Zróbmy krok – albo i dwa kroki do tyłu i spójrzmy chłodnym, analitycznym okiem na wydarzenia ostatnich dni. Co zobaczymy?
Zobaczymy szefa dużej partii, ale i szeregowego posła, który domaga się od prezydenta – pod groźbą sankcji w postaci wycofania partyjnego wsparcia – podpisania ustawy przeznaczającej 2 miliardy złotych rocznie na media publiczne. Pieniądze są potrzebne nie na wypełnianie misji publicznej, nie na transmisje mszy z okazji stulecia urodzin Jana Pawła II, nie na Teatr Telewizji czy inne niszowe programy i nie na mecze siatkówki lub Ligi Mistrzów (te akurat zarabiają na siebie same).
Wszyscy doskonale wiedzą, że w paczuszce z dwoma miliardami złotych zaszyte są pieniądze na tak zwane serwisy informacyjne i programy publicystyczne, które od czterech lat mają z grubsza jeden tylko cel – podtrzymanie popularności partii rządzącej i urzędującego prezydenta, przy jednoczesnej dyskredytacji opozycji. To wart miliony złotych darmowy czas antenowy zogniskowany na jednej grupie politycznej i jednym kandydacie.
„Przywróciliśmy coś, co jest warunkiem demokracji, może jeszcze nie pełen, ale jednak jako taki pluralizm w mediach”, mówił podczas jesiennej kampanii parlamentarnej Jarosław Kaczyński. Pluralizm polega na tym, że dziś Telewizja Publiczna wspiera władzę, a stacje prywatne rzekomo popierają opozycję. Nikt w obozie władzy nawet nie udaje, że TVP ma do odegrania jakąś inną rolę. Europoseł PiS-u Zbigniew Kuźmiuk nazywał ją zresztą otwarcie „pancernikiem PiS”. Z danych publikowanych przez samą TVP wynika, że politycy całej opozycji dostają kilkukrotnie mniej czasu antenowego niż partie Zjednoczonej Prawicy. Ile jest wart ten czas? Trudno szacować dokładnie. Ale biorąc pod uwagę, że oficjalne wydatki sztabów wyborczych kandydatów na prezydenta nie mogą być wyższe niż ledwie 19 milionów złotych, taka dodatkowa reklama przekracza całość budżetu sztabów kilka, jeśli nie kilkanaście razy.
Wszyscy doskonale wiedzą, że w paczuszce z dwoma miliardami złotych dla mediów publicznych zaszyte są pieniądze na tak zwane serwisy informacyjne i programy publicystyczne […]. To wart miliony złotych darmowy czas antenowy zogniskowany na jednej grupie politycznej i jednym kandydacie. | Łukasz Pawłowski
Oczywiście, zwolennicy obecnego rządu niezmiennie podkreślają, że – ich zdaniem – media prywatne oddają dokładnie taką samą przysługę partiom opozycyjnym, ale ten „argument” można zbyć co najwyżej wzruszeniem ramion. Nikt przecież nie zabrania prywatnym mediom prawicowym reklamować rządów Zjednoczonej Prawicy w każdej minucie nadawanych audycji i na każdej stronie wydawanych gazet (i tak to zresztą robią). Kłopot w tym, że nikomu z prawicy nie udało się stworzyć naprawdę popularnego medium, a tytuły braci Karnowskich i Tomasza Sakiewicza – mimo stałej kroplówki ze strony spółek skarbu państwa – notują regularne spadki zasięgu. Media publiczne – zwłaszcza zaś Telewizja Publiczna – to jedyne narzędzie w dyspozycji prawicy o naprawdę ogólnokrajowym zasięgu. Partyjne medium finansowane w większości ze środków publicznych.
Wie o tym także Andrzej Duda, dla którego wsparcie tego medium jest absolutnie niezbędne, jeśli poważnie myśli o wygranej w majowych wyborach prezydenckich. Nie znaczy to oczywiście, że Duda ma wygraną w kieszeni, ale trudno sobie wyobrazić, by jego popularność wzrosła, gdyby Telewizja Publiczna zaczęła krytyczniej przyglądać się jego prezydenturze i kampanii. Z tego powodu wszelkie dyskusje na temat warunków, jakie Duda miał stawiać partii, uzależniając swoją zgodę na dofinansowanie TVP od ich zaakceptowania, są po prostu śmieszne.
Od podpisu prezydenta zależało bowiem nie tylko funkcjonowanie TVP, nie tylko promocja partii rządzącej, ale także dalszy byt polityczny samego Dudy. Krótko mówiąc, w tym momencie zabicie telewizji rządowej byłoby znacznie bardziej szkodliwe dla głowy państwa niż dla PiS-u. Gdyby prezydent odmówił podpisu, zachowałby się jak krnąbrny brzdąc, który na złość dziadkowi odmraża sobie uszy i robi awanturę na ulicy.
Aby uniknąć gorszących scen, dziadek – czyli w tym wypadku prezes PiS-u – poszedł wobec podopiecznego na ustępstwa i pozwolił na wymianę prezesa TVP. Gest ten nie ma jednak większego znaczenia. Trzymając się porównania z wnuczkiem, wygląda to tak, jakby dziadek zgodził się, aby maluch zamiast nielubianej różowej czapki założył zieloną. Nic to jednak nie zmienia – czapka i tak wyląduje na głowie.
Dudzie udało się wymusić odwołanie Jacka Kurskiego, ale byłby niemądry, gdyby uznał, że oto osiągnął realny sukces. Po pierwsze, nie wiadomo, kto na stałe zastąpi Kurskiego i czy będzie to osoba bliska prezydentowi lub chociażby nieco bardziej mu życzliwa. Po drugie, w tak scentralizowanej i tak uzależnionej politycznie strukturze wymiana prezesa musi spowodować chaos. Jeśli Duda liczył na to, że uda mu się dokonać w TVP szybkiej roszady personalnej i zaprowadzić spokój, a dzięki temu lepiej wykorzystać publiczne pieniądze na swoją kampanię, to zapewne bardzo się pomyli. Dwa miesiące przed startem kampanii to nie najlepszy czas na frakcyjne walki. Po trzecie wreszcie, nie wiadomo, jak wyborcy odbiorą cały ten komiczny spektakl, w którym prezydent do spółki z premierem wychwalali obecną TVP pod niebiosa po to tylko, by zaraz potem usunąć ojca tych sukcesów.
Trudno sobie wyobrazić, by popularność Andrzeja Dudy wzrosła, gdyby Telewizja Publiczna zaczęła krytyczniej przyglądać się jego prezydenturze i kampanii. Z tego powodu wszelkie dyskusje na temat warunków, jakie Duda miał stawiać partii, uzależniając swoją zgodę na dofinansowanie TVP od ich zaakceptowania, są po prostu śmieszne. | Łukasz Pawłowski
Jeśli nasza obecna wiedza na temat wydarzeń z kilku ostatnich dni jest rzetelna i kompletna, to rozwiązanie, jakie wybrał prezydent w sporze o TVP, nie ma najmniejszego sensu. Już samo straszenie wstrzymaniem środków było niewiarygodne, ponieważ Andrzej Duda potrzebuje pomocy mediów publicznych tak samo jak PiS, a może i bardziej, bo wybory są za pasem. Michał Szułdrzyński pisał w „Rzeczpospolitej”, że Duda parł do zmiany w TVP, bo inaczej zostałby „zakładnikiem radykalizmu TVP”, tym samym zniechęcając do siebie umiarkowanych wyborców. Ale przecież zwolnienie Jacka Kurskiego nie zmieni telewizji, bo też na jej zasadniczej zmianie – czyli bardziej obiektywnym, krytycznym opisie polityki rządu – nikomu, w tym Dudzie, nie zależy. Nie wiadomo też, kto ostatecznie pokieruje przedsiębiorstwem z Woronicza, a ten okres niepewności będzie rodził chaos, co kampanii nie służy. Mało tego, nawet jeśli nowy prezes zostałby wskazany choćby dziś, to wypracowanie nowego modus operandi zajmie mu trochę czasu. A tego czasu nie ma.
A już najbardziej kuriozalnie brzmi podawana przez Onet przyczyna determinacji Dudy w dążeniu do usunięcia Kurskiego. Chodziło nie tylko o to, że TVP zdaniem prezydenta ośmieszyła go w jednym z ostatnich materiałów, ale także o to, że… nie broniła jego żony. Tak przynajmniej twierdzą źródła przywoływane przez Andrzeja Stankiewicza i Andrzeja Gajcego.
Jeśli te twierdzenia są zgodne ze stanem faktycznym, to wiele mówi nie tylko o stanie relacji interpersonalnych w ramach Zjednoczonej Prawicy, nie tylko o politycznej dojrzałości prezydenta, ale i o stanie państwa jako takiego. Oto przyszłość jednej z najważniejszych dla liberalnej demokracji instytucji – mediów publicznych – zależy od tego, jak wypada w niej żona prezydenta.
A najgorsze jest to, że zamiast załamywać nad tym wszystkim ręce, co najwyżej uśmiechamy się z politowaniem.