Dla tych, którzy ocenią książkę po okładce – podobnej do wielu innych z tego sektora rynku wydawniczego – i po modnym nawiązaniu do znanych baśni, legend i mitów, „Dom na kurzych łapach” Sophie Anderson może okazać się pozytywnym zaskoczeniem. Ta skromna i z pozoru powielająca znane schematy historia ma w sobie poetyckość, intertekstualność i fabularną niesforność. A w prezencie oferuje przekaz, zgodnie z którym potrzeba decydowania o sobie i nieulegania presji otoczenia zostaje uwolniona w sposób piękny, prosty i bezwzględny. Przypominam sobie Anię Shirley, Wendy Darling, Jo March i Mamusię Muminka i wydaje mi się, że nieokreśloność, na którą pozwala sobie bohaterka powieści Anderson, przyniosłaby głęboki oddech niewysłowionej ulgi zastępom wspaniałych bohaterek literackich.

Wyjść poza ogrodzenie

Trudno pisać o fabule „Domu na kurzych łapach”, można bowiem albo wywołać mylne wrażenie, że to recykling starych pomysłów, albo – przekonując, że wcale nie – ujawnić za dużo i zepsuć przyjemność lektury. Opowieść Anderson nawiązuje oczywiście do historii Baby Jagi (choć przywodzi też czasem na myśl „Ruchomy zamek Hauru” Diany Wynne Jones); tak nazywa się babka głównej bohaterki, dwunastoletniej Marinki. Razem z krukiem o srebrnych, mądrych ślepiach mieszkają w domu na kurzych łapach, żywym organizmie, który potrafi myśleć, czuć i komunikować się z lokatorkami. Każdej nocy dom zaprasza w swoje progi zmarłych ludzi, a Baba Jaga, Strażniczka Bramy między światami, pomaga im uczcić życie i wspomnienia, by w końcu przygotować dusze do ostatniej podróży, zamykającej cykl natury.

Następną Strażniczką ma zostać Marinka, a jej pierwszym obowiązkiem będzie przeprowadzenie przez Bramę własnej babki. Tymczasem dziewczynka tak pragnie kontaktu ze światem żywych, jak Mała Syrenka pragnęła życia na lądzie. „Ma już dość martwych rzeczy” i nieustannego podróżowania. Nauczyła się, że „nic nie jest na zawsze” – dom wędruje z miejsca na miejsce, chroniąc się przed ludźmi, i nigdy nie wiadomo, jak długo pozostaną w wybranej przez niego lokalizacji. Choć to nieco paradoksalne, podróże nie pozwalają Marince na poznanie świata – babka pilnuje, żeby nigdy nie opuściła granic wyznaczanych przez murek zbudowany wokół domu, który zresztą – co interpretacyjnie poruszające – dziewczynka sama wznosi od nowa po każdej przeprowadzce.

W sekrecie przed babcią bohaterka bezskuteczne próbuje znaleźć przyjaciół; głównie wśród żywych, choć nawiązuje też relację ze zmarłą dziewczynką, która pewnej nocy trafia do domu wraz z innymi duszami. Marinka próbuje zbuntować się przeciwko przeznaczeniu – i naturalnie odkrywa, że nic nie jest takie proste, jakby sobie tego życzyła, a świat żywych jest znacznie bardziej skomplikowany, niż mogłoby jej się wydawać i wcale nie jednoznacznie lepszy. Szczególnie gdy zabraknie nagle Baby Jagi.

Przerwać wędrówkę

W łagodny i niekontrowersyjny sposób Anderson rozbija niektóre oczekiwania czytelnika dotyczące fabuły, także te, które potencjalnie mogłaby wzbudzić powyższa zapowiedź. Tak jakby, wbrew doświadczeniom lekturowym, Alicja nie wpadła do króliczej nory w najbardziej proszącym się o to momencie, a gdy już się z tym pogodziliśmy, jednak wpadła, ale dużo później i w zupełnie innych okolicznościach i z zaskakującym rezultatem.

I chociaż jest tu kilka tak rozbrajająco patetycznych refleksji, jak „nic nie trwa wiecznie” (które dopadają dwunastolatkę czasem w zdumiewających chwilach), znaleźć można też wiele prostych i poruszających fragmentów, które – choć bez znaczenia dla fabuły – przekazują istotne treści; gdy dziewczynka przyjmuje pomoc chłopca, robi to nie dlatego, że wynika to z jej bezsilności (jak sama stwierdza, ten ostatni kawałek drogi mogłaby pokonać sama), ale ponieważ akceptuje bliskość i towarzystwo drugiej osoby. Wątek tego typu relacji jest tu zresztą w ogóle ciekawy dzięki przemyconej dyskretnie sugestii, jakoby potrzeba miłości w opowieściach często mylona była z przygodą, a ekscytacja wynikała raczej z łamania reguł niż z samego, realnego bądź nie, uczucia.

Ciekawe jest też zestawienie przez autorkę świata fantastycznego ze światem rzeczywistym – magią jest tu wszystko, co ekscytująco nieznane. Dlatego to właśnie zwyczajną codzienność spojrzenie bohaterki ukazuje jako coś niezwykłego; swoim opisem zachwyca nie ożywiony dom z własną świadomością, a lekcja robienia fajerwerków i ołówek „szepczący coś na papierze”.

Zboczyć z kursu

Jeszcze jeden aspekt powieści Anderson zasługuje na szczególną uwagę. Jest taki schemat, replikowany wciąż od nowa przez coraz to nowe powieści, w który „Dom na kurzych łapach” teoretycznie mógłby się wpisywać: dorośli czasem kłamią albo zatajają prawdę; robią to z powodów, które powinny być uznawane za ważne i zrozumiałe; zakazy i przemilczenia wywołują w dzieciach złość i prowadzą do naturalnego co prawda, ale egoistycznego buntu, w wyniku którego pokrzywdzeni zostają dorośli. W konsekwencji dzieci często dostosowują się do ich oczekiwań, choć czasem udaje im się pozostać na obranej w chwili buntu drodze. Ale – mimo że odpowiedzialność za nieszczęśliwe wypadki niewątpliwie leży po obu stronach, a dorośli wszystko wybaczą, bo „wiedzą lepiej” – dzieci będą nosić w sobie dojmujące poczucie winy i przejdą długą drogę, zanim odnajdą spokój wewnętrzny.

Daleka jestem od krytykowania tego schematu; pokazuje drogę ku empatii i dojrzałości, a także to, jak trudna i pełna poświęceń może być czasem walka o własne przekonania czy marzenia, szczególnie te sprzeczne z oczekiwaniami bliskich i realiami codzienności. I że czasem nasze szczęście leży gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami. A jednak boję się, że wszechobecność owego schematu, a szczególnie posłużenie się przy jego realizacji głosem pierwszoosobowego dziecięcego narratora, który sam sobie nieustannie wyrzuca egoizm, głupotę czy zaniedbanie, zamienia się w symboliczną przemoc autorytetu i może wywołać w dziecięcym czytelniku poczucie zagubienia. Taka narracja usiłuje bowiem zrealizować dwa nieco sprzeczne cele: wzbudzić w odbiorcy chęć identyfikowania się z postacią i zarazem niechęć do jej dziecinnego zachowania.

W „Domu na kurzych łapach”, na długo zanim Marinka zda sobie sprawę ze szkód, które wyrządziła, dążąc do realizacji swoich potrzeb, czytelnik już widzi konsekwencje jej działań i z przerażeniem czeka, aż bohaterka się opamięta. Rozumiemy ciekawość świata Marinki i jej niechęć do stagnacji, ale jednocześnie liczymy, że w końcu je porzuci, bo wtedy przestaną wydarzać się złe rzeczy. Dziewczynka jest rozdarta i skonfliktowana, a czytelnik wraz z nią.

Wybrać sobie życie

A co by było, gdyby bohaterka jednak się nie opamiętała? Gdyby pomimo wszystkiego, czego doświadczyła i czego doświadczyli jej bliscy, częściowo z jej powodu, postąpiła w sposób, który Mamusia Muminka, Jo March albo Ania Shirley uznałyby za egoistyczny i absolutnie niedopuszczalny? Marinka pozwala na to, by w pewnym momencie „palące wyrzuty sumienia [zmieniły] […] się w złość i frustrację z powodu tego, że nie wolno [jej] […] poświęcić nawet kilku godzin na siebie, bo od razu świat się wali”. Pomimo że za progiem dusze zmarłych czekają na pomoc i na uratowanie ich przed pogrążeniem się w niebycie, stwierdza: „Wystarczy mi jedno życie. Moje. I chcę móc wybrać, jakie ono będzie”. I za to niespodziewane zboczenie z kursu opisanego wyżej schematu doceniam tę powieść najbardziej. Niezwykle rzadkie jest bowiem wyzbywanie się poczucia winy na własnych warunkach i w swoim czasie; nawet jeśli i tak poprzedzone jest licznymi wyrzutami sumienia i bez względu na zakończenie, którego przecież nie chcę zdradzić.

Wydawnictwo promuje powieść jako historię o „przeznaczeniu i sile przyjaźni oraz rodzinnych więzów” – co jest częściowo prawdą, a częściowo krzywdzącym, choć zupełnie zrozumiałym, uogólnieniem. Poza wspomnianym przyznaniem bohaterce prawa do walki o samą siebie, jest to także opowieść o różnych wymiarach samotności, a także o relacjach z ludźmi – tymi, którzy tylko pozornie są do nas podobni, i tymi, którzy tylko wydają nam się zupełnie dalecy. Jak się okazuje, żeby mówić w obcym języku, wystarczy umieć słuchać i szczerze pragnąć zrozumieć drugiego człowieka. Wtedy jego historie mogą stać się naszymi – ale wcale nie musi tak być, jeśli nie mamy na to ochoty.

 

Książka:

Sophie Anderson, „Dom na kurzych łapach”, przeł. Przemysław Hejmej, wyd. Young (Wydawnictwo Kobiece), Białystok 2020.

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.