Po stronie opozycyjnej popularne jest ostatnio następujące rozumowanie. Po pierwsze, chociaż rząd nie ogłosił formalnie stanu klęski żywiołowej, to obowiązują ograniczenia prawne, które mogą istnieć tylko w takim stanie, a zatem w praktyce stan klęski żywiołowej jednak obowiązuje. Po drugie, w czasie stanów nadzwyczajnych – w tym stanu klęski żywiołowej – nie wolno organizować wyborów. W związku z tym ewentualne wybory prezydenckie 10 maja będą nielegalne. Po trzecie, należy zatem zbojkotować wybory prezydenckie.
Jest to jednak myślenie życzeniowe. Władza nie wprowadziła stanu klęski żywiołowej. Nic nie wynika z deklaracji, że faktycznie jest inaczej. Jeśli wybory się odbędą, a Andrzej Duda odniesie w nich zwycięstwo, to będzie prezydentem przez następną kadencję. Niczego nie zmienia to, że będzie miał „słaby mandat społeczny”. Protesty przeciwko bezprawnym działaniom PiS-u i przeciwko nierozsądnemu parciu ugrupowania rządzącego do wyborów w maju są słuszne i potrzebne, ale dopóki nie prowadzą do radykalnej zmiany postaw wśród Polaków, nie wiążą się z nimi istotne konsekwencje polityczne ani prawne.
Smutny Andrzej Duda
W kwestii możliwości przeprowadzenia wyborów trzeba odróżnić od siebie dwa porządki. W porządku prawnym rzeczywiście nie można teraz zmieniać prawa wyborczego. Jeśli wybory miałyby się odbyć, to trzeba by je przeprowadzić w lokalach wyborczych, tak jak przewiduje dotychczasowa procedura – a to wydaje się w praktyce niemożliwe. Jednak w porządku politycznym znaczenie mają nie tylko abstrakcyjne normy prawne, lecz także praktyczna zdolność do użycia siły. PiS już uchwaliło zmiany w prawie wyborczym, aby przeprowadzić głosowanie w trybie korespondencyjnym. Tego rodzaju machlojki proceduralne będzie można oczywiście zaskarżyć do sądu. Tyle że wkrótce kończy się kadencja Małgorzaty Gersdorf i Sąd Najwyższy będzie orzekać o ważności wyborów pod nowym przewodnictwem. Można powątpiewać, czy orzeknie on, że wybory były nieważne.
Krytycy przekonują, że prezydent wybrany w takich farsowych wyborach nie będzie miał „mandatu społecznego do rządzenia”. Jednak argument z „braku mandatu społecznego” to niebezpieczne złudzenie stworzone przez opozycyjną część opinii publicznej, która wyobraża sobie, że bez jej wsparcia nie da się rządzić krajem. Da się. Jeśli Duda wygra głosowanie, to znaczy, że znalazło się wystarczająco dużo osób, które go poparły, aby mógł wygrać. Jeśli frekwencja będzie niska, to być może Andrzejowi Dudzie będzie osobiście smutno, że dostał trochę mniej głosów, niż by chciał – ale w żaden sposób nie będzie mu to uniemożliwiać sprawowania władzy. Jeśli część osób w proteście nie pójdzie na wybory, to prezydent zostanie wybrany bez ich udziału i będzie prezydentem przez kolejną kadencję – w sensie politycznym taki gest będzie bez znaczenia.
Dwa warunki
Niektórzy mówią, że bojkot wyborów przez opozycję miałby przynajmniej istotne znaczenie symboliczne. Bojkot wyborów miałby jednak sens symboliczny tylko w wtedy, gdyby wycofali się z nich wszyscy kandydaci opozycji. Do tego raczej nie dojdzie. A nawet wówczas warto byłoby zapytać o to, jaki jest następny ruch opozycji po zbojkotowaniu wyborów. W co da się przekuć ów „kapitał symboliczny”? Szlachetnie przegrać: i co dalej?
Wydaje się, że bojkot wyborów miałby uzasadnienie polityczne, gdyby łącznie spełnione zostały dwa warunki. Po pierwsze, ludzie powszechnie zbojkotowaliby wybory. Jest to możliwe, ale raczej w wyniku przygodnych okoliczności (obawa o własne zdrowie, chaos proceduralny), a nie mobilizacji politycznej. Po drugie, bojkot wyborów musiałby przełożyć się na sprzeciw wobec poleceń władzy w innych sferach życia społecznego. To zaś wydaje się mało prawdopodobne – nie szykuje się powszechny bunt przeciwko władzy. Mamy w Polsce do czynienia z głębokim konfliktem politycznym i jak na razie istotna część Polaków popiera w nim stronę PiS-owską (nawet jeśli nie popiera niektórych działań partii). Byłoby naiwnie wyobrażać sobie, że oburzenie części wyborców na działania PiS-u spowoduje w jakiś magiczny sposób, że władza Andrzeja Dudy będzie nieprawowita.
Oczywiście, PiS należy głośno krytykować za trzy rzeczy. Po pierwsze, władza wprowadziła w wyniku pandemii istotne ograniczenia praw obywatelskich. Tego rodzaju głębokich interwencji w codzienne życie ludzi nie można uzasadnić na podstawie zwykłych przepisów, dlatego powinno się to wiązać z wprowadzeniem stanu klęski żywiołowej. Po drugie, należy krytykować PiS za to, że dąży do przeprowadzenia wyborów prezydenckich w maju. Nie ma w ostatnich tygodniach normalnej kampanii, nie wiadomo nawet, według jakiej procedury wybory miałyby się odbyć – nasza demokracja zasługuje na więcej. Po trzecie, PiS działa w sposób coraz bardziej arbitralny i siłowy, a w konsekwencji osłabia polską demokrację.
Obrazić się czy wygrać?
Emocjonalny sprzeciw wobec firmowania niepoważnych i niebezpiecznych działań PiS-u jest zatem zrozumiały. Trzeba jednak przyznać, że demobilizowanie własnych wyborców poprzez zniechęcanie ich do udziału w wyborach jest osobliwą strategią polityczną – gwarantuje ona jedynie spadek poparcia dla własnej partii. Wydaje się, że wygranie wyborów lub publiczne wykazanie fałszerstw wyborczych – czego obawiają się niektórzy obserwatorzy – miałoby większą moc polityczną niż wycofanie się na zapas i oddanie pola bez walki.
Rzecz nie polega więc na tym, czy opozycja potrafi obrazić się na PiS – wiemy, że potrafi i jakościowo nie jest to nic nowego. Rzecz sprowadza się do tego, czy opozycja potrafi przekonać Polaków, że PiS nie powinno organizować wyborów w warunkach istotnego ograniczenia praw obywatelskich, w dodatku zmieniając procedurę w ostatniej chwili. Dla wspólnego dobra warto przekonywać opinię publiczną do tego, że działania podejmowane przez PiS w sprawie wyborów są szkodliwe i bezprawne. Warto prowadzić tego rodzaju krytykę, licząc na to, że to opinia publiczna sama zmusi PiS do ograniczenia autorytarnych zapędów i zorganizowania normalnych wyborów.