Reportaż Karoliny Przewrockiej-Aderet, mieszkającej od kilku lat w Izraelu dziennikarki „Tygodnika Powszechnego”, to na pierwszy rzut oka kawał bardzo dobrze napisanej książki. Talent pisarski i warsztat dziennikarski na dobrym poziomie przebijają przez wciągającą, potoczystą narrację. Autorka potrafi znaleźć interesujących rozmówców, umiejętnie przeprowadzić z nimi wywiad, przelać na papier nie tylko informacje, lecz także napięcia, rozterki i ból tych, z którymi rozmawia.
Jednak najciekawsze w tej książce jest to, co kryje się pod powierzchnią – przyjęta optyka oraz błędy i wypaczenia, które ona generuje. Niejako wbrew intencjom autorki „Polanim” [hebr. Polacy lub Żydzi polskiego pochodzenia] są bowiem nie tyle o Izraelu, co o polskim oglądzie tego kraju. Ten sposób patrzenia nie jest do końca uświadomiony, lecz wynika ze specyficznej formacji kulturowej.
Perspektywa polskiej Autorki, zanurzonej w izraelską rzeczywistość, mogłaby przynieść wzajemną konfrontację dwóch bardzo etnocentrycznych państwowych i narodowych kultur – i w konsekwencji umożliwić ich przewietrzenie, przebicie się przez nakładane przez Polaków i Żydów maski, zrewidować wzajemne wyobrażenia. Szansa ta została jednak przez Karolinę Przewrocką-Aderet zaprzepaszczona. Autorka pozostała przy innej metodzie – spojrzenia na Izrael z perspektywy własnego bezkrytycznego inteligenckiego etnocentryzmu. Uważna i krytyczna lektura „Polanim” staje się więc interesującym ćwiczeniem z rozpoznawania mielizn, kompleksów i ograniczeń tegoż etnocentryzmu.
Mój, mojszy, najmojszy
Już pierwsze zdania „Polanim” pokazują, w jaki sposób Autorka podchodzi do współczesnej, potocznej i ahistorycznej kategorii „polskości” zawłaszcza wszystkich Żydów urodzonych na bardzo szeroko zdefiniowanych „ziemiach polskich”, zupełnie przeinaczając, a najczęściej w ogóle nie biorąc pod uwagę, jak swoje „polanijut” lub „pojliszkajt” [hebr. i jid. polskość] definiowali sami Żydzi. Nie zastanawia się też, jak ta autodefinicja na przestrzeni wieków się zmieniała. Przewrocka-Aderet sugeruje, że to była „polskość” taka jak nasza i w związku z tym, to myśmy – nie chwaląc się – ten Izrael zbudowali. Czego świadectwem jest jej książka, Autorce nie jest łatwo nosić brzemienia europejskich półperyferii, „Polski, czyli nigdzie”, którego bez wątpienia doświadczyła również w Izraelu. Jej reakcją jest „Polska, czyli wszędzie”. Dowody na to znajdujemy od pierwszych zdań „Polanim”.
Przewrocka-Aderet zaczyna swoją opowieść od opisu postaci i działalności odeskiego lekarza Leona Pinskera, uczestnika wojny krymskiej i jednego z pierwszych Żydów odznaczonych za bohaterską służbę w armii rosyjskiej. Tego współzałożyciela rosyjskiego syjonizmu, autora „Autoemancypacji”, czyli opublikowanego po niemiecku najważniejszego syjonistycznego manifestu sprzed czasów Teodora Herzla, „Polakiem” lub „polskim Żydem” czynić miał fakt narodzin w Tomaszowie Mazowieckim. Jest to w najlepszym przypadku bezrefleksyjne założenie z rzędu tych, które urodzonego na terenie Prus Michała Drzymałę czyniłyby „Niemcem”. „Polską”, z której wywodzili się dziewiętnastowieczni żydowscy syjoniści i pierwsi imigranci do Palestyny, są dla Przewrockiej-Aderet wszystkie dawne terytoria Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Zupełnie abstrahuje ona tutaj od faktu, że właściwie w całej Strefie Osiedlenia, a więc terytoriach na wschód od dawnego Królestwa Kongresowego, aż do 1918 roku w życiu żydowskim kultura polska, nie mówiąc już o emocjonalnych związkach z nią, była właściwie nieobecna.
Co więcej, prawie nieobecna była tam również autodefinicja „polskiego Żyda”. Ta funkcjonowała daleko na zachód od tych terenów i do 1918 roku nie obejmowała nawet Białegostoku! „Polanim” w książce Przewrockiej-Aderet są więc galicjanerzy, litwacy czy też Żydzi z tak zwanej Nowej Rosji, co jest gwałtem na dziewiętnastowiecznej rzeczywistości społeczno-politycznej, kulturowej i przede wszystkim – na ówczesnej kulturze żydowskiej. Wschodnioeuropejski syjonizm stał się w tym ujęciu syjonizmem polskim. Autorka nie zająknie się nawet, że do I wojny światowej syjonizm na ziemiach etnicznie polskich był wyjątkowo słaby, że zarówno wówczas, jak i dzisiaj, o wschodnioeuropejskim syjonizmie mówi się przede wszystkim jako o syjonizmie rosyjskim, i że do miast takich jak Łódź czy Warszawa przywozili go głównie przybysze ze wschodu.
Rzeczywistość spłaszczona
Tego rodzaju etnocentryczne okulary, upraszczające i zafałszowujące obraz społeczeństwa żydowskiego, tak w Europie Środowo-Wschodniej, jak i w Palestynie i Izraelu, widać również w dalszych partiach książki. Przykładowo, Autorka zupełnie ignoruje różnice pokoleniowe między urodzonymi na ziemiach polskich Żydami, a tym samym przemilcza historycznie zmieniające się wzorce „żydowskiej polskości”. Najlepiej widać to wypadku najsłynniejszej pary izraelskich antagonistów politycznych, Dawida Grina (Ben Guriona) i Menachema Begina (którego Autorka wprowadza jedynie pod cywilnym imieniem „Mieczysława”). W „Polanim” obaj w taki sam sposób reprezentują nieproblematyczną „polskość”. W wypadku Ben Guriona nie dowiadujemy się, że urodzony w 1886 roku w Płońsku uczył się w rosyjskim gimnazjum, że główną nie-żydowską kulturą, w której się poruszał, która stanowiła punkt odniesienia dla jego syjonizmu, była kultura rosyjska. Co było zresztą typowe dla ogromnej większości tego syjonistycznego pokolenia. I ten syjonizm lat 1881–1921 (od pierwszej do trzeciej aliji – czyli syjonistycznych fal imigracji do Palestyny) Autorka jednym tchem zestawia z syjonizmem Polski lat 30., uosabianym przez Menachema Begina, urodzonego w Brześciu w 1913 roku. W ten sposób pomija zupełnie różnice między pierwszym a drugim.
Pokolenie Begina było pierwszym, które poszło masowo do polskich szkół państwowych bądź zetknęło się z polskim programem nauczania w szkołach żydowskich, obcowało z wysokimi i niskimi formami kultury polskiej jako kultury państwa, którego obywatelami byli. Niestety, niezajmujący się tym tematem czytelnik nie dowie się, że rzecz się miała zupełnie inaczej z pokoleniem poprzednim; że kult Mickiewicza, Piłsudskiego i czynu legionowego, kluczowy dla prawicowo-syjonistycznej organizacji młodzieżowej Bejtar, w której działał i którą później kierował Begin, to tylko część polskiego syjonizmu, rozwijająca się szeroko dopiero od lat 30. Oprócz jednego zdania, stanowiącego cytat z wypowiedzi syna Menachema Begina, nie dowiemy się też o jego nader ambiwalentnym stosunku do polskości. W zamian dostajemy w książce jednorodną, nieproblematyczną polskość, niezmienną od lat 80. XIX wieku aż po Holocaust.
Charakterystyczne jest też to, że tak szeroka definicja polskości żydowskich imigrantów do Palestyny nie uwzględnia „żydowskiej polskości” zupełnie innej niż ta, którą dzisiaj znamy. Odwołując się do przykładu Menachema Begina, składałaby się na nią nie tylko wyniesiona ze szkoły znajomość Mickiewicza, Słowackiego i języka polskiego, lecz także aszkenazyjska wymowa modlitw hebrajskich z brzeskiej synagogi, elementy „minhag polani”, czyli „polskiej tradycji” religijnych rytuałów, jidysz, w którym rozmawiano w domu jego dzieciństwa i który był językiem czytanej literatury, prasy i popularnych dzieł religijnych. Zamiast polskości historycznie zmiennej, polifonicznej, dostajemy polskość współczesną, etnocentryczną i zestandaryzowaną, nijak mającą się do rzeczywistości, którą książka opisuje.
Myśmy – nie chwaląc się – ten Izrael zbudowali
Z „Polanim” tylko na marginesie i w sposób nader wytłumiony dowiadujemy się o doświadczeniu międzywojennego antysemityzmu. Nie przeczytamy w niej również o skuteczności, z jaką nowohebrajska, syjonistyczna kultura międzywojennego jiszuwu (żydowskiej społeczności Palestyny) szybko zacierała związki nowoprzybyłych nie tylko z kulturą Polski, ale i z całą Diasporą. Książka o tak znaczącym tytule nie odpowiada na podstawowe pytanie: skoro od samego początku Polska w Izraelu była wszędzie i – jak wielokrotnie jest to sugerowane – odpowiada za wszystko, co w tym kraju najlepsze, to dlaczego jest jej tak mało? Na podstawie „Polanim” nie zrozumiemy przyczyn tak silnych we współczesnym Izraelu antypolskich resentymentów, niesprawiedliwych uproszczeń dotyczących Polski, Polaków, stosunków polsko-żydowskich, czy wreszcie historii Żydów w Polsce. Nie dowiadujemy się z niej, że resentyment ten rozwijał się jeszcze przed Holocaustem (choć niewątpliwie to ten ostatni wzmocnił go najbardziej), że zasilała go zawiedziona miłość międzywojennego pokolenia do Polski (począwszy od pogromu lwowskiego w 1918 roku, poprzez antysemityzm Hallerczyków, internowanie żydowskich oficerów w Jabłonnie w 1920 roku, aż po przemoc antyżydowską lat 30.) i organicystyczno-nacjonalistyczny charakter ówczesnego syjonizmu, który szczególnie podatny grunt do rozwoju znalazł w Palestynie.
„Polanim”, budując obraz Izraela jako czegoś na podobieństwo bliskowschodniej polskiej kolonii, równie mocno co historię Żydów w Polsce przekrzywia historię państwa żydowskiego. Zalążek przyszłego Tel Awiwu, czyli ufundowana w 1909 roku dzielnica Ahuzat Bait, wyrasta samotnie na wydmach. Nie znajdujemy w książce informacji o położonej mniej niż kilometr od niej arabskiej Jafie, z której Ahuzat Beit wypączkowała, czy o założonej w 1887 roku kilkadziesiąt metrów od niej, żydowskiej dzielnicy Jafo, Newe Tzedek. Wśród wymienionych założycieli Ahuzat Beit są oczywiście sami „polscy” (według powyższej definicji) Żydzi. Zarówno taka narracja, jak i syjonistyczna legenda „miasta, które powstało w niczego. Z grupki ludzi pośrodku piaszczystego odludzia” [s. 28], jest tylko mitem. Podobnie jest z przypominającym foldery izraelskiego ministerstwa turystyki obrazem „białego miasta”, stolicy Bauhausu, rozwiniętego oczywiście niemal wyłącznie przez polskich Żydów.
Razi również skrajny orientalizm wielu opisów Przewrockiej-Aderet. W czwartej aliji z lat 1924–1926 „przybywają polscy rzemieślnicy, kupcy, inteligenci, przywożą europejski styl życia” [s. 31]. Możemy się więc domyślać, że był on tutaj wcześniej nieobecny. Jak gdyby europejskość kawiarni, białych modernistycznych domów i rękawiczek przywozili rzemieślnicy i drobni handlarze z warszawskich Nalewek, a nie mieli z nią nic wspólnego potomkowie pierwszej aliji, kształceni w szkołach Alliance Israélite Universelle, wracający do Palestyny po studiach w Paryżu… W ten sposób Autorka wikła się w kolejne absurdy, w których „pochodzący z Rawicza” niemiecko-żydowski socjolog i mózg żydowskiego osadnictwa w Palestynie Artur Rupin staje się polskim Żydem, Katowice z 1884 roku są polskim miastem, pracownicy otwartej w 1924 roku telawiwskiej fabryki nie mówili w jidysz z akcentami galicyjskim, kongresowym (czyli polską odmianą języka jidysz), litewskim, lecz „w jidysz z silnym polskim akcentem”. Niestety, tego rodzaju nieścisłości bądź błędów zarówno w opisie palestyńskiej, jak i polskiej rzeczywistości do 1939 roku jest tutaj bez liku i wymienić można byłoby ich o wiele więcej.
Pytania niezadane
Niewiele lepiej przedstawia się dalsza część książki poświęcona historii Izraela i „Polanim” po Zagładzie, choć więcej tu jasnych punktów. Mnóstwo w niej doskonałych wywiadów, między innymi z Borysem Dorfmanem, który przeżył pogrom kielecki, czy Hadasą Rywkind (Perlberg) z Włocławka, która asystowała przy podpisaniu izraelskiej deklaracji niepodległości. Autorka z taktem i empatią ukazuje poczucie winy ocalonych z Zagłady, frenetyczne rzucanie się w wir życia jednych, ukrywanie tego doświadczenia przed dziećmi przez innych, pokazuje głęboko krzywdzący stosunek Izraela do ocalonych w pierwszych latach istnienia państwa i ogromną zmianę, jaka dokonała się w latach 60. wraz z procesem Eichmanna. Wreszcie, najmocniejszą bodajże stroną książki jest opis historii, dylematów i emocji przedstawicieli ostatnich fal polsko-żydowskich imigrantów, tych z ‘57 i ‘68 roku oraz nam współczesnych.
Opowieść o „Gomułkowie”, czyli osiedlu Ramat Awiw w północnym Tel Awiwie, urzeknie pewnie każdego czytelnika. Ujmująca jest historia polskich księgarń oraz ich stopniowego zanikania wraz ze śmiercią ich klientów w latach 90. Ta strona książki jest najmocniejsza, pewnie dlatego, że Autorka nie musiała wykonać tutaj pracy krytycznej. Pisała o polskiej inteligencji, sięgając do własnego doświadczenia i formacji. Warto zwrócić uwagę na dobór rozmówców przez Przewrocką-Aderet, zwłaszcza tych reprezentujących tak zwaną aliję gomułkowską, czyli tę z lat 1957–1961 („młoda i wykształcona, wyasymilowana ze społeczności żydowskiej” [s. 170]). Czy dobór ten wynika z tego, że Autorce nie chciało się rozmawiać z nie-inteligentami, czy też po prostu nie wiedziała, że imigracja ta bardzo różniła się od marcowej i że jej dominującym komponentem nie była wcale inteligencja, a rzemieślnicy i robotnicy, z których wielu urodzonych przed wojną potrafiło jeszcze mówić w jidysz i mówiło po polsku z jidyszowym akcentem?
Jednak i w tej części reportażu Autorka raz za razem popada w te same mielizny, co uprzednio. Pojawiający się tutaj „Polanim” niczym nie różnią się od poprzednich pokoleń przyjeżdżających z Polski. Grubym nadużyciem jest zasugerowanie ciągłości pomiędzy międzywojennymi palestyńskimi ziomkostwami wychodźców z Polski (landsmanszaftami) z dzisiejszym Towarzystwem Przyjaźni Polsko-Izraelskiej. Gdyby Autorka rzeczywiście poczytała tak zwane Księgi Pamięci, wytworzone przez te pierwsze, być może zrozumiałaby lepiej te wszystkie sprzeczności i różnice, na temat których w swojej książce tak skrzętnie milczy.
Narodowy kompleks półperyferii oraz inteligencki elitaryzm owocuje słabo zawoalowanymi sugestiami, że zarówno izraelską bombę atomową, jak i ruch „Pokój Teraz” stworzyli „Polacy”. Jeśli polskość traktować tak szeroko, to szkoda, że Autorka nie zajęła się nie tylko polskim, ale i wzajemnie splecionymi i uwikłanymi dziedzictwami Europy Środkowo-Wschodniej obecnymi w izraelskim etnonacjonalizmie, od Ben Guriona poczynając, na dzisiejszej izraelskiej prawicy kończąc. Autorka na pewno setki razy w swoim życiu mijała w Tel Awiwie budynek dawnego muzeum Irgunu (prawicowej organizacji paramilitarnej działającej w latach 1929–1948), upamiętniający samowolną decyzję Menachema Begina i innych liderów tej organizacji (prawie wszystkich pochodzących z Polski, z Polski pochodziła też największa grupa jej szeregowych członków) o zaatakowaniu w kwietniu 1948 roku arabskiego Jafo i wypędzeniu z niego większości jego arabskich mieszkańców – wbrew stanowisku innych liderów jiszuwu. Ciekawe byłoby pytanie, na ile w wypadku Begina i jego kolegów, czy też Icchaka Szamira stojącego na czele jeszcze bardziej radykalnej organizacji Lehi, w ukształtowaniu ich bezkompromisowości wobec „arabskich wrogów narodu żydowskiego” znaczenie miało na przykład doświadczenie i dziedzictwo Polski (jak i całej Europy) lat 30. i ówczesnego prawicowego radykalizmu.
Być może wtedy dużo lepiej zrozumielibyśmy paranoiczność dzisiejszych polsko-izraelskich relacji. Tę swoistą mieszkankę sceptycyzmu wobec Europy Zachodniej, sympatii do rządów silnej ręki, upodobania do narcystycznych polityk historycznych, nieraz nawet wzajemnej sympatii, a jednocześnie poczucia moralnej wyższości, przekonania o niemożliwości pogodzenia wspólnej historii, a niekiedy protekcjonalnej pogardy, które manifestują wobec siebie rządzące obecnie Izraelem i Polską ugrupowania polityczne.
Z braku miejsca pominę tutaj zasługujący na druzgocącą krytykę rozdział „żydokomuna” (kategorią tą Autorka posługuje się bez cudzysłowu), czy też dobór wydanej w Polsce literatury przedmiotu wykorzystanej w „Polanim”, ograniczający się do krakowskich autorów. Ujawniają one brak podstawowej wiedzy i oczytania Autorki i ukazują, jak bezbronna jest wobec bzdur, które zdarza się wygadywać jej rozmówcom (zwłaszcza tam, gdzie przyjemnie łechtają jej własną narodową dumę). Przykładowo, ostatni wywiadowany określa Izrael mianem kraju bliskowschodnich barbarzyńców, pochodzących z krajów arabskich, prymitywnej Rosji, ignoranckiej Ameryki, gdzie sznyt, klasę i kulturę przywozili przyjeżdżający po Zagładzie Polacy.
Na końcu książki Przewrocka-Aderet pisze, jak fatalna jest współczesna izraelska pamięć na temat Zagłady i związana z nią polityka historyczna, jednak nawet się nie zająknie w tym kontekście o poczynaniach Polski. A przecież książka powstawała w latach 2017– 2018 po głośnej i bulwersującej ustawie o IPN-ie. Równie nieeleganckie jest posłużenie się Markiem Edelmanem w słusznej krytyce ksenofobiczno-nacjonalistycznej instrumentalizacji historii Zagłady we współczesnym Izraelu, przy jednoczesnym braku refleksji nad prostym faktem, iż „polska żydowskość” w wersji, o jaką walczył Edelman, pogrzebana została również w Polsce (i to nie tylko podczas Zagłady), a jego dziedzictwo (socjalizm, kultura jidysz, nie nacjonalistycznie i nie etnocentrycznie, a obywatelsko pojmowana polskość) traktowane jest u nas nie mniej wybiórczo niż w Izraelu.
Dlatego tę świetnie napisaną i miejscami naprawdę bardzo dobrą książkę, z dużo mówiącymi anegdotami i zgrabnie poprowadzonymi rozmowami, sugeruję czytać nie jako rzeczywisty zapis polskich śladów i polskiej roli odegranej w dziejach Izraela, ale jako ćwiczenie z pewnego rodzaju polonocentryzmu, podszytego kompleksem europejskich półperyferii. Nie mieliśmy kolonii, nie mówi się o nas zbyt wiele na świecie, ale popatrzcie na nasz Izrael. Być może nawet jest to paradoksalne świadectwo długiego trwania polskich snów o potędze, od sanacyjnych mrzonek na temat Madagaskaru aż po dzień dzisiejszy?
W zakończeniu książki Karolina Przewrocka-Aderet pisze:
„Tego szybko się w Izraelu uczę – że spod warstwy bliskowschodniego balagan, spod fachu falafeli, zaataru, marokańskiej mięty ni stąd, ni zowąd wyziera nagle coś, co dobrze jest mi znane z polskiego domu: obraz, słowo, gest, zachowanie. Od chwili gdy jesienią 2010 roku po raz pierwszy oślepia mnie izraelskie słońce, co chwila natykam się na jakiś polski trop. Trzymam się go kurczowo, pomaga mi się odnaleźć w orientalnej rzeczywistości. Każdy z tych tropów, maleńkich śladów Polski zwożonych tu dekadami, jest przewodnikiem po tym przedziwnym kulturowym tyglu, lustrem, w którym mogę się przeglądać. Które nie ma nic wspólnego z tak dobrze znanym mi polskim «jidyszlandem»” [s. 243–244].
Niestety problem polega na tym, że autorka tak naprawdę nie zadała sobie trudu, by poznać „polskiego jidyszlandu”, jego znaczenia w Izraelu nie można zrozumieć, odgarniając po prostu na bok zatar czy falafel („jidyszland” należy smakować razem z nimi). Wreszcie słowo „bałagan”, ma swoją turecką, ukraińską, polską i jidyszową, wzajemnie powiązaną historię. Czego może nauczyć bowiem jednoczesne doświadczenie Polski i Izraela, ich wzajemna konfrontacja, to umiejętności ściągania etnocentrycznych okularów. I do takiego, krytycznego zwiedzania Izraela czytelników „Polanim” gorąco zachęcam.
Książka:
Karolina Przewrocka-Aderet, „Polanim. Z Polski do Izraela”, wyd. Czarne, Wołowiec 2019.