Bramę Stoczni Gdańskiej, choć urodziłam się po 1989 roku, czytałam zawsze jako symbol nadziei, która na końcu wygrywa. Przechodziłam obok zawsze poruszona i z pewną dozą nieśmiałości, przypominając sobie sceny znane mi z archiwalnych nagrań, ale i serialu „Dom”, który nie jest raczej popularny wśród moich rówieśników. Cieszę się jednak, że go znam i myślę, że w dużej mierze ukształtował moją historyczną wrażliwość.

W grudniu 1970 roku Stocznię Gdańską otoczyło wojsko, w stoczniowców za jej bramą wymierzona była broń. 31 sierpnia 1980 roku z tego miejsca Lech Wałęsa ogłosił podpisanie porozumień kończących strajk, a wśród nich znalazło się to jedno prowadzące do rejestracji „Solidarności”. Spoglądając w kierunku tej bramy, możemy dostrzec pół wieku polskiej historii. Wtedy, w grudniu 1970 roku – patrzono na nią ze strachem. W sierpniu 1980 roku, kiedy cała tonęła w kwiatach i kiedy przy gromkim „sto lat” wchodził na nią Lech Wałęsa – z radością.

To, co zapamiętam z dni po 13 stycznia zeszłego roku, to widok przenoszonej przez nią trumny prezydenta Pawła Adamowicza. Miejsce, które 39 lat wcześniej tchnęło w Polki i Polaków wiarę, stało się świadkiem kolejnej wielkiej tragedii, choć innego rodzaju niż ta poprzedzająca osiągnięcie Porozumień Sierpniowych. Współczesność dopisała jeszcze jeden rozdział, ponownie nadając jej najtrudniejsze, bolesne znaczenie.

Teraz, kiedy tędy idę, myślę o beznadziei. Przy dźwiękach dzwonów gdańskich kościołów, w piątek 18 stycznia ruszył stąd kondukt, który odprowadził prezydenta Pawła Adamowicza do Bazyliki Mariackiej, gdzie następnego dnia spoczęły jego prochy. W dzień pogrzebu rozległy się w całej Polsce wzmacniane murami katedry słowa ojca Ludwika Wiśniewskiego: „Cała Polska czeka, może nie tylko Polska, a żeby z Gdańska wyszło przesłanie, które dotrze do każdego Polaka i które przywróci moralną równowagę w naszym kraju i w naszych sercach. W ostatnich dniach wielu ludzi próbowało formułować to przesłanie, które wynika ze śmierci Pawła. I ja tu dzisiaj jestem przekonany, że Paweł chce, Paweł, który jest już u Boga, chce, abym wypowiedział następujące słowa: trzeba skończyć z nienawiścią, trzeba skończyć z nienawistnym językiem, trzeba skończyć z pogardą, trzeba skończyć z bezpodstawnym oskarżaniem innych. Nie będziemy dłużej obojętni na panoszącą się truciznę nienawiści na ulicach, w mediach, internecie, szkołach, parlamencie, a także kościele” – mówił dominikanin. Nie potrzeba było wiele czasu, by zaczęła się licytacja: do kogo mówił, o kim mówił i kto zaczął.

Kiedy jechałam na pogrzeb do Gdańska, pod wpływem czytanej w drodze książki, wysłuchałam suity na dwa fortepiany fis-moll Dymitra Szostakowicza (Op. 6). Preludium skomponowane w 1922 roku słyszę za każdym razem, kiedy wracam do tamtych dni, bo wyobrażam sobie, że tak musi brzmieć szaleństwo, w którego odmęty od lat stacza się Polska, a które osiągnęło apogeum w sporze o to, do kogo i o kim mówił ojciec Ludwik Wiśniewski. Początek Szostakowiczowskiej suity tylko na kilka chwil cichnie, uspakaja się, by znów wrócić do potężnych, szybkich uderzeń w klawisze. Tak jak zaduma, spokój i wiara, że będzie inaczej pod katastrofie smoleńskiej i śmierci prezydenta Pawła Adamowicza, trwały krótko, w drugim przypadku nawet jeszcze krócej. Zresztą z dni po 13 stycznia pamiętam – i jest to znamienne – że od samego początku nie miałam złudzeń, że tym razem będzie inaczej. Żadnych. Nawet przez chwilę.

Nienawiść, z jaką skłócony wokół nich naród odpowiedział na dwie największe w swojej współczesnej historii tragedie, uczyniono moim doświadczeniem pokoleniowym. Ja już nawet nie pamiętam innej Polski.

I o tym sporze o słowa ojca Ludwika Wiśniewskiego i o tym braku wiary w to, że coś się zmieni, myślę, przechodząc teraz obok bramy Stoczni Gdańskiej, myślę znacznie częściej niż o nadziei.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Facebook.