Co my tu właściwie robimy?
Na początek – pewna kwota: dwa biliony dolarów, czyli prawie osiem bilionów złotych! Na tyle szacuje się koszty amerykańskiego zaangażowania w samym tylko Afganistanie od czasu rozpoczęcia interwencji w tym kraju w roku 2001. Dzielone przez 18 lat, daje to mniej więcej 440 miliardów złotych rocznie (dla porównania, całkowite dochody budżetowe Polski w 2019 roku zaplanowano na 387,7 miliarda złotych).
A jednak, po niemal dwóch dekadach trudno wskazać na realne sukcesy Amerykanów w tym kraju. Mało tego, niedawno okazało się, że właściwie od początku interwencji Amerykanie nie mieli pomysłu nie tylko na to, jak owe sukcesy odnieść, ale także, co tak naprawdę chcą osiągnąć! Opublikowane kilka tygodni temu przez dziennik „Washington Post” dokumenty i wypowiedzi najważniejszych amerykańskich urzędników oraz wojskowych zaangażowanych w regionie – tak zwane „Afghanistan Papers” – pokazały skalę chaosu. Ujawniono, że oficjele w Waszyngtonie i dowódcy wojskowi nie tylko ukrywali rzeczywiste problemy Amerykanów w Afganistanie, ale – co gorsza – sami nie mieli pojęcia, jak ustabilizować sytuację i jaki jest ostateczny cel amerykańskiej obecności w tym kraju, nie mówiąc już o strategii wyjścia.
Dwa biliony dolarów, czyli prawie osiem bilionów złotych. Na tyle szacuje się koszty amerykańskiego zaangażowania w samym tylko Afganistanie od czasu rozpoczęcia interwencji w tym kraju w roku 2001. | Łukasz Pawłowski
„Co my właściwie staramy się tu zrobić?”, mówił w 2015 roku podczas rozmowy z przedstawicielami administracji generał Douglas Lute, doradca do spraw wojny w Afganistanie za czasów prezydentur George’a W. Busha i Baracka Obamy. „Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, co takiego staramy się osiągnąć”.
Amerykanie nie wiedzieli, z kim współpracować, a pomoc wojskowa i finansowa trafiała nierzadko do przypadkowych osób, wojskowych watażków, których równie dobrze można było uznać za wrogów. Sekretarz obrony w czasach George’a W. Busha, Donald Rumsfeld, w notatce z 2003 roku napisał: „Nie rozpoznaję, kto tutaj [w Afganistanie – przyp. red.] właściwie jest tym złym”. Takich szokujących cytatów jest w dokumentach masa.
Skutek jest taki, że po prawie dwóch dekadach wojny Talibowie kontrolują lub walczą o uzyskanie kontroli nad większością terytorium kraju. Mimo miliardów wydanych na szkolenia afgańskich sił zbrojnych nie są one w stanie samodzielnie funkcjonować, a Afganistan nadal jest rajem dla eksporterów opium. Wreszcie, mimo pomocy rozwojowej ogromna część społeczeństwa wciąż żyje w ubóstwie.
Chaos w Iraku
Wiele wskazuje na to, że sytuacja w Iraku wygląda bardzo podobnie, a atak na Sulejmaniego potwierdza, jak krucha jest pozycja Amerykanów w regionie.
Przypomnijmy okoliczności bezpośrednio poprzedzające tę interwencję. Od dłuższego czasu nieregularne siły zbrojne [ang. militias] działające w Iraku i wspierane przez władze w Iranie dokonywały ataków rakietowych na obiekty wojskowe irackiej armii. W jednym z takich ataków przeprowadzonym pod koniec grudnia zginął amerykański cywil, dostawca usług dla irackiej armii, a kilku amerykańskich żołnierzy zostało rannych. Amerykanie odpowiedzieli atakami rakietowymi na bazy agresorów, wspieranych przez Iran sił zbrojnych nazywanych Kataib Hezbollah. Wskutek ataków zginęły 24 osoby. To z kolei uznane zostało za naruszenie irackiej suwerenności i wywołało głosy potępienia ze strony części irackich polityków, a następnie – znów, prawdopodobnie inspirowane przez Iran – protesty w Bagdadzie.
Protestujący wdarli się do najlepiej chronionej części Bagdadu, tak zwanej zielonej strefy, a następnie częściowo na teren amerykańskiej ambasady. Wybijali okna, zatykali na murach flagi Iraku i te używane przez wspomniane partyzanckie siły zbrojne. Domagali się również opuszczenia Iraku przez amerykańskie wojska (obecnie jest to zaledwie nieco ponad 5 tysięcy żołnierzy).
Po ataku na amerykańską ambasadę amerykański sekretarz obrony Mark Esper, w czwartek, 2 stycznia, ostrzegał, że Amerykanie mogą przeprowadzić akcje odwetowe. Esper twierdził, że Kataib Hezbollah może planować kolejne ataki wymierzone w Amerykanów i że jeśli te informacje się potwierdzą, siły amerykańskie przeprowadzą ataki wyprzedzające. Dzień później Kasim Sulejmani już nie żył.
Część irackich sił politycznych znów zaczęła mówić o ignorowaniu przez Amerykanów suwerenności kraju i domagać się wyjścia amerykańskich wojsk. Inna część liczy, że działania Waszyngtonu ograniczą nasilające się wpływy Iranu. Część cieszy się z tego, że zginął człowiek, którego działalność doprowadziła do śmierci wielu ludzi w różnych państwach regionu. Ale ostatecznie, w niedzielę, 5 stycznia, iracki parlament przyjął uchwałę wzywającą Amerykanów do opuszczenia Iraku. Uchwała ma co prawda charakter niewiążący, a amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo przekonywał, że większość Irakijczyków chce obecności wojsk amerykańskich, aby nadal prowadziły „kampanię antyterrorystyczną”.
Nie będę oceniał, czego chce większość Irakijczyków, ale dwa fakty wydają się bezsprzeczne. Po pierwsze, Irak jest pogrążony w chaosie. Podczas protestów pod amerykańską ambasadą w Bagdadzie trwały jednocześnie protesty przeciwko ubóstwu i bezrobociu, wymierzone w irackie władze.
Po drugie, okazało się, że dysponujący nieporównywalnie mniejszymi zasobami niż Amerykanie Iran jest w stanie skutecznie podważać wysiłki Waszyngtonu w regionie.
W niedzielę, 5 stycznia, iracki parlament przyjął uchwałę wzywającą Amerykanów do opuszczenia Iraku. Uchwała ma co prawda charakter niewiążący, a amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo przekonywał, że większość Irakijczyków chce obecności wojsk amerykańskich, aby nadal prowadziły „kampanię antyterrorystyczną”. | Łukasz Pawłowski
Bierki zamiast szachów
Czy zabicie Sulejmaniego zmieni te dwa podstawowe fakty? Trudno w to uwierzyć. Tym bardziej, że – jak podkreślają krytycy działań prezydenta Trumpa – w amerykańskiej polityce zagranicznej w tym regionie trudno dopatrzeć się jakiejkolwiek strategii. Prezydent, który obiecywał Amerykanom zakończenie wojen, na razie wysyła tam kolejne 3 tysiące żołnierzy i grozi kolejnymi atakami.
W niedzielę rano polskiego czasu Trump napisał na Twitterze: „Stany Zjednoczone wydały właśnie dwa biliony dolarów na sprzęt wojskowy. Jesteśmy najwięksi i zdecydowanie NAJLEPSI na świecie. Jeśli Iran zaatakuje amerykańską bazę lub jakiegokolwiek Amerykanina, wyślemy część tego nowiutkiego i pięknego sprzętu w ich kierunku… i to bez zawahania”. W innym, wcześniejszym o kilka godzin wpisie prezydent twierdzi, że Amerykanie wybrali „52 cele w Iranie” (liczba ta odpowiada liczbie amerykańskich zakładników wziętych w amerykańskiej ambasadzie w Teheranie w 1979 roku). Mają to być cele nie tylko militarne, ale i „ważne dla Iranu i irańskiej kultury”, które zostaną zaatakowane „bardzo szybko i bardzo mocno”, jeśli Iran wciąż będzie Stanom Zjednoczonym groził.
Nie sposób dziś przewidzieć, czy ostatnie wydarzenia doprowadzą do wybuchu poważnego konfliktu w regionie, czy też odpowiedź Iranu w ogóle nastąpi, a jeśli tak – czy nie zostanie odłożona w czasie i będzie miała innego, niż typowo militarny, charakteru (na przykład ataku cybernetycznego czy ataków terrorystycznych). Nie wiemy też, jak następnie zareagują Stany Zjednoczone.
Nikogo chyba nie dziwi, że najpotężniejszy militarnie kraj świata jest w stanie zabić niemal dowolnego człowieka w dowolnym miejscu na ziemi czy zbombardować dowolny cel. Pytanie tylko, co ma nastąpić później. | Łukasz Pawłowski
Co najmniej trzy wnioski wydają się jednak uprawnione. Po pierwsze, jak słusznie twierdzi Susan E. Rice, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego w latach 2013–2017 za czasów prezydenta Obamy, Amerykanie nie są dziś bardziej bezpieczni, niż byli przed tym atakiem. „Ryzyko ataku na amerykańskich obywateli jest dziś większe i to na większym obszarze konfliktu niż przedtem. To dlatego Departament Stanu wzywał wszystkich Amerykanów do opuszczenia nie tylko Iraku, ale także Pakistanu, Bahrajnu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich”, pisze Rice na łamach „New York Timesa”.
Po drugie, samo zabójstwo Sulejmaniego nie jest dowodem siły, ale raczej słabości Amerykanów w regionie, który od niemal dwóch dekad próbują stabilizować. Gdyby sytuacja w Iraku była opanowana, irańskie prowokacje nie miałyby wielkich szans powodzenia.
Po trzecie, nie widać, by działania prezydenta Trumpa zmierzały do zmiany ogólnego stanu rzeczy. Nikogo chyba nie dziwi, że najpotężniejszy militarnie kraj świata jest w stanie zabić niemal dowolnego człowieka w dowolnym miejscu na ziemi czy zbombardować dowolny cel. Pytanie tylko, co ma nastąpić później.
O wielkiej polityce lubimy często myśleć jak o skomplikowanej partii szachów, w której każdy z najważniejszych graczy planuje swoje działania na kilka ruchów naprzód. To mylne wyobrażenie, zwłaszcza – wydaje się – w przypadku działań prezydenta Trumpa. Zwykle zamiast szachów polityka zagraniczna przypomina raczej partię… bierek [1]. Rozsypane w nieładzie elementy są ze sobą powiązane w najdziwniejszy sposób, a dotknięcie jednego może poruszyć cały szereg innych. Jakie elementy poruszył właśnie Trump – nie wiemy.
Jak jednak pokazują ostatnie dwie dekady doświadczeń w regionie, samą siłą militarną – nawet tak potężną jak amerykańska – nie uda się zaprowadzić spokoju.
Wojna?
Na zakończenie warto odnieść się do jeszcze jednego pytania. Wiele osób przestraszyło się, że grozi nam kolejna wielka wojna, w którą zostanie wciągnięta Polska. Zapewne nie, bo – jak przekonuje chociażby , Iran jest za słaby, aby z marszu zacząć taki konflikt.
Susan Rice, wspomniana doradczyni prezydenta Obamy, uważa jednak, że trudno sobie wyobrazić inny koniec tej historii niż właśnie wojna. Wojna ma jednak dzisiaj wiele znaczeń i – jak wspomniałem wyżej – odpowiedź władz w Teheranie może mieć charakter ataków terrorystycznych (niekoniecznie przeprowadzonych przez samych Irańczyków), cybernetycznych, czy innych działań destabilizujących różne części świata.
W popularnym brytyjskim serialu „Rok za rokiem” – pokazującym w ciemnych barwach najbliższą polityczną przyszłość Wielkiej Brytanii i świata w ogóle – prezydent Trump decyduje o zrzuceniu bomby atomowej na jedną z chińskich wysp. Wszyscy sądzą, że oto czeka nas apokalipsa, ale… nic takiego się nie dzieje, a Chiny powstrzymują się od natychmiastowej reakcji. Nie znaczy to jednak, że świat staje się bezpieczniejszy. Myślę, że o amerykańskiej interwencji w Bagdadzie można powiedzieć to samo.
Dlatego polskim władzom, które mogą rozważać daleko idące zaangażowanie po stronie Stanów Zjednoczonych, tradycyjnie powinniśmy zalecać równie dalece idącą wstrzemięźliwość.
Przypis:
[1] Za podsunięcie tego obrazowego porównania bardzo dziękuję Piotrowi Kieżunowi.