Przyjrzyjmy się statystykom udostępnianym na największym, choć nie we wszystkim najbardziej wiarygodnym, portalu operowym Operabase. W tym akurat wypadku można mu zaufać. Przez ostatnie 10 lat (od 2009 do 2019 roku) Verdi pozostawał najpopularniejszym kompozytorem operowym. W tych latach jego opery wykonano 29 697 razy; drugi w kolejności był Mozart z wynikiem niższym o ponad siedem tysięcy, a zaraz za nim Puccini. Między nimi a zajmującym czwarte miejsce Rossinim różnica jest już trzykrotna (9 593).
Doprecyzowując i pogłębiając stereotyp zaprezentowany powyżej, można by powiedzieć, że Verdi – to „Traviata”. Bo o ile wśród dziesięciu najpopularniejszych oper możemy znaleźć po trzy tytuły Pucciniego („Cyganeria”, „Tosca” i „Madama Butterfly”) i Mozarta („Czarodziejski flet”, „Wesele Figara”, „Don Giovanni”), o tyle pierwszą lokatę zapewniają Verdiemu zaledwie dwa: „Rigoletto” oraz „Traviata”. Ta ostatnia jest niekwestionowaną liderką nie tylko jeśli chodzi o imponującą liczbę 7394 wykonań w ostatniej dekadzie, ale i liczbę produkcji (1471). Aż dziw, że jest na świecie aż tylu reżyserów operowych, by obsłużyć takie multum inscenizacji, choć niektórzy z nich interpretowali ten tytuł po kilka razy.
Historia tej opery zaczęła się nie najlepiej. Premiera miała miejsce w weneckim Teatro La Fenice 6 marca 1853 roku. Dzień później w jednym z najbardziej znanych swoich listów – także dlatego, że łatwym do zacytowania w całości, bo złożonym z dwóch zdań – Verdi napisał: „Traviata wczoraj wieczorem to fiasko. Czy to moja wina, czy śpiewaków? Czas pokaże” [1]. Dramat kurtyzany ukazanej na scenie jako szlachetna i kochająca osoba mógł wydać się szokujący konserwatywnej obyczajowo publiczności z połowy XIX wieku. Zwłaszcza że historia, przedstawiona najpierw przez Aleksandra Dumasa (syna), a następnie zaadaptowana przez Francesca Piavego na libretto, nie była fikcyjna: pierwowzór Violetty Valéry, znana paryska kokota z lat 40. XIX wieku Marie Duplessis, zmarła na gruźlicę w 1847 roku, czyli zaledwie sześć lat przed premierą. Początkowego niepowodzenia opery historycy dopatrują się także w niezbyt udatnie skompletowanej obsadzie.
Ostatecznie pogląd na tę operę dość szybko doczekał się rewizji; uznano ją za jedno z najbardziej nowatorskich dzieł Verdiego, a w rezultacie dziewiętnastowiecznej opery w ogóle. Twórca bardzo twórczo wykorzystał obowiązujące wówczas konwencje operowe zarówno od strony dramaturgicznej, jak i kompozytorskiej. Dzisiaj niemal żadna gala operowa – od wieczorków w domach kultury w mniejszym ośrodku po snobistyczne koncerty sylwestrowe w czołowych instytucjach muzycznych świata – nie może się obejść bez piosenki sympotycznej „Libiamo, ne’ lieti calici”, a jeśli w amerykańskim filmie bohaterowie udają się do opery, to prawdopodobieństwo, że będą słuchać tam „Traviaty” jest naprawdę spore.
Nic więc dziwnego, że opera ta ma przebogatą dyskografię. Wykształciło się kilka istotnie zróżnicowanych sposobów wykonawczych roli tytułowej, bo to właśnie ona jest tu najatrakcyjniejsza. Sięgały po nią sopranistki dysponujące różnymi typami głosu: soprany lirico i lirico di coloratura (na przykład Mercedes Capsir czy Estonka urodzona w Warszawie – Miliza Korjus). Potem dołączyły do nich śpiewaczki dysponujące głosami o bardziej dramatycznym wyrazie, to znaczy lirico-spinto, czy ruchliwszy drammatico d’agilità. Powszechnie powtarza się, że ten bardziej dramatyczny walor wprowadziła do tej roli Maria Callas, ale inną równie ikoniczną Traviatą z lat 50. XX wieku była przecież choćby Renata Tebaldi, również dysponująca głosem spintowym, a jeszcze wcześniej niż one kierunek ten obrała Licia Albanese.
Nie dziwi, że większość sopranów, jeśli nie otwarcie, to skrycie marzy o tym, żeby zaśpiewać Violettę, „bo tam się tak pięknie kocha i umiera”. Tyle tylko, że niewielu się to udaje. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski
Możliwości jest wiele, bo i wymagania wykonawcze samej roli dość nietypowe i rozrzucone po różnych stimmfachach – w każdym akcie potrzeba innego rodzaju głosu, żeby dobrze wykonać tę partię. Najpierw mamy bal i miłosne uniesienia, więc najbardziej pasują tu koloraturowe fajerwerki; dalej przychodzi czas na dramatyczne wahania i rozstania, a na końcu śmiertelna choroba i umieranie w nędzy na gruźlicę. Jest się zatem czym wykazać zarówno od strony aktorskiej, jak i czysto wokalnej. Nie dziwi zatem, że większość sopranów, jeśli nie otwarcie, to skrycie marzy o tym, żeby zaśpiewać Violettę, „bo tam się tak pięknie kocha i umiera”. Tyle tylko, że niewielu się to udaje. Można by wymienić sporo znakomitych Traviatt; poza wspomnianymi wcześniej, należy przypomnieć Montserrat Caballé, Victorię de los Angeles, Beverly Sills, Ileanę Cotrubaș, Rosę Ponselle, a współcześnie Mariellę Devię, Angelę Gheorgiu czy Natalie Dessay, z polskich śpiewaczek zaś przede wszystkim Iwonę Hossę, która tą rolą debiutowała (!) i przez kilka kolejnych lat śpiewała ją z ogromnym powodzeniem.
Inną śpiewaczką, która zrobiła wielką międzynarodową karierę i debiutowała, śpiewając Traviatę w 1948 roku w Bolonii, jest Virginia Zeani. „Najpiękniejsza Traviata, jaką kiedykolwiek słyszałam” – powiedziała o jej kreacji Teresa Stratas, która sama stała się jedną z ikonicznych Traviatt XX wieku.
Zeani operą zafascynowała się dość wcześnie. Głos zaczęła szkolić w wieku lat 13, a ukończywszy 16, rozpoczęła naukę u sławnej koloratury Lidii Lipkowskiej; później zgłębiała także literaturę i filozofię na Uniwersytecie Bukareszteńskim. W 1947 roku przeprowadziła się do Włoch, gdzie zaczęła studia u Aureliana Pertilego, i już po roku nadarzyła się jej okazja do spektakularnego debiutu w bolońskim Teatro Duse, po którym objechała włoskie teatry jako „kurtyzana”.
Niebawem dodała do swojego repertuaru kolejne role – następnym przełomem w jej karierze był występ w „Napoju miłosnym” Gaetana Donizettiego z legendarnym tenorem Beniaminem Giglim w 1950 roku w Kairze. Zeani wspominała później [2]: „Miałam 24 lata, a on 60 – i wielki brzuch. Po spektaklu wprawił mnie w wielkie zakłopotanie mówiąc: «Moja droga. Wiesz co nas różni? Czterdzieści kilogramów i czterdzieści lat. Gdyby nie one, mógłbym cię uścisnąć jeszcze mocniej»”. Słowa uznania z ust wielkiego śpiewaka – choć dziś mogłyby się skończyć procesem sądowym, a przynajmniej medialnym – otworzyły Virginii Zeani kolejne, ostatnie już drzwi do wielkiej kariery scenicznej. Kariera ta okazała się jednak niebywale skromna, jeśli chodzi o liczbę nagrań studyjnych. Niestety, podobnie jak jej rówieśniczka Magda Olivero była niesprawiedliwie lekceważona przez firmy fonograficzne, które nie wiedzieć czemu preferowały znacznie mniej interesujące śpiewaczki, takie jak Anna Moffo.
Zeani bywa więc często pomijana w zestawieniach największych sopranistek, bo zabrakło w jej karierze nagrań, które przyniosły by jej rozgłos i utrwaliły jej kunszt. Na szczęście szereg jej występów zarejestrowano na żywo, często nielegalnie. Na szczęście te pierwotnie pirackie nagrania wreszcie trafiły na rynek komercyjny. Jej repertuar był imponująco rozległy stylistycznie i obejmował dzieła od Rossiniego i Mercadantego przez opery Donizettiego, Verdiego i Pucciniego aż po współczesną operę włoską (Franco Alfano, Italo Montemezzi, Ildebrando Pizetti, Renzo Rosselini). Śpiewała także w „Demonie” Antona Rubinsteina oraz „Damie pikowej” i „Eugeniuszu Onieginie” Piotra Czajkowskiego. Zostawiła kilka wybornych nagrań muzyki Ryszarda Wagnera – „Lohengrina” i „Holendra tułacza”, którymi kompozytor mógłby się uradować, bo są to interpretacje prawdziwie belcantowe.
Luciano Pavarotti wyznał kiedyś [3]: „To było dla mnie wielkie szczęście, że po raz pierwszy poza granicami Włoch wystąpiłem z Zeani. To był grudzień 1961 roku w Belgradzie, gdzie po raz pierwszy wystąpiłem w «Traviacie». W styczniu 1963 roku w Amsterdamie zaśpiewałem swój pierwszy spektakl «Łucji z Lammermooru», również z Zeani. To było dla mnie wyjątkowo ważne doświadczenie móc wystąpić w tych dwóch operach, które były jej specjalnością, i jak się można łatwo domyślić wiele się nauczyłem, podziwiając jej zaangażowanie w role, intensywność interpretacji i wielką muzykalność”. Jej Violettę reklamowano stwierdzeniem: „Śpiewa jak Melba, a gra jak Sara Bernhardt”.
A sama Zeani podsumowywała [4]: „Callas, Zeani, Tebaldi, Sutherland, Gheorghiu. Wszystkie jesteśmy zupełnie różne, ale łączy nas to, że odnosiłyśmy sukcesy w tak wymagającej partii jak Traviata. Jesteśmy odmienne fizycznie, psychicznie i mamy inne wyczucie frazy. Ale kiedy śpiewamy Traviatę, to ujawnia się między nami głęboka wspólnota […] Violetta w «Traviacie» jest kobietą zarazem złożoną i prostą. Nie przedstawiałam jej nazbyt erotycznie, choć muzyka daje jak najbardziej taką możliwość; widziałam ją raczej jako postać romantyczną. Jej romantyzm, jeśli się go dobrze przedstawi na scenie, automatycznie pociąga za sobą coś erotycznego”.
Zachowało się kilka nagrań Virginii Zeani jako Violetty w „Traviacie”. Można podziwiać jej interpretację – wyrafinowaną i dopracowaną w szczegółach, a jednocześnie zaskakująco spontaniczną. Najbardziej emocjonalne i świetnie zaśpiewane od strony technicznej wydaje się nagranie z 11 sierpnia 1956 roku zarejestrowane w Neapolitańskim Teatro di San Carlo. Z tej roli już nic więcej chyba wycisnąć się nie da. Zaletami tego wykonania można by obdzielić z tuzin śpiewaczek i uczynić tym samym ich interpretacje co najmniej ciekawymi.
Przypisy:
[1] List Giuseppe Verdiego do Emanuele Muzia z 7 marca 1853 roku.
[2] Leonardo Ciampa, „The Twilight of Belcanto”, AutorHouse 2005.
[3] Luciano Pavarotti (z Williamem Wrightem), „Mi Propia Historia”, Javier Vergara 1985.
[4] Sever Vionescu, „Canta che ti passa: Virginia Zeani. Talento e bellezza”, Galaxia Gutenberg 2011
Nagrania „Traviaty” wspominane w tekście:
Zeani, Raimondi, Savarese, Orchestra e Coro Teatro di San Carlo Napoli, Questa, 11 sierpnia 1956 (live) nagranie niekomercyjne.
Callas, Albanese, Savarese, Orchestra Sinfonica di Torino della RAI, Santini, 1953 (studio) Cetra, Warner 1999.
Tebaldi, Tucker, Warren, Metropolitan Opera Nowy Jork, Mitropoulos, 1956 (live), Myto Label 2004.
Gheorghiu, Lopardo, Nucci, ROH Covent Garden, Solti, 1994 (live), Decca.
Caballe, Bergonzi, Milnes, RCA Italiana Opera Chorus and Orchestra, Pretre, 1967 (studio) RCA (wznowiona przez Sony Classical).