Łukasz Bertram: „Konopielka” Edwarda Redlińskiego nie jest obrazem realistycznym, to raczej przypowieść na temat zetknięcia się starego z nowym, społeczności wiejskiej ze zmianą, modernizacją. Warto chyba jednak zapytać, na ile obraz ten spotyka się z rzeczywistością pierwszych lat powojennych?

Ewelina Szpak: Konopielka faktycznie nie odzwierciedla realistycznie tego, co działo się na polskiej wsi w latach 50. Poprzez przejaskrawienia, dobrze sygnalizuje natomiast pewne zjawiska z tego okresu. Przede wszystkim zderzenie tradycyjnego świata wiejskiego ze światem nowym. Z jednej strony, mamy nauczycielkę, która wprowadza zmiany – szkoła była ważnym elementem procesu modernizacji. Z drugiej strony, sama nauczycielka niewiele mogła zmienić, jeśli wieś nie odpowiedziała pozytywnie na te działania. Redliński nie do końca pokazał ten mechanizm. Edukacja jako taka była jednak bardzo doceniana przez wieś i zmiany w tej sferze przyswajano najłatwiej. Wiejski opór budziły zaś bez wątpienia narzucane odgórnie instytucje państwowe, ingerujące czy podważające dotychczasowe wartości i sposób życia – a zatem zarówno spółdzielnie produkcyjne związane z kolektywizacją, jak i – zwłaszcza na ziemiach wschodnich – ośrodki zdrowia, które de facto kontrolować miały kolejną ważną sferę życia prywatnego mieszkańców wsi.

Ponadto w „Konopielce” żona Kaziuka jest osobą „bardziej postępową”, która chętnie próbuje nowych rzeczy. Tymczasem w latach 50. kobiety były jednak z reguły bardziej zachowawcze. Szczególnie w sprawach ziemi, tworzenia spółdzielni produkcyjnych, ich opór był jednoznaczny, co dobrze opisali Dariusz Jarosz i Grzegorz Miernik w książce o wsi Okół i buntach kobiecych [1].

Iza Mrzygłód: Obecnie mamy bardzo uproszczony obraz wsi w XX wieku, zarówno w II RP, jak i w PRL-u. A przecież pod względem majątkowym i społecznym była ona niezwykle zróżnicowana, inną pozycję miał właściciel kilkunastu hektarów, a inną bezrolny, były wsie zaściankowe i wsie włościańskie, co jeszcze w pierwszej połowie stulecia miało znaczenie. Trudno więc mówić o jednej klasie chłopskiej. Jaka naprawdę była struktura wsi po wojnie? Jakie różnice wewnątrz niej występowały?

Koniec wojny i początek komunizmu spowodował, że wieś również przeszła swoistą rewolucję struktury społecznej. Likwidacja ziemiaństwa i nacjonalizacja majątków spowodowała wielką wyrwę. Duża mobilność, zwłaszcza ludności bezrolnej na Ziemie Zachodnie, czy przechodzenie do majątków państwowych, najpierw do PNZ-ów, czyli Państwowych Nieruchomości Ziemskich, potem PGR-ów, zasilała grupę robotników rolnych. Ta grupa także była jednak różnorodna. Nie wykonywali oni wyłącznie prac fornala czy innych prac fizycznych. Należeli do niej także pracownicy umysłowi, kadry zarządzające, brygadziści. Istniały ponadto Państwowe Ośrodki Maszynowe, tak zwane POM-y, które również zatrudniały ludzi wywodzących się ze wsi, ale nabywających kwalifikacje wraz z rozwojem PRL. Zostawali oni traktorzystami, kierowcami itd., a zarazem byli mieszkańcami wsi. PRL-owską wieś zamieszkiwali również dojeżdżający do pracy w miastach chłoporobotnicy albo chłopourzędnicy – ten ostatni model funkcjonowania był szczególnie atrakcyjny dla kobiet. Do 1956 roku istniały spółdzielnie produkcyjne, do których należeli właściciele niedużych gospodarstw. Mieliśmy też wiejską inteligencję – nauczycieli, lekarzy, zootechników – i w końcu chłopów, a później rolników na gospodarstwach indywidualnych różnej wielkości.

Przegląd siewnika konnego we wsi Majdan, 1976 rok. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego.

IM: A kiedy właściwie chłop stał się rolnikiem?

Ta zmiana wiąże się ze zmianą stosunku do ziemi i nową mentalnością. W PRL-u ziemia staje się miejscem pracy, a nie wartością samą w sobie. Wraz z rozwojem specjalizacji i wyborem wsi jako miejsca pracy, ale niekoniecznie życia, zaczęło funkcjonować pojęcie rolnika. Są to lata 60. i 70. i zawdzięczamy tę zmianę nowemu pokoleniu urodzonemu już w PRL.

Pytanie z widowni: Jak powszechne były wśród chłopstwa, które chciało nazywać się rolnikami, tendencje godnościowe? Zakładam, że masy zamieszkujące wieś mogły nie być powszechnie przekonane do nagłego odchodzenia od tradycji ojców na rzecz nowoczesności.

Z moich badań wynika, że młodzież, pokolenie lat 60. i 70., w zdecydowanej większości przejawiała takie tendencje. Były bardzo duże aspiracje do kultury miejskiej. Radio, gazety, a potem w latach 70. pojawienie się na wsi telewizji sprawiło, że ta kultura stała się atrakcyjna. Napięcia pokoleniowe nawet wewnątrz jednego gospodarstwa były bardzo duże. Dotyczyło to na przykład kwestii dziedziczenia lub sposobów gospodarowania. Rodzice zostawiali dzieciom ziemię, ale z zastrzeżeniem, by gospodarowały w taki sposób, jak oni, jak robiono to od pokoleń. W „Domu złym” Smarzowskiego jest wątek ojca, który kupuje synowi samochód tylko po to, by został on w gospodarstwie. Takie zjawiska były bardzo częste. Dziewczętom często kupowano coś atrakcyjnego, by przekonać je do pozostania w gospodarstwie. Spotykało się to ze sprzeciwem dzieci, ponieważ na wieś wchodziła mechanizacja, chemizacja. Propaganda dodatkowo wspierała te trendy. Pokolenie lat 70. zdecydowanie nie wspierało status quo i było nastawione na zmianę.

Jeśli chodzi o aspekt godnościowy, to z pewnością pojawiło się ogólne dążenie, żeby nazywać mieszkańców wsi rolnikami. Zależało to jednak od konkretnej wsi. Inaczej wyglądało to we wsi zlokalizowanej blisko miasta, gdzie kontakty były częste, a inaczej we wsiach odległych od większych ośrodków.

ŁB: A czy sami mieszkańcy wsi używali kategorii nowoczesności? Jeśli tak, to co to dla nich znaczyło?

Nowoczesność, postęp, były kategoriami funkcjonującymi w propagandzie PRL. Określenie „postępowy” często pojawia się w pamiętnikach chłopskich z tego okresu i innych źródłach. Nie wiemy oczywiście, na ile jest to kwestia redakcji, na ile autocenzury, a na ile pojawiała się w wyniku autentycznego, spontanicznego pisania.

W poczuciu wielu gospodyń wiejskich nowoczesnymi czyniło je czytanie „Przyjaciółki”. Co zresztą rodziło napięcia – w latach 60. czytające kobiety często nie były dobrze postrzegane przez mężczyzn. | Ewelina Szpak

IM: Co oznaczał zatem „nowoczesny gospodarz”? Miał traktor i siał pszenżyto? Spełniał wymogi higieny, korzystał z opieki zdrowotnej? Czy częściej wybierano sobie pewne elementy, na przykład te związane z modernizacją gospodarstwa, czy nowoczesność wymagała całościowej zmiany odniesień?

Nowoczesny rolnik oznaczał coś innego w PGR-ze, a coś innego we wsi indywidualnej. Pozostańmy przy tej drugiej. Musiał przede wszystkim wpisywać się w wykreowany obraz nowoczesnego rolnika. A na ten składały się oczywiście sprzęty rolnicze i nowinki techniczne, traktory, chemizacja. Nowoczesność w większym stopniu wiązała się jednak ze stylem życia, posiadaniem motocykla, a jeśli to możliwe samochodu, wyposażeniem i funkcjonowaniem domu. Motorem takich zmian najczęściej byli chłoporobotnicy, którzy kursowali między wsią a miastem, ale również telewizja i prasa odgrywały tu wielką rolę. W poczuciu wielu gospodyń wiejskich nowoczesnymi czyniło je czytanie „Przyjaciółki”. Co zresztą, rodziło różne napięcia – w latach 60. czytające kobiety często nie były dobrze postrzegane przez mężczyzn.

Bardzo trudno powiedzieć, czy kwestia ośrodków zdrowia i higieny wiązała się z nowoczesnością. Ośrodek zdrowia był tworzony z zewnątrz i wprowadzany na siłę w wielu regionach. Jednak w latach 70., kiedy ktoś nazywał się „nowoczesnym”, to uwzględniał już korzystanie z opieki zdrowotnej i chodzenie z dzieckiem do lekarza, a nie do znachora. Panował jednak pewien synkretyzm. Mieliśmy do czynienia z zachowaniami, które wpisywały się w model miejski w dzisiejszym rozumieniu, a jednocześnie w pewnych sferach, na przykład religijnej czy spędzania wolnego czasu, funkcjonowała tradycja wiejska. Przy czym religijność nie oznaczała od razu bycia nienowoczesnym, mimo wzorca forsowanego przez państwo. Wieś chłonęła zatem jedne treści, a na inne była odporna.

Jakub Bodziony: Czy mogłabyś przybliżyć, jak wyglądała medycyna na wsi? Mówiłaś, że był to proces odgórnych zmian. Jaki był plan i jak był realizowany?

Po wojnie pojawił się pomysł, by opiekę zdrowotną wzorować na modelu radzieckim. Miała ona być powszechna, bezpłatna, kompleksowa, jednolita itd. Nie obejmowała jednak rolników indywidualnych. Prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej mieli chłopi w spółdzielniach produkcyjnych i w PGR-ach, natomiast tak zwanym rolnikom indywidualnym, a więc właścicielom gospodarstw rolnych, do początku lat 70. przysługiwała tylko opieka pediatryczna (dzieci do 14. roku życia) i opieka nad kobietami w ciąży (istniał program hospitalizacji porodów). Bezpłatne leczenie dorosłych odbywało się wyłącznie w przypadku chorób zakaźnych, ale również niekonsekwentnie – na przykład gruźlica była leczona u chłopów bezpłatnie dopiero od 1959 roku. Miało to oczywiście uzasadnienie ideologiczne, gdyż wieś indywidualna nie wpasowywała się w założenia budowanego systemu, ale to wykluczenie w rzeczywistości wynikało również z niewydolności finansowej powojennego państwa oraz ogromnej liczebności tej grupy społecznej.

JB: A jak wyglądało to w PGR-ach?

W PGR-ach świadczenia były pełne, wszyscy je posiadali niezależnie od wieku. I to właśnie we wsiach upaństwowionych przede wszystkim miały pojawiać się ośrodki zdrowia, tak to też pokazywały kroniki filmowe. Problem polegał jednak na tym, że gospodarstwa te funkcjonowały często w przestrzeni, która nie miała możliwości lokalowych dla takiego ośrodka. Siłą rzeczy tworzono je więc we wsiach indywidualnych, które były duże i posiadały korzystną infrastrukturę. W momencie, kiedy pojawiali się tam lekarze, ze strony rolników, którzy wiedzieli, że nie mają praw do korzystania z usług lekarskich i muszą za wszystko płacić, pojawiał się opór. Poza tym lata 50. to też jest szeroko prowadzona kampania kolektywizacji i na wsi panuje ogromna nieufność do pojawiających się medyków oraz tworzonych odgórnie w wiejskiej przestrzeni nowych instytucji. Lekarzom zależało głównie na tym, by roztoczyć opiekę nad kobietami i dziećmi. Kobiety z dziećmi musiały przyjść najpierw do ośrodka, a to sprawiało wiele problemów. Dodajmy, że opiekę zdrowotną wprowadzano często w bardzo przemocowy sposób. Na przykład, zdarzało się, że po przyjściu do ośrodka zdrowia zamykano za pacjentem drzwi i obcinano mu kołtun. Tymczasem według wierzeń ludowych obcięcie kołtuna wiązano ze śmiercią. I to zderzenie dwóch światów w przestrzeni ośrodka zdrowia było bardzo wyraźne.

Drugi ważny temat to szczepienia, które od lat 50. były obowiązkowe. O ile te przeciwospowe, które były realizowane w Polsce jeszcze w okresie międzywojennym, nie spotykały się praktycznie z żadnym oporem i szczepienność była niemal 100 procent. Natomiast przeciwgruźlicze, które powodowały tuż po wojnie bardzo wysokie odczyny poszczepienne i powikłania, już w 1948 roku spotkały się z sporym oporem wiejskich społeczności.

IM: Poszła fama, że jest to niebezpieczne?

Tak, dotarłam do źródeł, w których nawet personel ośrodków zdrowia, nauczyciele i inteligencja wiejska to podkreślali, co wzmacniało strach i opór. Pod koniec lat 40. do wsi wysyłano ruchome kolumny epidemiczne, które miały lokalizować i ograniczać epidemiczne ogniska. Ich trzyosobowy personel dokonywał zwykle kontroli, sprawdzał, w jakim stanie są mieszkańcy, czy jest potrzeba hospitalizacji i też niekiedy dokonywał szczepień, choć te ostatnie zwykle odbywały się oddzielnie, wymagając odrębnych działań i współpracy z lokalnymi władzami czy sołtysami.

JB: Czy dysponowano jakimiś środkami przymusu, gdyby ktoś nie chciał wpuścić takiej kontroli?

Jeśli ktoś nie chciał wpuścić lekarza, wtedy najczęściej tak zwana pielęgniarka epidemiczna lub inny przedstawiciel kolumny przeciwepidemicznej szedł dalej (lub wracał później), ale stwarzało to ogromne zagrożenie. Kiedy pojawiało się podejrzenie, że w domu obecna była osoba chora, oznaczano te domy iksem, co również było piętnujące. Z perspektywy mieszkańców wsi to była forma opresji, której odczuwanie potęgowała w mieszkańcach wsi bardzo niska świadomość zdrowotna.

IM: W książce podajesz przykład ojca, który nie zgadza się, by jego córka była leczona, pomimo że lekarz podejrzewa u niej tyfus. Ojciec mówi, że nie chce, by cała wieś myślała, że jego córka ma chorobę zakaźną, a w końcu sam się od niej zaraża i umiera.

To jest jeszcze przedwojenna relacja. Po wojnie problem polegał przede wszystkim na tym, że gdy ktoś z rodziny chłopskiej trafiał do szpitala, co miało być teoretycznie bezpłatne, okazywało się, że wymagane jest dokonanie wysokiej opłaty. Można było niby przedstawić zaświadczenie o ubóstwie w urzędzie gminy, ale barierą była tu skomplikowana biurokracja. Natomiast szczepienia były elementem dokonujących się zmian. W 1954 roku wprowadzono kalendarz szczepień – szczepienia przeciwgruźlicze były obowiązkowe i odbywały się po porodzie dziecka bez względu na wolę rodziców.

IM: I kiedy następuje przełom?

Stawiam tezę, że epidemia polio i szczepienia na chorobę Heinego-Medina w drugiej połowie lat 50. wiele zmieniły, ale przygotowaniem do tej zmiany były problemy już wcześniejsze, obserwowane przy szczepieniach BCG, czyli przeciwgruźliczych, a potem przeciwko błonicy, śmiertelnej i bolesnej chorobie dziecięcej. Przede wszystkim jednak efektem polio była niepełnosprawność i to było przerażające dla wsi, ponieważ oznaczało niemożność pracy i nieszczęście dla całej rodziny. Jak pokazuje wiele źródeł, matki często wolały, by dziecko samo umarło, niż miało być niepełnosprawne. I tu szczepionka okazała się wybawieniem.

Przy szczepieniach przeciwko chorobie Heinego-Medina stosowano różne taktyki, czy wręcz fortele, by przekonać do nich wieś. Jedna z lekarek opisywała, że powiedziała pacjentce, że istnieje bardzo droga szczepionka, której nie wystarczy dla wszystkich, więc poprosiła tamtą, żeby przekazała tę informację własnej sąsiadce. Dzięki temu udało jej się zaszczepić wiele osób. Inny lekarz powiedział, że przyjechała szczepionka z Ameryki, która kosztowała aż 5 dolarów i również jest limitowana, co skłoniło do szczepień ludzi z pobliskich gmin.

Ośrodek zdrowia w Brańszczyku, 1972 rok. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego.

W czasie szczepień na polio, w 1954/1955 roku, nadchodziła już polityczna odwilż, a ośrodki zdrowia stawały się coraz bardziej oswojone. Dużo też zrobiono, by do nich przekonać lokalne społeczności: na przykład fundowano wyprawki i wózki kobietom rodzącym w izbach porodowych. A potem one same się przekonywały, że to ma sens, że regularne ważenie i mierzenie dziecka jest ważne i stanowi ważną informacje na temat stanu jego zdrowia. W opiece nad dorosłymi w dalszym ciągu pozostała jednak duża nieufność i wielu mieszkańców wsi preferowało lecznictwo prywatne – a więc płatne, najczęściej oferowane w pobliskim mieście niż to, które było na miejscu.

IM: Dlaczego?

Często wiązało się to z przekonaniem, że za dobrą usługę trzeba zapłacić. Ale przede wszystkim dla obcego lekarza w mieście chłopi byli anonimowi, co szczególnie istotne było w kontekście ówczesnych tak zwanych chorób społecznych, a więc napiętnowujących: gruźlicy i chorób wenerycznych. Przy czym zaznaczmy jeszcze, co oznaczała w tamtym czasie bliska odległość. W 1955 roku na jeden ośrodek zdrowia przypadało 30 tysięcy mieszkańców i zdarzało się, że przynależał do niego obszar o promieniu 30 kilometrów. Dojazd do takiego ośrodka ze wsi w latach 50. po polskich drogach, które były nieutwardzane, tym bardziej zimą, był bardzo długi i trudny. W niektórych przypadkach równie dobrze można było jechać do miasta, które było niewiele dalej.

Helena Jędrzejczak: Jaka była rola Kościoła w tej modernizacji zdrowotnej? Z jednej strony, jest to działanie ręka w rękę z władzą, więc Kościół mógł być oporny, a z drugiej strony, modernizacja była też walką z magią i zabobonem, czyli czymś, czemu Kościół powinien być przeciwny.

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ w źródłach nie ma w ogóle informacji na ten temat – a dostęp do archiwów kościelnych jest niestety ograniczony. Natomiast zajmowałam się kwestią chorób nowotworowych w PRL-u. I na przykład spotkania ze znanym uzdrowicielem Clive’em Harrisem w latach 70. były często współorganizowane przez lokalne kościoły.

ŁB: Łączy się to z szerszym pytaniem, w jaki sposób Kościół w ogóle walczył z magią na wsi, a na ile nauczył się z nią koegzystować, rozumiejąc jej znaczenie.

IM: Albo na ile sama ludność wiejska nie traktowała zdrowia jako sfery, która przynależy Kościołowi. Skoro zajmują się tym babki i znachorzy, to księża nie powinni.

Jeśli chodzi o znachorstwo, to istnieją bardzo fajne badania Antoniny Ostrowskiej z lat 80., które pokazują, jaki procent społeczeństwa, łącznie z prominentami, leczy się u uzdrowicieli czy znachorów. Jak wynikało z jej badań – jeśli chodzi o korzystanie z usług „uzdrowicieli” nie było żadnej różnicy między mieszkańcami wsi i miast i odsetek korzystających z takich form leczenia w obu przypadkach wynosił około 14 procent. Nie było to zatem zjawisko przypisane wyłącznie wsi. Na wsi jednak uzdrowiciele mieli swoje strategie na pozyskanie pacjentów i niekiedy wręcz współpracowali z lekarzami czy felczerami. Znalazłam też kilka udokumentowanych przykładów na to, że niekiedy sami absolwenci studiów medycznych po ukończeniu nauki przenosili się na wieś i zajmowali się leczeniem z zastosowaniem metod na wpół medycznych, na wpół „tradycyjnych”. Nie były to raczej przypadki częste, ale zdarzały się.

Wówczas granica pomiędzy medykami i nie-medykami była dużo bardziej płynna. Istniała na przykład taka kategoria, jak składacz kości, który formalnie był rzemieślnikiem, odprowadzał podatki i działał legalnie. | Ewelina Szpak

IM: Czy robili to, żeby zyskać akceptację społeczności? Chodziło o opakowanie medycyny w coś znanego?

Nie. Wówczas granica pomiędzy medykami i nie-medykami była dużo bardziej płynna. Istniała na przykład taka kategoria, jak składacz kości, który formalnie był rzemieślnikiem, odprowadzał podatki i działał legalnie. Podobno w latach 40. część „babek”, a więc niewykwalikowanych wiejskich kobiet zajmujących się odbieraniem porodów, również funkcjonowała w ten sposób. Aż do 1959 roku funkcjonowali (zwłaszcza na wsi) również ttak zwani. oglądacze zwłok, a zatem osoby, które po krótkim przeszkoleniu miały prawo do stwierdzania i dokumentowania zgonu danej osoby. Jak wynika ze źródeł, taką osobą mógł być w zasadzie każdy, niezależnie od wykształcenia. Ponadto wraz z ustawą o zawodzie felczera z 1950 roku wprowadzono dwuletnie szkoły felczerskie, pozwalające na szybkie uzupełninie brakującej kadry medycznej. Szkolenie felczerów, którym obiecywano możliwość kontunuowania nauki na studiach medycznych (bez egzaminów) było odpowiedzią na niedostatki w służbie zdrowia. Liczbę lekarzy, szacowano w 1945 roku na około 6 tysięcy osób, podczas gdy przed wojną było ich 13–15 tysięcy. A trzeba było się zmagać z chorobami zakaźnymi i innymi problemami zdrowotnymi wynikającymi z wojny, na przykład: gruźlicą, krzywicą, ogromnie wysoką umieralnością niemowląt, niedożywieniem itp. Felczerzy mieli zatem służyć jako substytut lekarzy i potem niejednokrotnie sami nimi zostawali, choć ich dostęp do studiów medycznych był bardziej skomplikowany, choć nie niemożliwy: rozmawiałam z felczerem działającym w latach 50., który został później ordynatorem szpitala na Lubelszczyźnie. Więc rzeczywistość, o której mówimy, była zupełnie inna, medykalizacja dopiero postępowała.

IM: Chciałoby się spytać, kiedy zniknęli znachorzy czy babki, ale kiedy pomyślimy o alt-medzie albo Jerzym Ziębie, to okazuje się, że oni w ogóle nie zanikają, tylko się zmieniają.

ŁB: Czy był jednak moment, w którym nastąpiło wyraźne podważenie autorytetu znachorów we wspólnocie wiejskiej ? Czy pokrywał się on ze zmianą pokoleniową?

Moim zdaniem tak, chociaż trudno tu wskazać jeden moment i jak słusznie zauważyliście, te zjawiska nadal są obecne w takiej czy innej formie. Poza tym najbardziej znani znachorzy prowadzili najczęściej praktykę z dziada pradziada i mieli bardzo silną pozycję. Natomiast pojawienie się ośrodków zdrowia i innych metod leczenia, farmaceutyków, szczepień, leczenia szpitalnego, bardzo dużo zmieniło. Dobrze to widać na przykładzie opieki dentystycznej. W 1954 roku na wsi lubelskiej 6 procent kobiet czterdziestoletnich było całkowicie bezzębnych, a u połowy dzieci w wieku trzech lat stwierdzano próchnicę. Zaczęto dostrzegać, że ryzyko powikłań, zakażeń w przypadku korzystania z usług znachora wyrywającego zęby jest dużo większe niż w ośrodku zdrowia.

ŁB: W zbiorze reportaży Ryszarda Kapuścińskiego „Busz po polsku”, czyli z obserwacji polskiej prowincji początku lat 60., jest opis wizyty na wiejskiej zabawie i takiego rozbicia: z jednej strony, jeśli chodzi o stroje, sposoby spędzania czasu, szpan na motocykl, to jest to krajobraz już zmodernizowany, a z drugiej – młodzi ludzie bawiący się na tej zabawie nie mają zębów. I Kapuściński zastanawia się właśnie nad tym, jak można całkowicie przejąć pewne wzorce, a zupełnie odpuścić inne.

HJ: A czy ludność miejska miała podobne problemy dentystyczne, czy dotyczyło to wyłącznie wsi? Jak było w środowisku robotniczym?

Problem z zębami na wsi brał się z niewiedzy i braku nawyków higienicznych, ale również była to kwestia niedostępności pewnych środków, pasty, szczoteczek, na którą nic nie mogły poradzić żadne pogadanki, kursy, zachęty do dbania o higienę.

Jeśli chodzi zaś o robotników, to migracja faktycznie wymuszała na nich zmianę postaw. Przybywając ze wsi do miasta, muszą oni dostosować się szybko do nowej kultury i zatuszować swoje pochodzenie. Zaczynają się ubierać na modłę miejską, czesać itd. Dotyczy to także higieny. Ponadto zakłady pracy kierowały ich na kontrolne badania lekarskie, do których wielu robotników, nie tylko pochodzących ze wsi, miało do tej pory swobodny stosunek. Nawyki higieniczne mieszkańców miast też pozostawiały wiele do życzenia. Zresztą pokazują to fantastyczne materiały archiwalne Polskiego Radia z lat 60. i 70., na przykład reportaże Krystyny Usarek.

Maciej Gajek: Czy osobną rolę w propagowaniu higieny odgrywały szkoły? Czy to, że najmłodsze pokolenie stykało się w momencie edukacji z tymi zagadnieniami, przekładało się na świadomość społeczną?

Szkoła miała duże znaczenie, ponieważ w każdej placówce musiała być zatrudniona higienistka. Odbywały się przeglądy dzieci, zwłaszcza pod kątem wszawicy, która była powszechnym problemem. Oczywiście, pojawiały się napięcia, ponieważ uwaga zwrócona matce przez higienistkę czy nauczycielkę, że dziecko ma wszawicę albo inny problem zdrowotny, często spotykała się z bardzo ostrą reakcją. To się nawet pojawiało w skargach i listach do władz. Nauczycielki miały później duże kłopoty, by funkcjonować w danej szkole i społeczności. Zmieniano jednak w ten sposób nawyki, ponieważ matki chciały uniknąć podobnych sytuacji, więc przeglądy głów robiono również w domach, o czym mówili mi moi rozmówcy. Wstyd wynikający ze znalezienia wszy był bardzo silny.

Tu warto też zaznaczyć, że sfera ciała i zdrowia, ale też powiązanych z nimi i ewoluujących w czasie pojęć czystości i brudu stwarzają historykowi PRL sporo trudności. Higiena i zdrowie to sfery bardzo prywatne i współcześnie również mocno wartościowane. Wydobycie dzisiaj informacji, jak często myło się kiedyś zęby albo kiedy zaczął pojawiać się ten nawyk, zwłaszcza w relacjach mówionych było bardzo trudne.

MG: A kiedy w szkołach pojawili się dentyści?

Dentysta najczęściej przyjeżdżał do szkoły na okresowe przeglądy. Natomiast dentysta na stałe to jest raczej perspektywa małego miasta lub dużego ośrodka wiejskiego. W 1972 roku weszła jednak ustawa, która zrównywała wieś z miastem w dostępie do usług medycznych. Od teraz wszyscy rolnicy indywidualni mieli już bezpłatne świadczenia, częściowo bezpłatne leki, sprzęt ortopedyczny itd. Wtedy powołano również Społeczny Fundusz Ochrony Zdrowia. Lokalna społeczność odprowadzała do niego składki, za które remontowano bądź rozwijano ośrodki zdrowia i inne poradnie. Być może wówczas zatrudniano dentystę, jeśli pozwoliły na to fundusze. Z urzędu nie przypisywano raczej dentystów do szkół wiejskich.

ŁB: A jaką rolę miała w tym władza polityczna? Nie mam na myśli rządu czy Biura Politycznego, tylko komitet wojewódzki albo powiatowy PZPR. Z jednej strony, mieliśmy odgórny scenariusz ideologiczny, że chłopskie gospodarowanie reprodukuje kapitalizm w swojej codziennej praktyce, w związku z tym państwo, a szczególnie starzy komuniści, jest wobec niego nieufne. Z drugiej strony, aktorzy polityczni na poziomie władz lokalnych sami mają chłopskie korzenie. Na ile więc władze lokalne prowadziły na przykład lobbing o dodatkowe środki na higienę, o rozbudowę infrastruktury?

To zjawisko było dobrze widoczne w latach 70. i 80. Wówczas świadomość zdrowotna społeczeństwa i władz lokalnych była znacznie wyższa i budowa szpitala czy ośrodka była ważną sprawą. Natomiast w latach 50. zdrowie nie było dla lokalnych władz priorytetem. Problem z organizacją szczepień czy badań wynikał często z tego, że na szczeblu powiatowego wydziału zdrowia ktoś zaniedbał organizację akcji, nie dostarczył listy mieszkańców, nie dał ogłoszenia. Sołtysi zaś zupełnie nie zdawali sobie sprawy z wagi szczepień w walce z epidemią. Często przyjeżdżała pielęgniarka i musiała chodzić od domu do domu, bo nic nie było przygotowane, i w konsekwencji zaszczepiała na przykład 10 osób zamiast 300. W latach 50. lekarze skarżyli się, że pomoc ze strony władz była żadna. Problemem były też samochody służbowe. Dojazd nie zawsze był możliwy za pomocą komunikacji publicznej, więc auto lub motocykl były sprzętem niezbędnym, a trudno dostępnym. To się zmieniło na dobre dopiero w latach 70., 80.

ŁB: Czy ten brak pomocy w latach 50. wynikał raczej z braku świadomości, że jest to ważna kwestia społeczna, czy z braku środków?

I to, i to. Ciekawe są na przykład wspomnienia dra Aleksandra Bałasza, który działał w latach 50. we wsi Siedliszcze niedaleko Chełma, zakładał tam izbę porodową i miał pomysł stworzenia basenu czy łaźni. Bałasz był bardzo aktywny, przekonał społeczność do tego pomysłu i udało się zbudować basen w czynie społecznym. Jednak później wyjechał ze wsi, a po latach – jak pokazano w filmie dokumentalnym Krystyny Gryczełowskiej z 1960 roku o tej wsi – okazało się, że wszystkie jego działania zostały zaprzepaszczone, a w domyśle było, że wieś o to nie zadbała. Zaniepokojony dr Bałasz odezwał się do tych ludzi. Okazało się, że problem nie leżał po stronie społeczności, tylko po stronie władz lokalnych, które nią miały funduszów, żeby ten basen utrzymać. Nie wynikało to z braku chęci, ale braku dotacji z centrum.

Często zapominamy, że w PRL napięcie na linii miasto–wieś było bardzo silne. W latach 80., w wyniku kryzysu, osiągnęło kulminację. | Ewelina Szpak

IM: Wracając do książki, od której rozpoczęliśmy rozmowę: „Konopielka” odniosła niezwykły sukces, film powstał niedługo po ukazaniu się książki i nadal jest oglądany, a do końca lat 70. książka miała aż sześć wydań. Skąd się to wzięło, twoim zdaniem?

Nie wiem, na ile sukces „Konopielki” wynikał z czytelnictwa, a na ile był zaplanowany. W PRL-u nie myślano przecież w kategoriach dzisiejszych, nie robiono dodruków książki dlatego, że dobrze się sprzedawała. Na pewno jednak nurt chłopski w literaturze był bardzo istotny, a zarazem wspierany przez państwowe wydawnictwa. Myślę, że „Konopielka” jest bardzo wartościowa, ciężko powiedzieć jednak, przez kogo była czytana, czy na wsi, czy w mieście. Często zapominamy, że w PRL napięcie na linii miasto–wieś było bardzo silne. W latach 80., w wyniku kryzysu, osiągnęło kulminację. Wieś miała wielkie ambicje dorównania miastu, młode wiejskie pokolenie chciało wyprzeć się chłopstwa. To pozostające na wsi przejmowało szereg nowych, „miejskich” zwyczajów, co także było siłą napędową rozwoju kulturalnego wsi.

Tymczasem w mieście powstało wyobrażenie, że wieś żyła wówczas dobrze, ponieważ miała dostęp do ziemi i jej dóbr. W rzeczywistości było zupełnie inaczej. W latach 80. nastąpiło na wsi cofnięcie się pod względem jakości żywienia, co przełożyło się także na kondycję fizyczną dzieci i dorosłych oraz nierówności biologiczne. Widoczne były one również w latach 50. – dzieci ze wsi były niższe, chudsze, miały gorszą kondycję fizyczną, później dojrzewały. W latach 60. i 70. czynniki te zaczęły się wyrównywać, ale dysproporcja wróciła znowu w latach 80.

IM: To upośledzenie wsi w różnych okresach historycznych jest ostatnio chętnie podejmowanym motywem. Wydobywa się coraz częściej tematykę konfliktu klasowego na wsi, także niewolnictwa jako faktycznego doświadczenia polskich chłopów w dawniejszej przeszłości. A przecież chłopi zawsze byli bardzo zróżnicowaną grupą, ich położenie nawet w I RP zależało od wymiaru pańszczyzny i tego w jakich dobrach zamieszkiwali. Jaki jest twój stosunek do takiego postrzegania historii ludowej?

To bardzo ciekawa i inspirująca perspektywa, także dlatego, że była nieobecna do tej pory. Zazwyczaj patrzyliśmy na historię od strony tych, którzy mieli władzę i wiedzę, przez pryzmat wytwarzanych przez nich źródeł. Wprowadzenie perspektywy oddolnej może pozwolić na zweryfikowanie wielu tez i wyobrażeń na temat historii. Jestem jednak daleka od definiowania historii wsi w kategoriach niewolnictwa, jednoznacznej podległości. Oczywiście taka zależność była, istniało jednak mnóstwo obszarów życia, na które wieś miała wpływ, a chłopi też dysponowali pewną sprawczością.

IM: Niektóre prace tak usilnie chcą wykazać opresyjność systemu feudalnego czy kapitalistycznego i totalne podporządkowanie chłopstwa, że zapominają o podmiotowości samych chłopów. Mam czasem wrażenie, że jest to kolejna narracja inteligencka, w której z jednej strony chcemy rzucić na nich snop światła, by zobaczyć ich biedę, a z drugiej – sami wpisujemy ich w ten schemat i właściwie znów powielamy przemocowy układ.

Przykładem może być tu film „Niepamięć”, poświęcony pańszczyźnie. Pokazuje on, że odtworzenie tych struktur i relacji między dworem a wsią wymaga ogromnej wiedzy i zniuansowanego spojrzenia. Zarówno środowiska szlacheckie, jak i włościańskie były bardzo zróżnicowane, także w relacji do wsi, nie zawsze dwór był opresyjny, a chłopi niewolniczo zależni. Boję się tu powielania wzorca historii zaangażowanych, które pisane są pod tezę, że ktoś jest biedny z definicji, a przez to odpodmiotowiony.

Szczepienie w ośrodku zdrowia w Brańszczyku, 1972 rok. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego.

ŁB: W tej lewicowej narracji wieś nie jest jednak zupełnie odpodmiotowiona. Nacisk kładziony jest także na wymiar buntu chłopskiego, nie byłbym zatem całkowicie krytyczny wobec tej perspektywy.

Zgadzam się, aczkolwiek ważne jest także swoiste wyważenie pespektyw. Mnie osobiście nie przekonuje pisane historii z jednej perspektywy i tworzenie czarno-białych obrazów przeszłości, które albo przedstawiają sielankowy obraz chłopów i dobry dwór, albo wyidealizowanych biednych chłopów i dwór jako zdegenerowany. Jak pokazują chociażby prace Władysława Grabskiego z lat 30. [2], relacja wieś–dwór była mimo wszystko dwustronna i bardziej złożona, a obie strony, zwłaszcza od końca XIX wieku miały spory wpływ na jej charakter. Oczywiście nie był on równy i był także zróżnicowany regionalnie, ale niewątpliwie trudno go zamknąć w jednym schemacie opisu rzeczywistości.

 

Przypisy:

[1] D. Jarosz, G. Miernik, „«Zhańbiona» wieś Okół. Opowieść o buncie”, Warszawa–Kielce 2016.
[2] Zob. np. W. Grabski, „Wpływ ustroju agrarnego folwarcznego na życie społeczne wsi”, „Rocznik Socjologii Wsi”, t. III, 1938.

Transkrypcja tekstu: Adam Suwiński, Iza Mrzygłód.

 

Tekst niniejszy jest zapisem seminarium „Nowoczesność na zagrodzie. Wokół «Konopielki» Edwarda Redlińskiego”, które odbyło się 22 listopada 2018 roku w ramach historyczno-literackiego cyklu „Kultury Liberalnej”: „Powojnie. Publicystyczne spory o Polskę i Europę”. Wydarzenie odbyło się dzięki wsparciu finansowemu Fundacji im. Róży Luksemburg.