Pięć lat temu około godziny 11.20 do budynku przy ulicy Nicolas-Appert 10 w Paryżu, gdzie mieściła się redakcja tygodnika satyrycznego „Charlie Hebdo”, wkroczyło dwóch zamaskowanych i uzbrojonych w karabiny mężczyzn. W tym czasie, jak co tydzień w środę, odbywało się tam kolegium redakcyjne. W hallu napastnicy natknęli się na dwóch pracowników firmy wynajmującej budynek. Jednym z nich był Frédéric Boisseau, który został zastrzelony na miejscu. Na schodach terroryści schwytali rysowniczkę tygodnika Coco, która wyszła z redakcji, żeby spotkać się z córką, a następnie kazali jej wstukać kod do redakcyjnych drzwi.
Dalej wszystko potoczyło się w ułamku sekundy. Napastnicy wkroczyli do pierwszego pomieszczenia, gdzie postrzelili webmastera Simona Fieschiego. Potem wpadli do sali konferencyjnej i krzycząc „Allah akbar!”, zastrzelili kolejno: Charba, czyli redaktora naczelnego, rysowników Cabu, Honoré, Tingous i Wolinskiego, psychoanalityczkę Elsę Cayat, ekonomistę Bernarda Marisa, korektora Mustaphę Ourrada, policjanta ochraniającego Charba Francka Brinsolaro oraz Michela Renauda, współzałożyciela festiwalu „Rendez-vous du carnet de voyage”, który wpadł na kolegium, żeby podrzucić Charbowi kilka rysunków. Podczas ucieczki terroryści zastrzelili dodatkowo na ulicy Ahmeda Merabeta, policjanta, który próbował ich zatrzymać.
Z rzezi cało wyszli – oprócz Coco – dziennikarze Laurent Léger i Sigolène Vinson. Tej ostatniej jeden z uzbrojonych mężczyzn powiedział dobitnie: „Nie zabiję cię. Jesteś kobietą. Nie zabija się kobiet. Ale zastanów się nad tym, co robisz. Co robisz złego. Oszczędzam cię, ale skoro cię oszczędzam, będziesz czytała Koran”. Ciężko ranieni zostali Fabrice Nicolino i Philippe Lançon.
Wymieniam dokładne wszystkie ofiary braci Kouachi sprzed pięciu lat, bo w medialnej wrzawie, która codziennie nas otacza, łatwo pamięta się tylko o hasłach, chociaż i one z czasem tracą swoją moc kształtowania społecznej wrażliwości.
Co dziś zostało z olbrzymiego wydarzenia, jakim były manifestacje z 10 i 11 stycznia, tuż po zamachach w Paryżu, które pod hasłem „Wszyscy jesteśmy Charlie!” w całym kraju zgromadziły ponad cztery miliony osób? Mgliste wspomnienie jedności, choć było to największe zbiorowe wystąpienie w powojennej Francji. Ba! Co zostało z licznych debat, które rozgorzały po styczniowej tragedii? O islamie, społecznej spójności, wielokulturowości, granicach wolności słowa i prawie do bluźnierstwa dyskutowali wtedy nie tylko Francuzi, ale cała Europa. Teraz zagrożenie wolności słowa wydaje się tylko jednym spośród wielu, niekiedy znacznie poważniejszych problemów.
Obecnie być może najbardziej dojmującym uczuciem, kiedy wspomina się o tym, czym był zamach na redakcję „Charlie Hebdo” (i o dwa dni późniejszy zamach, dokonany przez Amedy’ego Coulibaly’ego, na klientów paryskiego supermarketu z koszernym jedzeniem), jest do dzisiaj odczuwany lęk – przeświadczenie, że na naszych oczach rozpadają się bezpieczne granice naszego świata. Zresztą wydarzenie sprzed lat świetnie się rymuje z innymi złowrogimi zjawiskami epoki. Dodajmy do niego problemy z imigracją, drastyczny spadek zaufania do starych elit politycznych, wzrost radykalnych nastrojów, cyberwojny i zalew fake newsów, prezydentury Trumpa i Putina, chińską ekspansję, zamieszanie na Bliskim Wschodzie, kryzys klimatyczny, a otrzymamy mozaikę przedstawiającą rzeczywistość tuż przed apokalipsą, w której zamach na „Charlie Hebdo” jest tylko jednym z kamyków.
Obecnie być może najbardziej dojmującym uczuciem, kiedy wspomina się o tym, czym był zamach na redakcję „Charlie Hebdo”, jest do dzisiaj odczuwany lęk – przeświadczenie, że na naszych oczach rozpadają się bezpieczne granice naszego świata. | Piotr Kieżun
Co może ożywić blednące lub wtapiające się w polityczne tło wspomnienie zamachów i ich skutków? Kto potrafi oddać sprawiedliwość tragicznie zmarłym, znów nadać ciężar hasłu „Je suis Charlie”? We Francji udało się to jednemu z tych, którzy przeżyli krwawą łaźnię z 7 stycznia.
Philippe Lançon miał szczęście. Został tylko raniony, choć chyba najpoważniej ze wszystkich ocalonych z zamachu. Pocisk zgruchotał mu dolną szczękę i wybił zęby, zniekształcając twarz. Dziennikarz w stanie ciężkim został przewieziony do szpitala, gdzie po wielomiesięcznym leczeniu i kilku skomplikowanych operacjach lekarzom udało się zrekonstruować zmiażdżone fragmenty ciała, umożliwiając pacjentowi mówienie i jedzenie. Po długiej rekonwalescencji Lançon wrócił do pisania. Ze strzępków wspomnień, maili, SMS-ów, rozmów z rodziną, przyjaciółmi i świadkami wydarzenia krok po kroku zrekonstruował tamten feralny dzień, a następnie opisał długą powrotną drogę do świata żywych. Efektem tych wysiłków stała się książka „Le Lambeau” [Strzęp], wydana u Gallimarda w 2018 roku.
We Francji „Le Lambeau” szybko stała się literackim wydarzeniem. Zdobyła dwie ważne nad Sekwaną nagrody: Femina i Renaudot, a miesięcznik „Lire” ogłosił ją najlepszą książką roku. Mnie wpadła w ręce w 2019 roku i pochłonęła bez reszty. To przede wszystkim niezwykle szczera próba poradzenia sobie z traumą. Dla Lançona historia już zawsze będzie dzieliła się na życie przed zamachem i po nim, stara się więc zebrać wszystkie fakty, które prowadzą go do momentu, w którym usłyszał strzały i okrzyki „Allah akbar!”. „Le Lambeau” nie ma w sobie jednak nic z sensacyjnego thrillera. Należałoby tę książkę zaliczyć raczej do literatury przeżyć granicznych – tej, która stara się nie tylko oddać odczucia człowieka, który doświadcza czegoś niewyobrażalnie okrutnego, ale i wpisać tragiczne wydarzenie w historię swoją i społeczeństwa, w jakim przyszło mu żyć.
Ta podwójna perspektywa jest chyba największym atutem dzieła Lançona. Z jednej strony, dotykamy w nim żywych ludzi. Charb, Wolinski, Cabu i inni przestają tu być abstrakcyjnym uosobieniem ofiary zamachu terrorystycznego i stają się żywymi ludźmi – z osobistą historią, nawykami, indywidualnym poczuciem humoru, obsesjami. Z drugiej – Lançon stara się przedstawić siebie i swoich bohaterów w kontekście politycznych i kulturowych przemian, które zachodziły we Francji w czasie, kiedy pokolenie autora rozpoczynało, a późnej rozwijało swoją zawodową karierę. Poznajemy historię „Charlie Hebdo” i okoliczności, w jakich doszło do współpracy Lançona z redakcją, ale przede wszystkim dowiadujemy się o jego własnym zapleczu społecznym. Syn umiarkowanie prawicowych rodziców, który został lewicowym dziennikarzem dziennika „Libératon”. Pochylony nad biednymi absolwent dobrych szkół, który nigdy nie zetknął się z dziećmi z imigranckich rodzin. Reporter na Bliskim Wschodzie, który w końcu został recenzentem literackim w jednej z najbardziej obrazoburczych gazet satyrycznych Francji. Tak skonstruowana opowieść więcej mówi o francuskich i europejskich problemach niż niejeden socjologiczny esej.
Nie pierwszy już raz okazuje się więc, że literatura i sztuka są najlepszym sposobem, żeby ożywić w nas pamięć, odświeżyć myśli i doznania, które przeżywaliśmy w ważnych dla nas chwilach. Należy tylko żałować, że prawdopodobnie po „Le Lambeau” sięgną w Polsce tylko francuskojęzyczni czytelnicy. To książka zbyt francuska (i zbyt gruba), by którekolwiek polskie wydawnictwo zaryzykowało wydanie jej tłumaczenia. Ale może szczęśliwie się mylę, bo jak dotychczas jest to najbardziej poruszająca wyobraźnię rzecz o wydarzeniach sprzed pięciu lat.
Książka:
Philippe Lançon, „Le Lambeau”, éd. Gallimard, Paris 2018.