Brytyjski socjolog Stanley Cohen blisko pół wieku temu opisał interesujące zjawisko: konflikt dwóch subkultur młodzieżowych, dzięki nagłośnieniu go przez media, stał się głównym tematem debaty publicznej. Ludzie, którzy do tej pory zapewne w ogóle nie zdawali sobie sprawy z istnienia modsów i rockersów masowo nabrali przekonania, że stanowi on dla nich bezpośrednie zagrożenie. Powoduje to „publiczną nerwowość”, nadreaktywność społeczeństwa na sprawę, która w dużej mierze go nie dotyczy. Jednak ponieważ zainteresowanie społeczeństwa danym tematem rośnie, media poświęcają coraz więcej materiałów, angażują ekspertów, którzy swoim autorytetem podbudują teksty prasowe i materiały telewizyjne. Nawet jeśli eksperci uspokajają, to sam fakt zaangażowania ich powoduje, że „sprawa” wydaje się naprawdę poważna. Brzmi znajomo?
Cohen w 1972 ochrzcił tak opisane zjawisko mianem paniki moralnej. Podkreślał rolę mediów, którym „grzanie” nośnego tematu po prostu się opłaca. W czasach papierowych gazet i ledwie paru programów telewizyjnych media potrafiły wykreować panikę, bazując na społecznych lękach i własnej opiniotwórczości. Pomimo ograniczonego zasięgu zyskiwały wpływ na kształt debaty publicznej, a coraz większa liczba komunikatów na jeden temat sprawiała, że ich odbiorcy zyskiwali przekonanie, że problem jest poważny, realny i wszechobecny, a niebezpieczeństwo czai się tuż za rogiem.
Dzisiaj nie ma serwisu informacyjnego, który nie poświęcałby paru tekstów na głównej stronie koronawirusowi. Niezależnie od orientacji politycznej koronawirus jest numerem jeden wśród newsów, spychając na dalszy plan toczącą się kampanię wyborczą, dewastację wymiaru sprawiedliwości czy wiadomości gospodarcze (poza tymi o wpływie koronawirusa na spadki na giełdach). Mechanizm jest prosty – te teksty się znakomicie klikają, więc powstają nowe. Czytelnicy sądzą, że pojawią się w nich mrożące krew w żyłach informacje o koronawirusie u bram, więc na nie klikają, a skoro klikają, to trzeba wyprodukować następne. Nawet jeśli zacytowany ekspert będzie mówił, że wystarczy dbać o higienę i należy zaszczepić się na grypę, to sam fakt zaangażowania osoby z tytułem naukowym sprawi, że część czytelników zyska jeszcze głębsze przekonanie, że sprawa jest bardzo, bardzo poważna.
Koronawirus, grypa i Big Data
11 dni temu (a więc gdy panika moralna była nieco mniejsza) w „Gazecie Wyborczej” ukazał się bardzo ciekawy wywiad z profesor Walerią Hryniewicz, epidemiolożką-mikrobiolożką, wieloletnią konsultantką krajową w dziedzinie mikrobiologii lekarskiej. Wywiad dotyczy antybiotykoodporności, mutowania drobnoustrojów i tego, jak możemy się bronić przed najgroźniejszymi z nich. Prowadząca wywiad dziennikarka zaczyna go jednak nie od pytania o to, co zrobiliśmy sobie, nadużywając antybiotyków, ale od tego, że świat obecnie jest przerażony koronawirusem. Odpowiedź jednej z najwybitniejszych polskich ekspertek jest jednoznaczna: nie ma powodu do przerażenia. Zaleca standardowe działania: mycie rąk, unikanie tłoku i zgłoszenie się do lekarza, jeśli ma się jednoznaczne objawy i miało się kontakt z osobą, która przyjechała z Chin (dziś także z kilku regionów Włoch). Noszenie maseczki chirurgicznej (o tym za chwilę więcej), niechodzenie do pracy i rezygnacja z wszelkich wyjazdów nie znajdują się wśród zaleceń.
Na początku tekstu wspomniałam o maseczkach, które stały się albo trudno dostępne, albo absurdalnie drogie. Przede wszystkim jednak ich noszenie jako metoda chronienia się przed zakażeniem jest kompletnie pozbawione sensu. WHO jasno wskazała, że nosić maseczkę należy tylko w dwóch przypadkach: jeśli samemu ma się infekcję dróg oddechowych (czyli żeby nie zarażać innych) albo jeśli opiekuje się osobą zainfekowaną koronawirusem lub o to podejrzewaną. W innych przypadkach (na przykład „profilaktycznego” noszenia w komunikacji publicznej) noszenie maseczki jest nie tylko nieskuteczne, ale może być nawet szkodliwe, ponieważ gromadzące się na niej drobnoustroje trzymamy długo blisko twarzy. Warto pamiętać, że maseczki „chirurgiczne” nie służą ochronie noszącego ją lekarza, tylko operowanego pacjenta. Eksperci Europejskiego Centrum do spraw Zapobiegania i Kontroli Chorób [European Centre for Disease Prevention and Control — ECDC] przypominają: „Jeśli maseczki ochronne na twarz są stosowane przez zakażonych, to pomagają zapobiegać przenoszeniu się koronawirusa na zdrowe osoby z najbliższego otoczenia. Jednak noszenie maseczek przez osoby zdrowe, w celu zapobiegania infekcji, nie jest już tak efektywne”.
Wiemy już, że maseczka nam nie pomoże. Czy w związku z tym powinniśmy profilaktycznie zabarykadować się w domu i oczekiwać na koronawirusowy Armageddon? Niekoniecznie. Jak pokazują zestawienia dotyczące zaraźliwości i śmiertelności różnych chorobotwórczych drobnoustrojów, Covid-19 nie jest szczególnie zjadliwy. Mnie samą zachwyciła grafika, którą można zobaczyć tutaj.
Nasz koronawirus w obydwu kryteriach (śmiertelności i zaraźliwości) osiąga wyniki raczej mierne, choć rzeczywiście wyższe niż grypa sezonowa. Na wykresie leży jednak znacznie poniżej hiszpanki, która zanotowała 5-procentową śmiertelność, wirusa SARS (9,6 procent) i MERS (35,6 procent). W porównaniu z nimi Covid-19 – z 3-procentową śmiertelnością wygląda naprawdę sympatycznie. Być może jest on jeszcze mniej „skuteczny”, ponieważ część zakażonych może nie zostać zdiagnozowana, czyli przechorować spowodowaną przezeń chorobę, wyzdrowieć i nie być zaliczoną do nie-zmarłych chorych.
Oczywiście, nie jest tak, że zagrożenie zakażeniem w ogóle nie występuje. Gdyby tak było, nie odwołano by targów motoryzacyjnych w Genewie, a włoskich gmin nie obejmowano by kwarantanną. By jednak nie ulegać panice moralnej, informacje należy czerpać nie z rozszalałych od emocji mediów, wielokrotnie powtarzających te same newsy i żerujących na obawach o zarażenie egzotycznym wirusem, ale ze źródeł. Przystępne informacje znajdziemy na stronie Głównego Inspektora Sanitarnego, a po angielsku – na stronie Europejskiego Centrum do spraw Zapobiegania i Kontroli Chorób. Po prostu stosujmy się do ich zaleceń, często myjąc ręce, a nie poszukujmy nerwowo i nie rozprzestrzeniajmy niesprawdzonych informacji, że wróg z Wuhan już czeka u bram.
Fot. Flickr.com