec konsoli do gier, staje się faszystą poprzez cielesność. To ciało rodzi faszyzm, a ściślej: jest faszyzmem i urządza faszyzm. Wszystko to odbywa się poza ideologią, o której w powieści nie ma nawet pół zdania. | Marcin Bełza
W tych fragmentach powieści (owe pierwsze 174 strony) Gruz-narrator zdaje się nie tylko przejmować i hiperbolizować idiom neofaszystów, ale zaczyna owym idiomem infekować czytelnika. To, co pisarz odsłania w tych partiach, było dla mnie najbardziej przerażające: pełna dyspozycja języka i wyobraźni do powołania świata, świata Gruza, świata Prawdziwego Faszyzmu – jakby był tuż za oknem albo nieusuwalnie wpisany w kalendarz na następny tydzień. Tu narracja, zbudowana wygiętą do białości hiperbolą, odsłaniała porażającą realność i bliskość świata, który mamy w powieści. I nie tylko o Polskę moich koszmarów idzie, bo równie dobrze Gruz mógłby być, dajmy na to, młodym Holendrem, Norwegiem czy mieszkańcem blokowiska we Frankfurcie nad Odrą – jego upiorne dopasowanie do rzeczywistości, jaka dziś się jawi, jest ciekawym i wartym uwagi dokonaniem tej powieści.
„Słuchałem go [Damiana, mentora Gruza z Prawdziwego Faszyzmu – przyp. MB] na spokojnie, szanując go i uważając na to, co mówi. Tylko wtedy umiałem się powstrzymać przed gnieceniem, rozrywaniem i deptaniem wszystkiego dookoła. Mięśnie pulsowały mi non stop – świeżo wyrośnięte, podrasowane regularnym wkłuwaniem teścia stalowe sprężyny. Gdyby siedział tam ktokolwiek inny oprócz Damiana, wbiłbym jego łeb w monitor i kazał jeść szkło. Ale głos Damiana mnie uspokajał. Moja siła rosła, bo nie wylatywała ze mnie od razu, tylko magazynowała się w ciele” [s. 153–154, podkreśl. MB].
Równie ciekawa jest wizja faszyzmu, który w „Czarnym Słońcu” można przeczytać przez Jonathana Littella (reportaż historyczny: „Suche i wilgotne”) i badacza kultury Klausa Theweleita („Męskie fantazje”). Ten ostatni w latach 70. postawił tezę, która z grubsza mówi o tym, że faszyzm nie jest wykwitem ideologii, lecz jest raczej odwzorowaniem zgubnej, jak to określił, kondycji cielesności. Państwo faszystowskie jest niejako rzeczywistością tworzoną przez ciało mężczyzny-żołnierza, które poddane jest fizycznej i kulturowej deformacji (koszary).
Dokładnie tak rodzi się faszyzm w „Czarnym słońcu”. Gruz, szary mieszkaniec blokowiska w dużym mieście, cherlawy nałogowiec konsoli do gier, staje się faszystą właśnie poprzez cielesność. Pożera monstrualne ilości mięsa (doprawione koksem i Red Bullem), jego ciało rośnie, twardnieje i zderza się z ciałem Suchego. Ten ostatni jest kompanem Gruza z Prawdziwego Faszyzmu, z którym łączy go „braterstwo” przypieczętowane brutalnymi aktami homoseksualnymi. Zatem ciało Gruza jest zdeformowane, pozbawione twarzy (dosłownie – Gruz ją traci, wraz z Suchym, w jednej z „akcji”), nieśmiertelne, wyszkolone niczym typ idealny z wojskowych podręczników. To owo ciało rodzi faszyzm, a ściślej: jest faszyzmem i urządza faszyzm. Wszystko to odbywa się poza ideologią, o której w powieści nie ma nawet pół zdania.
To, co najciekawsze w „Czarnym słońcu”, to właśnie ujęcie faszyzmu wyłącznie w kategoriach ciała i seksualności, poza którymi nie ma miejsca na nic: współczucie, miłość (nawet do rodziców, których Gruz morduje), czy choćby na jakąkolwiek wątpliwość. Czyż nie jest to marzenie każdego totalitaryzmu, marzenie o żołnierzu-funkcjonariuszu idealnym?
„[…] A potem rozpiąłem mu rozporek, wyjąłem mu ptaka i zacząłem go walić, a on zaczął walić mojego, gwałtownie, mocno, żeby dać rozkosz, ale i zadać ból. I tak waląc, patrzyliśmy na siebie w tym wspaniałym momencie przyjaźni, pięknej jedności, prawdziwego rycerstwa. Patrzyłem w jego oczy, na jego kwadratową szczękę i czułem, jak z każdym ruchem jego ręki wzbiera we mnie fala białego ognia.
Nigdy nie zrozumiesz, jeden z drugim, jaką siłę mogą stanowić dwaj bracia zjednoczeni w jednym działaniu, w jednej krwi” [s. 121, podkreśl. MB].
Faszyzm w „Czarnym słońcu” napędzany jest wyłącznie przez siłę ciała i siłę nienawiści. Nie sposób nie pomyśleć o całej nowej ideologii państwa PiS-u, która bierze swój początek w „zapomnianych” żołnierzach wyklętych, a kończy się na praktykach, biorących na cel ciało. | Marcin Bełza
„Faszyzm […] produkuje bardzo do siebie podobnych mężczyzn – lustrzane odbicia – którzy są w stanie porozumieć się wyłącznie ze sobą, połączeni obsesyjną ideą, która nie może jednak dać spełnienia”.
Narracja „Czarnego słońca” idzie dalej, bo jak już wspomniałem, idea jest tu nieobecna. Na planie pozostają wyłącznie męskie ciała, które, formując siebie i swoją seksualność, produkują faszystowskie praktyki. Od wymazania rodziny, poprzez brutalne akty seksualne, po zbrodnie na wszystkich, których ciała wystają poza format mężczyzny-faszysty. Na kartach powieści kobiety obecne są wyłącznie jako ofiary, które poddaje się brutalnym aktom przemocy seksualnej lub, jeśli należą do Prawdziwego Faszyzmu, są zdeformowane intelektualnie i fizycznie. Wyjątkiem jest Matka Boga: czystość, piękno, niedostępność; czyli jedyna wersja kobiety, jaką może przyjąć faszyzm – święta matka-dziewica.
Zatem faszyzm w „Czarnym słońcu” napędzany jest wyłącznie przez siłę ciała i siłę nienawiści. Ta druga straciła swoje źródło: ideologię. Jeśli mogę tak powiedzieć, owa nienawiść straciła pamięć i produkowana jest wyłącznie przez ciało – to w ciele się magazynuje i z ciała wybucha niszczącą, totalną siłą. Nie sposób nie pomyśleć o całej nowej ideologii państwa PiS-u, która bierze swój początek w „zapomnianych” żołnierzach wyklętych, a kończy się na praktykach, biorących na cel ciało – kobiet (jedyna rola to rola matki, dysponowanie ciałem jest wyłącznie w gestii posłów, względnie mężów) i mężczyzn (marionetkowy, teflonowy, kompletnie bezmyślny i posłuszny organizacji prezydent RP wydaje się najlepszym exemplum). W centrum tej ideologii PiS sytuuje Kościół z jego oszalałymi praktykami i enuncjacjami jako moralny i prawny punkt odniesienia.
Pęknięta hiperbola
Niestety hiperbola w powieści rozpada się i to w dwóch literackich wiązaniach. Jedno to wspomniany drugi narrator, drugie to popkulturowe środki wyrazu, na których ufundowana jest cała narracja.
Drugi narrator to pisarz we własnej osobie i pod własnym imieniem. To narrator tłumaczący się przed czytelnikiem ze swej roli, podający na tacy swój gest: wysiłek i znój, jakim jest towarzyszenie tak odrażającej postaci jak Gruz. Jakub-narrator zaczyna mówić do Gruza wprost z jego głowy już na pierwszej stronie. Są to szepty i krzyki kogoś, kto chce dręczyć i mścić się na Gruzie-faszyście. Nieustannie punktuje czyny i myśli Gruza – raz moralnym upomnieniem, innym razem ironią i beką, najczęściej ostrą inwektywą. Porządki wypowiedzi Jakuba-narratora mieszają się w jedną, ciężkostrawną pulpę. A gdy jego głos zaczyna narastać, niejako kulminując swoją obecność w formie wielkiej przemowy do czytelnika [s. 174–177), hiperbola zaczyna pękać, a wraz z nią, w moim odczytaniu, moce tej powieści. Od tego mniej więcej momentu opowieść opada w jeden, czysto komiksowy strumień, w którym fabuła gna ku Bogu gładzącym szatana, a wraz z nim cały zepsuty Świat.
Najnowsza proza Żulczyka jest nieudolną próbą użycia popkultury do rozprawy ze światem, w której zredukowana religia wywija gniewnym, starym i mściwym Bogiem wprost z najdawniejszych ksiąg Starego Testamentu. | Marcin Bełza
Hiperbola nie ma dobrej tradycji w literaturze polskiej. Nie znam powieści, która byłaby na miarę niezrównanego mistrza w tej sztuce – Thomasa Bernharda. Przywołuję austriackiego pisarza, bo jego twórczość obrazuje dobitnie, jak wielka moc drzemie w hiperbolicznym ujęciu upiornej rzeczywistości, zasłoniętej przez kulturę, sztukę, politykę czy Kościół. Jak pisał Bernhard w swoim opus magnum, jednej z największych powieści XX wieku, w „Wymazywaniu. Rozpadzie”:
„…ja w swojej sztuce przerysowywania osiągnąłem niewiarygodne szczyty […] Aby uczynić coś zrozumiałym, musimy przerysowywać […]” [tłum. S. Lisiecka].
Autor „Dawnych mistrzów” w całej swej twórczości pokazuje, ile trzeba siły i nieprzejednania, by wydobywać i bezlitośnie chłostać najbardziej przegniłe węzły imaginarium własnej społeczności. Jego proza nie cofa się przed niczym, a hiperbola gna narrację poza horyzont normatywności, niejako wywraca rzeczywistość na lewą stronę, negując wszystko, czego się dotknie – na końcu nawet sam akt pisania. A mimo to, a może właśnie dzięki temu, narracje Bernharda nie ulegają erozji czy destrukcji, wręcz przeciwnie – wybrzmiewają z atomową siłą rażenia.
Przywołuję Bernharda także dlatego, że gest pisarski Żulczyka, w moim odczytaniu, jest dokładnie taki sam: doprowadzić wypowiedź literacką do ściany, na skraj przepaści: językiem, fabułą i narracją. „Czarne słońce”, jak powiedział na jednym ze spotkań autorskich, to jego pisarskie ¡No pasarán!. Kłopot polega na tym, że pisarz stara się podsunąć pod nos czytelnika religię, która ma zbawić świat. Recepta jest jednak cienka. Zamiast antybiotyku dostajemy wodę z cukrem popkultury. Jest bowiem najnowsza proza autora „Zrób mi jakąś krzywdę” nieudolną próbą użycia popkultury do rozprawy ze światem, w której zredukowana religia wywija gniewnym, starym i mściwym Bogiem wprost z najdawniejszych ksiąg Starego Testamentu.
Jest też inny kłopot z ujęciem Żulczyka. Język i fabuła są zdominowane przez przemoc. Totalizuje to język, narrację i fabułę. Opowieść przeskakuje między brutalnymi scenami przemocy, przeplatanymi chwilami wątpliwego wytchnienia – owo filozoficzno-religijne ględzenie narratorów (Gruza i Jakuba), które rozrywa hiperboliczne oddziaływanie powieści. Bohater, owszem, przechodzi przemianę, jednak jego język jest do samego końca niezmienny: pełen nienawiści i żądzy zemsty, ba! można odnieść wrażenie, że język faszysty infekuje język Boga i Jego Matki. Jak mówił profesor Czapliński Grzegorzowi Sroczyńskiemu:
„Wartość prognostyczna literatury nie polega na przewidywaniu wydarzeń, lecz na ukazywaniu stanu społecznej komunikacji. Pod tym względem literatura jest ustawicznym eksperymentem, który testuje możliwości porozumienia. Pokazuje, ilu słów potrzeba, żebyśmy sobie skoczyli do gardeł, a ilu tysięcy słów potrzeba, żebyśmy wreszcie się wygadali, dogadali, poczuli wysłuchani i zrozumiani. W takim laboratorium komunikacji można szukać zapowiedzi konkretnych kłopotów społecznych. Jeśli w literaturze kończy się eksperymentowanie, jeśli dochodzi ona do takiego skraju, za którym nie ma już słów, tylko bohaterowie powieści przechodzą do aktów przemocy, to znaczy, że nadchodzą problemy” [podkreśl. MB].
Tylko że my już bardzo dobrze wiemy, że „nadchodzą problemy”, a narracja „Czarnego słońca” nie jest niczym więcej jak rozpaczliwym krzykiem: hej, jeden z drugim, zobaczcie: jest źle, przemyślcie sprawę, bo przyjdzie Zły i was zje.
Język i narracja totalnie zdominowane przez przemoc mają wątłą moc wyjaśniania nadchodzącej rzeczywistości, zwłaszcza jeśli podsuwają rozwiązanie operujące wyłącznie argumentem siły absolutnej. W tak dobranych środkach wyrazu słowa bledną, zamieniając się w agresywny potok złośliwych, zemstą chrzczonych inwektyw. | Marcin Bełza
Problemów narracyjnych i artystycznych „Czarnego słońca” upatruję właśnie w popkulturowych chwytach autora. Owszem, jest popkultura hiperbolą samą w sobie, jednak jej wektor jest jednokierunkowy – służy wyłącznie pomnażaniu rozkoszy. Mój kłopot, być może ufundowany na anachronicznych przeświadczeniach co do literatury jako takiej (nie wierzę w zatarte hierarchie i równoważność gatunków), polega na tym, że popkulturowe hiperbole są, by tak rzec, skręcone z plastiku. Łatwo pękają i trzeba je podtrzymywać kolejnymi; nie tworzą autonomicznych języków, żywią się sobą, pożerając swoje przeszłe odsłony (Batman, Matrix, lalka Barbie, Lego – każdy przykład dobry).
Chcę przez to powiedzieć, że w mojej ocenie „Czarne słońce” jest widomym dowodem na to, że hiperbolą nie można ugrać zbyt wiele, jeśli wciśnie się ją w ciasne ramki literatury popkulturowej, z jej autotematycznymi opowieściami, sztywnym schematem (dobro–zło) i równie szeroko, co płytko operującym językiem. Podobnie rzecz się ma z obrazami Tarantino, które zdają się inspiracją dla Autora „Ślepnąc od świateł”. Zemsta na Wielkiej Strasznej Historii w „Bękartach wojny”, w których próbuje się nam podać perwersyjną rozkosz patrzenia na szlachtowanie Hitlera przez amerykańskich żołnierzy, nie wnosi nic więcej prócz zwykłej rozrywki. Ten sam gest Tarantino powtórzył w swoim ostatnim filmie „Dawno temu w Hollywood” – tu na celownik wziął tę mniejszą historię z takim samym, mizernym rezultatem (morderstwo Sharon Tate i jej gości, które fabuła Tarantino powstrzymuje krwawą sceną zemsty na niedoszłych oprawcach). Owszem, to kawał dobrze podanej rozrywki. Sporo tu estetycznych przyjemności, jednak nic więcej. Moc fikcji, którą proponuje zarówno Tarantino, Żulczyk, jak i wielu innych producentów popkulturowych tekstów, ma znikomą moc przetwarzania rzeczywistości, o ustanawianiu nowego porządku, nowego dyskursu nie wspomnę.
Nawiązując do przywołanej wyżej myśli Czaplińskiego – język i narracja totalnie zdominowane przez przemoc mają wątłą moc wyjaśniania nadchodzącej rzeczywistości, zwłaszcza jeśli podsuwają rozwiązanie operujące wyłącznie argumentem siły absolutnej: nadczłowieka (Gruz) i jego mściwego Boga. W tak dobranych środkach wyrazu słowa bledną, zamieniając się w agresywny potok złośliwych, zemstą chrzczonych inwektyw.
Idąc dalej za Czaplińskim – „Czarne słońce” jest dobitnym wyrazem tego, że stan społecznej komunikacji jest w głębokim kryzysie. Dlatego w mojej ocenie powieść Żulczyka, mimo wad i pęknięć, jest ważnym głosem w polskiej literaturze. Stara się bowiem odsłonić krytyczny punkt, za którym jest już tylko naga przemoc, punkt, który jest bliżej, niż nam się wydaje. Pęknięta hiperbola zapowiada, mam nadzieję, kolejne. Jeśli tylko takim próbom będzie towarzyszyć poszukiwanie autonomicznego języka i równie wielka odwaga i bezkompromisowość w nazywaniu rzeczy, jak te, które są udziałem pisarstwa Żulczyka, to możemy spodziewać się „niebezpiecznych” dla obecnego staus quo głosów. A wtedy, kto wie – może nawet w mainstreamie, zamiast pogardy i znieczulających „laurek”, doczekamy się przetasowania i rzetelnej dyskusji. Oby nam czasu na to wszystko starczyło.
Książka:
Jakub Żulczyk, „Czarne słońce”, redaktorka prowadząc:” Iwona Denkiewicz, redaktorzy: Konrad Kęder, Maciej Żulczyk, korekta: Mirosława Kostrzyńska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2019.