Pandemię znałam dotychczas wyłącznie z katastroficznych filmów. W wielu z nich pojawiały się zombie. Pod koniec jakiś dzielny człowiek (najczęściej płci męskiej) pokonywał zło, wynajdował lekarstwo, masowo zabijał obce stwory, przychodził wreszcie świt dnia po i ludzkość mogła spokojnie wrócić do wcześniejszych aktywności. Znowu każdy mógł pielić swój ogródek, a więzi międzyludzkie wzmocnione wspólną traumą rozkwitały i szybko regenerowano nadwątlony przyrost naturalny oraz PKB.

Nigdy jednak nie występowałam w filmie katastroficznym. Ani w takim o asteroidzie, która rozwijając za sobą świetlisty ogon zmierza prosto w kierunku naszej malutkiej błękitnej planety, ani w takim, gdzie niewidoczne zło wirusa stanowi potencjalne zagrożenie dla każdego mieszkańca planety. Pamiętam mętnie jak to było, kiedy reglamentowany papier toaletowy uznawano za nie lada rarytas, ale wydawało mi się, że dotyczyło to wyłącznie tamtego szorstkiego, makulaturowego, niewybielanego (super-ekologicznego swoją drogą), a nie tego bialutkiego, mięciutkiego, pakowanego w folię z dwiema rolkami gratis. Trudno mi przypomnieć sobie deficyt mydła albo makaronu na sklepowych półkach, do których barokowej obfitości zdążyłam przyzwyczaić się przez ostatnich trzydzieści lat. Jeszcze kilka tygodni temu nadmiar zdecydowanie wyprzedzał brak w rankingu problemów pierwszego świata.

Pierwsze doniesienia z Wuhan trochę mnie zmartwiły, ale przecież to było daleko. Chociaż oczywiście szkoda każdego życia, straszna choroba, wirus, ale Chińczycy sobie poradzą, myślałam, przecież w tydzień potrafili zbudować dwa szpitale, mają technologię, możliwości, dyscyplinę. Kiedy pojawiły się pierwsze zachorowania poza Państwem Środka, to wciąż było daleko. Poza tym, co właściwie można było zrobić poza czekaniem na dalszy rozwój wypadków? Epidemia dotarła do Europy bardzo szybko i rozwinęła się przede wszystkim w Italii. Z kolei, w Polsce trwały wtedy ferie zimowe. A Polacy bardzo chętnie jeżdżą na nartach właśnie we włoskich Alpach, bo u nas nigdy nie wiadomo, czy będzie śnieg. Nagle zrobiło się blisko, przerażająco blisko. Mimo to, Polska pozostawała zieloną kropką, jak zwykle. Smutni epidemiolodzy mówili, że nie na długo, że przyjdzie i do nas. Powszechnie panował jednak dziwny optymizm. Mentalnie jesteśmy przecież wyspą, my Słowianie niepodatni na jakiekolwiek zakażenia.

Kiedy przyszło, podjęto natychmiastowe działania: hospitalizacje, kwarantanny szpitalne i domowe, monitorowanie coraz gorszej sytuacji. Zaczęto nam pokazywać, jak należy myć ręce, a maseczki ochronne i środki antybakteryjne gwałtownie zdrożały. Tam, gdzie istniały procedury, wdrażano je. Tam, gdzie nie istniały, uchwalano, wymyślano, tworzono. O tym, że sytuacja jest bardzo trudna, dobitnie świadczyła (chwilowa?) niespotykana jednomyślność pokłóconych na co dzień polityków. Im gorzej to wszystko wyglądało, tym bardziej byli zgodni. Szczerze mówiąc – tak antropologicznie – bardzo mnie interesuje, kiedy znowu zaczną się spierać. Podejrzewam, że mogłoby się to stać wtedy, kiedy coś drastycznie by nie zadziałało, a sytuacja wymknęłaby się spod kontroli. „Wiedziałem, że tak będzie” to – obok „Polacy, nic się nie stało” – jeden z najsmutniejszych refrenów polskiej historii.

Kiedy przyszło, podjęto natychmiastowe działania: hospitalizacje, kwarantanny szpitalne i domowe, monitorowanie coraz gorszej sytuacji. […] O tym, że sytuacja jest bardzo trudna, dobitnie świadczyła niespotykana (chwilowa?) jednomyślność pokłóconych na co dzień polityków. | Katarzyna Kasia

Zanim jeszcze zamknięto szkoły, uczelnie i wiele firm, władze zakazały zgromadzeń publicznych. I chociaż myśleliśmy, że ten zakaz najmocniej uderzy w znajdujących się w ogniu kampanii wyborczej polityków, to rezonans wywołał zupełnie gdzie indziej. Kandydatka i kandydaci na prezydenta błyskawicznie zaakceptowali niemożność bezpośredniego spotykania się z wyborcami, zmienili strategię i kanały przekazywania informacji. Problemem okazało się za to pytanie o msze święte: czy one również powinny zostać odwołane? I chociaż zdrowy rozsądek mówił, że zdecydowanie tak, kościelni hierarchowie – mówiąc językiem telewizyjnych talent shows – byli na nie i zamiast kościoły zamykać zaproponowali zwiększenie liczby odprawianych mszy. Nie przekonała mnie pokrętna argumentacja, że jeśli będzie więcej nabożeństw, to w każdym z nich udział weźmie mniej osób.

Nie będę udawać, że znam się na mszach. Przeczytałam natomiast pouczającą historię południowo-koreańskiej pacjentki nr 31, od której tak naprawdę zaczęła się w jej kraju epidemia, ponieważ mimo złego samopoczucia wybrała się do kościoła. Przeczytałam również wpis Tomasza Terlikowskiego, który uznał za stosowne przypomnienie, że nieuczestniczenie w niedzielnej mszy to dla katolika grzech ciężki. Zauważył również, że musiał zrobić zakupy i w sklepie było dużo ludzi, więc może należałoby zamknąć sklepy. Zgodnie z tą logiką ma rację, bo niezrobienie zakupów nie jest chyba grzechem. Chociaż z drugiej strony, nawet katolik jeść przecież musi.

Jeśli dalej patrzeć na to wszystko jak na film (w którym niestety gramy główne role), to dalszy rozwój scenariusza byłby godny co najmniej Oscara. Waham się jednak, który wariant wybrać: czy lepszy będzie pomysł, że Tomasz Terlikowski jest jeźdźcem Apokalipsy, czy że polski kler z jakichś niezrozumiałych powodów chce się pozbyć wiernych, którzy pozarażają się nawzajem koronawirusem mimo tego, że znak pokoju można przekazać sobie skinieniem głowy, a komunię przyjąć na rękę (czy ta ręka zostanie uprzednio zdezynfekowana?). Spór wokół chodzenia na nabożeństwa zarysował nawet teflonową powierzchnię relacji państwo – kościół, bo podczas gdy Główny Inspektor Sanitarny zalecał uczestnictwo w mszy transmitowanej w radiu, Komisja Episkopatu okazała się nieco mniej radykalna niż wyżej wspomniany katolicki publicysta i ostatecznie udzieliła dyspensy, ale nabożeństwa nie zostały odwołane. I to mimo że w piątek wieczorem rząd zakazał wszelkich zgromadzeń powyżej 50 osób.

Organizowanie mszy w czasach pandemii, uważam po prostu za skrajną nieodpowiedzialność. Za bardzo zły pomysł, którego konsekwencji najprawdopodobniej nie poniosą hierarchowie. | Katarzyna Kasia

Przyglądam się tym wydarzeniom zza mojej kwarantanny. Szczerze przyznam, że organizowanie mszy w czasach pandemii, uważam po prostu za skrajną nieodpowiedzialność. Za bardzo zły pomysł, którego konsekwencji najprawdopodobniej nie poniosą hierarchowie. Skupiam się jednak przede wszystkim na sprawach przyziemnych: na tym, że w sklepach brakuje już nie tylko papieru toaletowego, ale również makaronu, ryżu i ziemniaków. Zastanawiam się, czego zabraknie jutro. Martwię się o moich bliskich, o przyjaciół. Przychodzi mi do głowy, że wobec wirusa wszystko nagle się przewartościowało. Przestały być ważne wybory prezydenckie, dwa miliardy na media narodowe, kontrola NIK w Ministerstwie Sprawiedliwości i TVP… Próbuję sobie wyobrazić ekonomiczne, gospodarcze i społeczne skutki tej pandemii, ale wyobraźnia mnie zawodzi.

Nie chciałabym dramatyzować, ale sądzę, że apokalipsa dopiero się rozkręca, że czeka nas trudny czas. I w najlepszym wypadku wiele lat upłynie zanim nastąpi dzień po, a my będziemy mogli wrócić do pielenia naszych ogródków. Może trzeba było wystąpić w filmie z asteroidą, ale niespecjalnie miałam możliwość podjęcia decyzji, bo nikt mi nie dał do przeczytania scenariusza.

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: needpix.com [Domena Publiczna]