Na początku lutego mój przyjaciel wrócił z Malezji. Uznał, że jest nosicielem koronawirusa, polskim pacjentem zero, i poddał się dobrowolnej, kilkunastodniowej kwarantannie. Według mnie cierpiał wyłącznie na unikatowe połączenie hipochondrii z megalomanią. Nie zachorował, ale patrząc na to, co dzieje się dookoła półtora miesiąca później, powinienem go chyba za moje złośliwości przeprosić.

Podobnie zdanie zmieniłem w sprawie pomysłu na tę recenzję. W lutym wymieniłem się uwagami na temat książki „Grypa. Sto lat walki” z redaktorką tego tekstu, Izą Mrzygłód, i zasugerowałem omówienie jej w kontekście choroby z Wuhan. Iza entuzjastycznie podchwyciła pomysł i określiła go mianem „złotego”. Teraz jednak powiązanie obu patogenów i wywoływanych przez nie epidemii, to już nie jest „złoto”, ani nawet zręczny zabieg publicystyczny, tylko nieunikniona konieczność — kto chciałby czytać dziś o czymś innym niż koronawirus? Grypa jest ciekawa o tyle, o ile przybliża i pozwala zrozumieć jego specyfikę. Ze wszystkich zakaźnych cząsteczek mikroświata jej wirus świetnie, zapewne najlepiej, nadaje się do porównywania go z SARS CoV-2, choć autor omawianej książki, doktor medycyny ratunkowej Jeremy Brown, wielokrotnie podkreśla w niej główną cechę patogenu — jego zmienność, nieułatwiającą wykorzystania go jako papierka lakmusowego innej choroby. Mimo wszystko, spróbuję.

Wbrew tytułowi „100 lat walki” umiarkowanie skupia się na historii. Przeszłe pandemie traktuje raczej jako pretekst do przedstawienia poszczególnych aspektów choroby, stając się naszkicowanym z anglosaską swadą kompendium aktualnej wiedzy na temat jej przyczyn, objawów, sposobów rozpoznawania i zwalczania, imponującym rejestrem działań, dokonanych w ostatnim stuleciu przez zastępy mikrobiologów, genetyków, chemików, a nawet polityków. Ale jest w niej również dużo pytań, zarówno takich, na które można udzielić wielu odpowiedzi, jak i pozostających wciąż bez żadnej.

Punktem wyjścia poszukiwań autora jest oczywiście pandemia grypy hiszpanki z 1918 roku, największa plaga w dziejach rodzaju ludzkiego. Tajemnica jej potencjału — zarówno do zarażania, jak i zabijania — tkwiła w przyrodzonej cesze wszystkich wirusów kodowanych przez kwas rybonukleinowy (RNA), czyli „replikowaniu z niską jakością”, jak lakonicznie i błyskotliwie określił ją ostatnio pewien znany wirusolog. Chodzi o to, że podczas procesu reprodukcji wirusa dochodzi do błędów, które pociągają za sobą zmiany w budowie jego kolejnych kopii. Zwykle są one nieznaczne, postępują stopniowo, a mikrobiolodzy określają je mianem dryfu antygenowego.

Ludzki układ odpornościowy uczy się rozpoznawać patogeny na podstawie doświadczenia ciała, któremu służy przez całe życie, i lepiej lub gorzej radzi sobie z ciągle przepoczwarzającym się wirusem, pamiętając jego poprzednie wcielenia. Dlatego, nawet jeśli zachorujemy, to po kilku dniach wracamy do zdrowia, do tego z uaktualnioną, choć nieuświadomioną wiedzą na temat najnowszej odsłony naszych mikroskopijnych prześladowców.

Czasem jednak zmiany są tak daleko idące, że zamiast o „dryfie” mówi się o „skoku”. Powstała cząsteczka tak bardzo różni się od poprzedniczek, że dla układu odpornościowego staje się praktycznie niewidzialna. Brown porównuje ją do przestępcy rozpływającego się w tłumie dzięki przekonywającemu przebraniu, o którego obecności dowiadujemy się dopiero, gdy na jaw wychodzą skutki jego czynów.

Skok antygenowy to nie tylko figura retoryczna, ale też gimnastyczna. Wirus zdecydowanym ruchem przybiera inną postać, ale też dosłownie przeskakuje na nowy gatunek nosiciela. Grypa ptasia jest nierozpoznawalna, a przez to bardzo niebezpieczna dla ludzi. Na szczęście nie możemy się nią zarazić, w odróżnieniu od świńskiej. Tę łapiemy, ale układ odpornościowy potrafi sobie z nią poradzić. System wygląda więc na szczelny, jest w nim jednak luka — zarówno ptaki, zwykle dzikie lub udomowione kaczki, jak i ludzie, potrafią przekazać swoją wersję patogenu świniom. W ich organizmach wirusy łączą się, ptasia grypa zdobywa umiejętność atakowania ludzi, ci z kolei nie mają jak się przed nią obronić. Nowa hybryda zyskuje potencjał pandemiczny.

Zwierciadło hiszpanki

Coś takiego wydarzyło się prawdopodobnie latem 1918 roku w wielkich obozach wojskowych po francuskiej stronie Cieśniny Kaletańskiej, gdzie setki tysięcy alianckich żołnierzy ze wszystkich zakątków świata, szykujących się do decydujących bitew I wojny światowej, stłoczono razem z dziesiątkami tysięcy sztuk trzody chlewnej i ptactwa. To samo przytrafiło się jesienią 2019 roku na jednym z „wet marketów” miasta Wuhan w środkowych Chinach, z tą różnicą, że rolę kaczek odegrały nietoperze i owoce morza, a świń — łuskowce. Efekt był taki sam. W świat ruszyły nowe, nierozpoznawalne przez ludzki układ odpornościowy wersje znanych już wirusów grypy i koronawirusa.

Chiny są także miejscem, które łączy początek obu epidemii. Jesienią 1917 roku w północnych prowincjach Kraju Środka wybuchła epidemia zimowej gorączki, choroby o objawach identycznych z grypą, ale o tak ostrym przebiegu, że obserwatorzy brali ją za dżumę w wersji płucnej. Przeniknęła do obozów Chinese Labour Corps, utworzonej przez aliantów ochotniczej armii pracy, wraz z nią pokonała Pacyfik i Amerykę Północną – wzdłuż tras kolejowych przejazdów CLC w USA i Kanadzie wybuchały lokalne ogniska choroby – by ostatecznie rozgościć się we wzmiankowanych wyżej bazach nad kanałem La Manche. W roli dzisiejszych kolporterów koronawirusa, podróżujących samolotami turystów i biznesmenów, wystąpili wtedy przemieszczający się pociągami i statkami chińscy robotnicy, dostarczając niebezpieczny patogen grypy do miejsca ostatecznej mutacji.

Choć chiński trop pozwala logicznie połączyć nadchodzące na przełomie 1917 i 1918 roku z różnych części świata doniesienia o tajemniczych schorzeniach górnych dróg oddechowych, w „Stu latach walki” o nim nie przeczytamy. Epidemia hiszpanki była największą tragedią w historii Stanów Zjednoczonych, życie straciło 650 tysięcy ludzi, więcej, niż poległo na najkrwawszej z toczonych przez ten kraj wojnie secesyjnej. Jako że finał historii był tak tragiczny, jej początek amerykańscy naukowcy chcieliby widzieć również u siebie. Lansują teorię, według której pandemia wybuchła wczesną wiosną w stanie Kansas. Pierwszymi zarażonymi mieli być lokalni farmerzy, potem choroba zakradła się do obozów szkoleniowych US Army i wraz z nimi zaatakowała Europę, a wkrótce cały świat.

Brown, choć jest Brytyjczykiem, popiera tę hipotezę. Poprzez swoją irytującą, angloamerykańską perspektywę, ignorującą przebieg pandemii w innych częściach świata, rozdział poświęcony hiszpance może rozczarowywać. Ale też uświadamia coś istotnego — pomiędzy kryzysem grypy z 1918 a koronawirusa z 2020 roku, z oczywistych powodów stanowiącymi dla siebie punkt odniesienia, występuje znacznie więcej różnic niż zasygnalizowanych powyżej podobieństw. To dobra wiadomość. 100 lat temu z powodu choroby zmarło być może aż 100 milionów ludzi. Gdyby te same proporcje przyłożyć do współczesnej populacji, ofiar byłoby 430 milionów — tyle, ilu wszystkich mieszkańców Unii Europejskiej.

Najbardziej podstawowa z różnic leży w samym poziomie wiedzy o chorobie. Według Browna w walce z grypą nie ma do tej pory większego sukcesu niż odkrycie jej przyczyny. 100 lat temu istnienie wirusa było zaledwie postulowane, i to przez niewielu, usilnie chciano wierzyć, że jest to choroba bakteryjna, znaleziono nawet bakcyla, który rzekomo miał ją wywoływać. Błędna diagnoza pociągała za sobą nieskuteczne, często wręcz szkodliwe metody leczenia. Do najprzyjemniejszych należał alkohol, do najbardziej niebezpiecznych flebotomia, czyli puszczanie krwi, końskie dawki rtęci, środków przeczyszczających czy stosowanej bez umiaru aspiryny. Wielu pacjentów umierało nie tyle od choroby, co od kuracji, a być może najskuteczniejszym z zalecanych farmaceutyków okazał się, z racji wpływu na odpowiedzialne za stany zapalne gardła limfocyty, poczciwy rosół.

Rozwikłanie zagadki hiszpanki zajęło blisko sto lat. Kamieniami milowymi na tej drodze było odkrycie wirusa grypy w roku 1933, odnalezienie w wiecznej zmarzlinie Alaski i Spitsbergenu w 1997 roku ciał ofiar i zachowanych w ich płucach nieuszkodzonych patogenów, wreszcie na początku XXI wieku odczytanie pełnego kodu genetycznego oraz laboratoryjne odtworzenie wirusa sprzed stu lat, także w podrasowanej, jeszcze bardziej zabójczej wersji. To ostatnie wzbudziło tak duże kontrowersje, że w roku 2014 rząd USA czasowo ograniczył przyznawanie funduszy na kolejne eksperymenty z tworzeniem superpatogenów, a echo tych lęków powróciło ostatnio w plotkach o koronawirusie, który jakoby został stworzony w tajnym laboratorium jako bojowa hybryda wirusów SARS i HIV.

Broń na wczoraj

Pomimo tych imponujących, opisanych w książce osiągnięć w badaniach nad wirusem, zarówno w wersji z 1918 roku, jak i tej powracającej każdej jesieni, pesymistycznie nastawiony lub po prostu nieuważny czytelnik mógłby stwierdzić, że w praktyce daleko nas nie zaprowadziły — Brown przyznaje, że leku na grypę, który raz na zawsze zlikwidowałby zagrożenie chorobą, wciąż nie ma.

O tęsknocie za nim opowiada intrygujący rozdział w całości poświęcony lekowi Tamiflu, który rzekomo miał być tym cudownym, wytęsknionym panaceum. Niezależne — nie te przedstawione przez producenta specyfiku — badania wskazują, że lek jest zupełnie nieskuteczny, bądź skraca czas choroby o mniej niż jeden dzień. Mimo tego połowa państw na świecie wydała miliardy dolarów, by zgromadzić jego strategiczne zapasy. Paradoks Tamiflu zwrócił moją uwagę na często spotykany aspekt przeciwepidemicznej działalności instytucji rządowych, bez różnicy, czy mamy do czynienia z epidemią tyfusu u zarania II Rzeczypospolitej, czy pandemią koronawirusa w 2020. Równie ważna co efektywność jest intensywność podejmowanych działań i dzieje się tak z wielu powodów — od desperackich prób wykorzystania, w sytuacji, której rozwoju nie da się przewidzieć, każdego dostępnego narzędzia, przez zabezpieczenie się przed odpowiedzialnością, po cyniczne uprawianie biopolityki w celu umocnienia dzierżonej władzy.

Przykład Tamiflu nie powinien jednak odciągać naszej uwagi od podstawowego faktu, do którego autor powraca wielokrotnie — przewagi, jaką współczesna medycyna zdobyła nad grypą, i to na polu, na którym jest ona najbardziej niebezpieczna. Ludzi nie zabija choroba, lecz jej powikłania — zapalenie płuc czy zespół ostrej niewydolności oddechowej. Nieznane 100 lat temu antybiotyki oraz nowoczesny sprzęt medyczny i procedury sprawiają, że większość pacjentów, którzy znaleźli się w ciężkim stanie, można dziś uratować. Mocno niepokojący prolog książki jest zapisem przypadku Autumn, dwudziestoparolatki z Pittsburgha, u której kilka lat temu grypa błyskawicznie zdewastowała płuca i praktycznie wyłączyła serce. Ostatecznie kobietę udało się uratować, ale podłączenie do odmienianego dziś przez wszystkie przypadki respiratora było dopiero pierwszym przystankiem w walce o jej życie. W pewnym momencie miała bezpośrednio — przez rozcięty mostek — zaintubowane serce, a ostateczny koszt leczenia wyniósł blisko 2 miliony dolarów. To historia z happy endem, ale w dobie koronawirusa smakuje gorzko. Co robić, wiadomo, ale w przypadku masowego wzrostu liczby zachorowań, dostęp do zaawansowanych metod leczenia będą mieli nieliczni – czy to z powodu niedofinansowania państwowych służb medycznych, czy to z przyczyn dramatycznego rozwarstwienia majątkowego.

Proponowany przez Browna przegląd metod leczenia i zapobiegania prowadzi nas ku uniwersalnej szczepionce, z którą wiązane są największe nadzieje. Mimo trwających już kilkadziesiąt lat prac nad jej doskonaleniem — opracowywane teraz wersje działają już na sześć różnych szczepów wirusa — z powodu opisanej powyżej niskiej jakości replikacji i jego zmiennej natury, skuteczność szczepionki rzadko przekracza 50 procent. Wczesną jesienią zabezpieczamy się nie przeciwko grypie, która zaatakuje nas za kilka tygodni, ale tej, która panoszyła się parę miesięcy wcześniej. Mimo tego, wraz z nabywaną przez całe życie odpornością, szczepienie się jest najskuteczniejszą formą ochrony, pomaga także w łagodnym przejściu choroby.

Pandemię koronawirusa da się pewnie rozciągnąć w czasie — stanie się pierwszą w historii pandemią przynajmniej częściowo kontrolowaną przez człowieka, lecz sama prewencja nie sprawi, że patogen zniknie. Da się opanować dopiero, kiedy niezagrożona powikłaniami młodsza część populacji wykształci wrodzoną odporność, a starszą w jak największym stopniu zabezpieczy się skuteczną szczepionką.

Brown przypomina, jakie kontrowersje budziły masowe szczepienia – i to na dekady przed narodzinami ruchu antyszczepionkowego. Jeśli jesienią tego roku specyfik będzie gotowy, to rządzący znajdą się w podobnej sytuacji, co w 1975 roku prezydent USA Gerald Ford. W obliczu powrotu hiszpanki — wirusa grypy H1N1, musiał podjąć decyzję o obowiązkowym szczepieniu 45 milionów najbardziej zagrożonych Amerykanów. Doradcy ostrzegali, że skończy się to wizerunkową katastrofą. Z danych statystycznych wynikało, że w ciągu tygodnia po przyjęciu szczepionki 10 tysięcy ludzi dozna udaru i zawału serca, a tysiąc umrze na zapalenie płuc. Oczywiście spotkałoby to ich tak czy siak, ale lęk i emocje każą powiązać te wypadki z faktem zaszczepienia. Ford podjął ryzyko, uzasadniając je zasygnalizowanym wyżej, politycznym dogmatem działania — „lepiej się pomylić, reagując zbyt zdecydowanie, niż zbyt opieszale”.

Efekty były dokładnie takie, jakie przewidzieli ludzie prezydenta. W kraju wybuchła panika. Media oskarżały rząd zarówno o trucie obywateli, jak i o marnotrawienie publicznych pieniędzy. W wyniku nagonki ustąpili urzędnicy odpowiedzialni za całą operację, odkryto chorobę neurologiczną spowodowaną przez szczepionkę (związku między nimi nigdy nie potwierdzono), a suma pozwów sądowych sięgnęła kwoty 3,5 miliarda dolarów. Mimo że w wyniku nacisków akcji nie doprowadzono do końca, szczepionka zadziałała, a epidemia nie wybuchła. Opinii publicznej wszystko tym bardziej wydawało się bez sensu.

Wydarzenia ostatnich tygodni być może zmienią stosunek do powszechnych szczepień, ale autor prezentuje jeden z prawdopodobnych scenariuszy przebiegu podobnej akcji skierowanej przeciwko koronawirusowi. Jeśli do niej dojdzie, to jej przebieg będzie jeszcze bardziej gwałtowny, jako że żyjemy w dobie mediów społecznościowych i postprawdy, w której politycy kierują się badaniami opinii publicznej, a ta, jak pisze Brown, szczególnie w czasie zarazy, „nie kieruje się logiką ani dowodami, lecz emocjami i lękiem”.     

Bakcyl paniki

Rola strachu jest kluczowa w zrozumieniu tak historii grypy, jak i przyszłości koronawirusa. Zarówno Brown, jak i szereg innych badaczy hiszpanki, przyznaje, że jej pandemia z 1918 roku choć pochłonęła nieporównywalnie więcej ofiar, rozegrała się w cieniu Wielkiej Wojny i towarzyszących jej dramatycznych przemian politycznych i społecznych i nie znalazła trwałego miejsca w pamięci zbiorowej. Podobnie grypa dziś — przystosowała się ewolucyjnie do warunków, w jakich przyszło jej działać, rozkwita w zatłoczonych metropoliach, okrąża samolotami planetę, rocznie chorują na nią miliardy ludzi. I choć setki tysięcy umierają, liczba nadmiarowych zgonów nie wzrasta, a endemicznie trwająca choroba nie budzi strachu ani zagrożenia, który zapewniłby jej miejsce w publicznej świadomości.

Co innego koronawirus. Czytając „Sto lat walki” o grypie, wizerunek jego epidemii można sobie stworzyć na zasadzie kontrastu. Ma podobny potencjał, ale narodził się w innych, mniej sprzyjających warunkach. Większa część ludzkości chwilowo nie jest zajęta masowym zabijaniem się, w cieniu którego mógłby zebrać swoje żniwo, oczywiście, jeśli nie uznamy za takowe konsekwentnego pogłębiania efektów katastrofy klimatycznej. Mieszkańcy krajów rozwiniętych już dawno temu przeszli tak zwaną transformację epidemiologiczną, czyli przestali umierać w niemowlęctwie i podczas zarazy, a zaczęli na choroby przewlekłe i cywilizacyjne. Koronawirus częściowo cofnął nas do sytuacji sprzed stulecia, błyskawicznym ciosem znokautował gospodarkę i styl życia – i zabija. W odróżnieniu od grypy, obudził strach, i to na masową skalę.

Paradoksalnie, i to moja główna refleksja po lekturze „Stu lat walki”, jest to optymistyczny wniosek. Inny wspaniały popularyzator nauki, Siddhartha Mukherjee, napisał kiedyś, że choroba, by zająć poczesne miejsce w zbiorowej wyobraźni, musi odwoływać się do lęku już w niej obecnego – i podał przykład AIDS, które uderzyło w zachodnie społeczeństwa borykające się z rozterkami dopiero co zakończonej rewolucji seksualnej. U Browna znalazłem ciąg dalszy tej historii — w USA, na skutek nacisków różnych grup społecznych, na badania na HIV przeznaczano w pewnym momencie 10 procent budżetu Narodowych Instytutów Zdrowia, mimo że zarażonych było mniej niż 1 procent społeczeństwa. Efekty są widoczne — gdy na grypę wciąż nie ma lekarstwa, zarażenie HIV jest już praktycznie wyleczalne. Którą ścieżką potoczą się więc losy koronawirusa?

Najważniejsze z pytań stawianych przez Browna, będące pewnie podstawową przyczyną napisania książki, zostawiłem na koniec, choć znamy już część odpowiedzi. Tak, wybuch kolejnej, wielkiej pandemii faktycznie okazał się kwestią czasu, który co gorsza właśnie nadszedł. Ale pytanie o nową pandemię ma jeszcze drugą część — czy współczesna medycyna, system opieki zdrowotnej, światowe społeczeństwa są na nią przygotowane? Choć sytuacja za oknem się rozwija, ciągle nie znamy na nie odpowiedzi. Zarówno Brown, jak i my – jego czytelnicy – starając się ją sformułować, czujemy się jak zeszłosezonowa szczepionka, próbująca osaczyć tegoroczny szczep grypy — ciągle o dwa kroki z tyłu, choć nie bez szans.

 

Książka:

Jeremy Brown, „Grypa. Sto lat walki”, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.