Jakub Bodziony: Kiedy będzie normalnie?
Maciej Grodzicki: Obawiam się, że nigdy. Do tego, co kiedyś nazywaliśmy normalnością, już nie wrócimy, a przez dłuższy czas „nowej normalności” również nie będzie. Rozwój epidemii, zarówno w Polsce, jak i na świecie, jest dużą niewiadomą. Dodatkowo różne kolejne załamania w gospodarce europejskiej i światowej będą bezpośrednio wpływać na sytuację w Polsce. Krachu nie uda nam się ominąć, niezależnie od wdrożonego planu stopniowego łagodzenia restrykcji.
Prognozy Komisji Europejskiej dla Polski pokazują, że na tle pozostałych unijnych gospodarek kryzys dotknie nas łagodnie.
W tym porównaniu Polska rzeczywiście wypada lepiej niż większość unijnych gospodarek, szczególnie mniejszych państw, które są zależne od turystyki, eksportu czy kondycji przemysłu samochodowego. Myślę, że spadek PKB w wysokości około 4–5 procent jest realny, ale musimy się liczyć ze sporym marginesem błędu. W scenariuszach pesymistycznych, zakładających nawrót epidemii jesienią i przedłużające się prace nad szczepionką, PKB w strefie euro spada w 2020 roku o 10–18 procent.
Zazwyczaj krytykuje się tak zwaną tradycyjną strukturę przemysłu, która obowiązuje w Polsce, ale teraz ona może łagodzić skutki kryzysu. Popyt na żywność prawdopodobnie się utrzyma, a być może będzie rósł. Do tego istotnymi czynnikami, które będą stabilizowały nasza sytuację, są popyt krajowy, produkcja na rynek wewnętrzny oraz realizacja projektów inwestycyjnych czy budowlanych rozpoczętych jeszcze w zeszłym roku.
Czy rządowe działania uratowały nas przed większym kryzysem?
Symboliczną oceną działań rządu jest zaskakujący konsensus środowisk ekonomicznych, które zazwyczaj są ze sobą wyjątkowo niezgodne. Przedsiębiorcy wspólnie z lewicowymi ekonomistami równie krytycznie odnosili się do projektów tarczy zaproponowanych przez rząd PiS-u.
Kurczowe trzymanie się reguł zaprojektowanych dla spokojnych czasów to w dzisiejszych warunkach przepis na masowe bankructwa i bezrobocie. | Maciej Grodzicki
Dlaczego?
Zwłaszcza pierwsze wersje tarczy antykryzysowej były zbyt zachowawcze, skomplikowane, trudno dostępne dla pracowników i przedsiębiorców. Zabrakło mocnego sygnału o tym, że budżet państwa pokryje sporą część kosztów, które generuje spadek popytu i zamrożenie gospodarki. W zamian, przedsiębiorcom zaoferowano uelastycznienie prawa pracy i możliwość obniżania wynagrodzeń. To przyczyniło się do pierwszej fali zwolnień pod koniec marca i bardzo podkopało nastroje w sektorze przedsiębiorstw. Dopiero z czasem i pod presją ze strony różnych środowisk rząd zdecydował się wprowadzać kolejne pakiety pomocowe.
Chyba lepiej późno niż później.
To prawda, ale zwolnionych pracowników czy zamkniętych zakładów to nie uratuje. Gdybyśmy działali szybciej i bardziej odważnie, całościowy koszt byłby mniejszy. Dalej szokuje mnie brak dodatkowego wsparcia dla osób zwolnionych, biorąc pod uwagę, jak niski jest obecnie zasiłek dla bezrobotnych, do którego dostęp i tak jest ograniczony. Dopiero niedawno pojawiła się zapowiedź zmian w tym temacie.
Rząd tłumaczy, że w ten sposób prowadzi odpowiedzialną politykę finansową. Mateusz Morawiecki zapowiadał stopniowe wprowadzanie kolejnych rozwiązań, tak żeby nie „wystrzelać” się ze wszystkich środków od razu.
Stopniowanie pomocy sprawiło, że wiele firm straciło płynność finansową i próbowało ratować się cięciami zatrudnienia, płac lub zamówień u dostawców. To z kolei przełożyło się na gorsze nastroje w sektorze przedsiębiorstw i prawdopodobnie jeszcze mocniej obniży koniunkturę i przedłuży samą fazę wychodzenia z kryzysu. Dlatego w dłuższym rozrachunku ta „odpowiedzialna” polityka może doprowadzić do wyższych kosztów. Mimo że obecnie kończy się drugi miesiąc izolacji, wciąż sygnały, które płyną od rządu, są bardzo niejasne. Nie wiadomo, co jest głównym celem polityki gospodarczej rządu – rosnącym subwencjom budżetowym dla przedsiębiorstw towarzyszą zapowiedzi cięcia płac i zatrudnienia w sektorze publicznym, w tym w samorządach.
Co należało zrobić?
W pierwszych tygodniach skala pomocy powinna była być o wiele większa, tak żeby faktycznie ochronić zatrudnienie i wynagrodzenia najmniej zarabiających pracowników. Zamrożenie gospodarki w Polsce i w Europie wprowadziło w marcu tak dużą niepewność, że nagle zablokowało popyt dla wielu sektorów. Gdy nie ma naturalnego krążenia pieniądza, szereg podmiotów gospodarczych wstrzymuje się z wydatkami, a duża część firm traci płynność. Gdyby ta pomoc w pierwszym okresie była większa – nawet w warstwie zapowiedzi – rząd dałby sobie więcej czasu, aby zaplanować bardziej szczegółowe działania. Teraz musi chaotycznie łatać dziurawe tarcze, kierując więcej środków, kiedy mógłby już zawężać pomoc i kierować ją do konkretnych branż. Sprawdza się tutaj ludowe powiedzenie: „kto mało płaci, dwa razy płaci”.
Dopiero trzeci pakiet antykryzysowy, tak zwana tarcza finansowa, był tym, na co czekali przedsiębiorcy. On tworzy mechanizm, w którym państwo – a konkretnie Polski Fundusz Rozwoju – bezpośrednio wspiera przedsiębiorstwa.
Na czym konkretnie polegają działania programu emitowania obligacji przez PFR?
Polski Fundusz Rozwoju, jako podmiot sektora finansów publicznych, emituje obligacje średniookresowe. Przykładowo, w zeszłym tygodniu wyemitowano pięcioletnie papiery o wartości nominalnej 18,5 miliarda złotych, które gwarantuje Skarb Państwa. Tarcza finansowa wprowadza nowość w konstrukcji tych obligacji – mianowicie, dopuszcza ich skupowanie na rynku wtórnym od banków przez NBP, poprzez emisję nowego pieniądza. To rozwiązanie to tak zwane luzowanie ilościowe. Jeśli faktycznie będzie wprowadzone, zmniejszy stan zadłużenia publicznego wobec prywatnych podmiotów.
Potocznie mówiąc, zdecydowaliśmy się na dodruk pieniądza. I nie spotkało się to z załamaniem rentowności obligacji, bo to było powszechne działanie w skali międzynarodowej. Indeksy warszawskiej giełdy zanotowały wzrosty, bo firmy zauważyły, że jest szansa na uzyskanie realnej pomocy.
Inflacja to typowy straszak bez pokrycia w rzeczywistości. W najbliższych kwartałach w gospodarce globalnej będzie występować kilka tendencji, które zrównoważą presję inflacyjną, albo wręcz zadziałają deflacyjnie. | Maciej Grodzicki
Dwa miesiące temu wszyscy spodziewali się scenariusza włoskiego w Polsce, może dlatego rząd wybrał ostrożny wariant.
Możliwe, ale patrząc w kategoriach makroekonomicznych, konsekwencje są takie, że weszliśmy ostrzej w kryzys i dłużej będziemy się z niego wygrzebywać. Dotknie to przede wszystkim pracowników – za sprawą zwolnień i obniżek wynagrodzenia.
To jest ciekawe, że podobnym głosem w zakresie przeciwdziałania skutkom epidemii mówi zarówno Mateusz Morawiecki, który w Senacie przyznawał, że pieniędzy nie ma, jak i środowiska związane z Platformą Obywatelską. Z obu stron słyszymy, że Polska nie może się zadłużać.
Przywiązanie liberałów w rodzaju Andrzeja Rzońcy czy Leszka Balcerowicza do bezwarunkowego wyznawania reguł fiskalnych jest w obecnej chwili nieodpowiedzialne. W teorii ekonomii ich przydatność jest podawana w wątpliwość nawet w sytuacji podręcznikowych cykli koniunkturalnych, tymczasem dziś mamy do czynienia z bezprecedensowym załamaniem rynków. Kurczowe trzymanie się reguł zaprojektowanych dla spokojnych czasów to w dzisiejszych warunkach przepis na masowe bankructwa i bezrobocie.
Jeśli chodzi o senackie przemówienie premiera, to z perspektywy czasu można je odebrać jako manewr w komunikacji z rynkami finansowymi. Dotychczasowa polityka fiskalna PiS-u cechowała się właśnie bardzo efektywną komunikacją z inwestorami i rynkami finansowymi. Przez lata rząd zmagał się z dużym deficytem budżetowym, a w tym samym czasie wprowadził duże programy fiskalne i zwiększył skalę wydatków publicznych. Mimo to, rentowność rządowych obligacji skarbowych znacznie spadła.
Co to oznacza?
Że zaufanie sektora finansowego do polskich finansów publicznych jest bardzo duże. Ponadto, struktura naszego długu również jest korzystna, bo małą jego część stanowią zobowiązania wobec wierzycieli zagranicznych.
Wprowadzenie tarczy finansowej i emisji obligacji przez PFR, choć znacznie opóźnione, może zadziałać w podobny sposób. Niepokoi mnie jedynie, że rząd jest niekonsekwentny w swojej strategii i próbuje ograniczać budżety samorządów czy innych jednostek sektora finansów publicznych.
Może dlatego, że pieniądze się skończyły?
Z perspektywy budżetu państwa, nie ma czegoś takiego jak „brak pieniędzy”. Co najwyżej możemy mówić o braku gotowości do wydawania. Rząd zawsze może poczynić wydatki, gdyż to on tworzy pieniądz. Dyskusje możemy jedynie toczyć na temat sposobu pokrycia tych wydatków – można wyemitować nowy pieniądz, można się zadłużyć, można wreszcie podwyższyć podatki.
Ale nie można się zadłużać w nieskończoność. Limit zadłużenia, które obecnie wynosi około 48 procent PKB, w polskiej Konstytucji wynosi 60 procent.
Musimy zrozumieć, że dług jest narzędziem finansowania gospodarki, a nie czymś, czego należy się bać. Ten 60-procentowy limit zadłużenia, do którego jeszcze nam jest nam bardzo daleko, to konstytucyjne ograniczenie. Ale przekroczenie tego progu z perspektywy makroekonomicznej niewiele by zmieniło.
To skąd wzięła się ta liczba?
Prawdopodobnie z wzorowania się na europejskich kryteriach konwergencji z Maastricht, które określały limit zadłużenia wydatków publicznych. Tylko że te wskaźniki również zostały stworzone w pełni umowny sposób, a nie na podstawie wyliczeń.
Rządową pomoc dla biznesu należy skupić na branżach, które wciąż nie będą mogły normalnie funkcjonować – takich jak rozrywka, turystyka czy część gastronomii. | Maciej Grodzicki
Lawinowo rosnące długi, do zaciągania których pan namawia, trzeba będzie kiedyś spłacić. Do tego będziemy zmagać się z coraz wyższą inflacją.
Inflacja w tym momencie to moim zdaniem typowy straszak bez pokrycia w rzeczywistości. W najbliższych kwartałach w gospodarce globalnej będzie występować kilka tendencji, które zrównoważą presję inflacyjną albo wręcz zadziałają deflacyjnie. Surowce naturalne przez dłuższy czas będą tańsze niż przed kryzysem, więc koszty produkcji również spadną. Na spadek cen wpłynie również mocna konkurencja na rynkach międzynarodowych. Inflacji obawiam się obecnie tylko w sektorze żywności, który jest kluczowy dla społeczeństwa, szczególnie dla osób najmniej zarabiających. Na to wpłynie z pewnością susza, której skutki możemy już obecnie odczuwać.
Jeśli ryzyko związane ze wzrostem rentowności obligacji państwowych i spadkiem waluty zaczęłoby się materializować, rząd zawsze ma furtkę w postaci zwiększenia opodatkowania. Takie rozwiązania, w postaci podniesienia podatków dla najbogatszych obywateli i wielkiego biznesu, podnosi się obecnie w całej Unii Europejskiej.
I co dalej?
To zależy od rozwoju sytuacji epidemicznej. Biznes, który przetrwał i nie zwolnił pracowników, chce teraz jak najszybciej wrócić do produkcji i sprzedaży. Proces ten powinien przebiegać jednak stopniowo, przy szczegółowym monitoringu oraz przy jasnej komunikacji stosowanych kryteriów zdrowotnych. Jednocześnie teraz jest na czas zwiększenie wsparcia dla bezrobotnych, których przez ostatnie miesiące zapewne przybyło kilkaset tysięcy. Rządową pomoc dla biznesu należy skupić na branżach, które wciąż nie będą mogły normalnie funkcjonować – takich jak rozrywka, turystyka czy część gastronomii.
Czy nadmierne zadłużenie nie sprawi, że w przypadku nawrotu epidemii nie będziemy mogli odpowiednio zareagować?
Oczywiście istnieje takie ryzyko. Dlatego w manifeście „Regeneracja zamiast tarczy” wraz z innymi ekonomistkami i ekonomistami proponowaliśmy, aby wszelkie kosztowne działania władz publicznych adresowały problemy strukturalne – takie jak słabość systemu ochrony zdrowia i opieki długoterminowej, transportu i produkcji żywności czy warunków funkcjonowania edukacji i nauki. Takie działania jednocześnie ułatwiają gospodarowanie – generują popyt i zatrudnienie – ale równocześnie poprawiają odporność całego systemu zdrowia publicznego. Przykładowo, chodzi o wydatki na badania, produkcję oraz dystrybucję testów na obecność koronawirusa, personel opieki medycznej czy zachowanie bezpieczeństwa sanitarnego w zakładach pracy. To są inwestycje o bardzo wysokiej stopie zwrotu, bo przygotowują nas na kolejną falę zachorowań i stymulują gospodarkę. Dzięki odpowiednim inwestycjom publicznym, których wciąż brakuje, kolejne bardzo ostre zamrażanie aktywności społecznej nie musi być konieczne.
Jeśli ryzyko związane ze wzrostem rentowności obligacji państwowych i spadkiem waluty zaczęłoby się materializować, to rząd zawsze ma furtkę w postaci zwiększenia opodatkowania. | Maciej Grodzicki
To perspektywa krótkoterminowa. A co dalej?
Można podejrzewać, że w najbliższej przyszłości dochód narodowy będzie znacznie niższy niż w latach poprzednich. Żeby przejść przez to jako społeczeństwo, potrzebujemy bardziej solidarnego podzielenia się wypracowanym dochodem, zapewniając zaspokojenie podstawowych potrzeb społecznych. To wiąże się ze skróceniem czasu pracy, bardziej równomiernymi wynagrodzeniami i zmianami w podatkach.
Widzi pan na to realne szanse polityczne?
Dwa miesiące temu nikt nie wyobrażał sobie, że wprowadzimy w Polsce „luzowanie ilościowe” – a szybko okazuje się, że się da, a świat się nie zawalił. Takie zmiany wymagają dużej presji na polityków, którą w ostatnich tygodniach wywiera coraz więcej środowisk.
Czego pan się teraz obawia?
Myślę, że bardzo niebezpieczne mogą być napięcia gospodarcze w Europie. Obecny kryzys ponownie obnażył napięcia w strefie euro, między Południem a Północą. W różnych krajach widzimy coraz większe skłonności do protekcjonizmu i gospodarczego nacjonalizmu. Jeżeli zabraknie odpowiedniej reakcji ze strony Unii Europejskiej i przywódców państw członkowskich, zwłaszcza Niemiec i Holandii, to krach gospodarczy szybko może wyeskalować w międzynarodowy kryzys polityczny. W dobie dyskusji o nowym unijnym budżecie, potencjalne konflikty wewnątrz Wspólnoty mogą być dla Polski bardzo groźne. Decyzje, które wkrótce zapadną w Brukseli, zadecydują o najbliższej przyszłości naszego kraju i kontynentu.