Nigdy jeszcze sytuacja wokół wyborów – w gruncie rzeczy instytucji dość prostej, praktykowanej od dłuższego czasu cyklicznie – nie była tak skomplikowana. Złożyła się na to pandemia, sytuacja nadzwyczajna i słabo przewidywalna, ale w niemniejszym stopniu także splot złej woli, braku wyobraźni, kunktatorstwa i błędnego przekonania o własnej nieomylności. Uniknęliśmy chaosu, który niechybnie wywołałoby głosowanie 10 maja, firmowane przez ministra Jacka Sasina. Wyszliśmy z tej wyborczej przepychanki z kolejnymi rozregulowanymi instytucjami, z precedensami, które rozmontowują ustrój i podważają wiarygodność instytucji wyborów. I z wieloma dylematami, jak zapewnić uczciwość procedury, do której musimy wrócić.
Apelów i petycji w sprawie przełożenia majowych wyborów, przygotowanych przez różne środowiska, pojawiło się ostatnio wiele. Wydaje się, że to, o co apelowano – przełożenie pospiesznie organizowanych „wyborów kopertowych” z 10 maja – zostało osiągnięte i że są powody do odetchnięcia, a nawet optymizmu. Byłbym tu bardzo ostrożny. To, co się wydarzyło, pozostaje w rażącej niezgodzie z Konstytucją, nikt nie powiedział Polakom co dalej. O „nieważności wyborów wskutek ich nieodbycia” właściwie przesądziło dwóch posłów na Sejm, a później miał to potwierdzić Sąd Najwyższy i jego izba o niepewnej legitymizacji. A reguły nowych wyborów – zakładając, że zostaną w precedensowy sposób niebawem na nowo rozpisane – są nieznane. Nieznany jest też ich termin.
Teraz, być może nawet bardziej niż kilka dni temu, przed ogłoszeniem porozumienia dwóch Jarosławów, trzeba przypominać o standardzie uczciwych i demokratycznych wyborów. I o tym, że musi nas być stać na zapewnienie takiego standardu, nawet jeśli pierwszy raz w historii będziemy musieli przećwiczyć masowe głosowanie korespondencyjne.
Ale cóż to właściwie znaczy, że wybory mają być uczciwe?
Ktoś mógłby powiedzieć, że uczciwe – to znaczy niesfałszowane. Typowe fałszerstwo zakłada intencjonalne działanie, które ma zmienić prawdziwy wynik wyborów na taki, który jest zgodny z oczekiwaniem fałszujących. Różnego rodzaju fałszerstwa wyborcze towarzyszą jednak wyborom, które uznajemy ostatecznie za uczciwe i spełniające standardy demokratyczne. Jeśli w pewnym obwodzie ktoś udowodni fakt kupowania głosów, kradzieży karty do głosowania albo głosowania przez podstawioną, nieuprawnioną osobę, nie oznacza to jeszcze, że wynik wyborów zostanie anulowany, a głosowanie powtórzone. Kluczowe jest to, czy fałszerstwa są lokalne i nieliczne, czy też powszechne i systematyczne, istotnie wypaczające wynik. Rozstrzygają to niezawisłe sądy w specjalnym trybie protestów wyborczych – to kolejny argument za tym, aby sądy były możliwie jak najmniej związane z konkurującymi w wyborach politykami.
Oczekujemy nie tylko wyborów niesfałszowanych w tym najbardziej ordynarnym sensie, ale również spełniających standardy procedury demokratycznej, bezstronnej i solidnie przygotowanej. | Adam Gendźwiłł
Ważne w tym kontekście jest jednak to, aby procedura głosowania i liczenia głosów była możliwie jak najbardziej odporna na fałszerstwa – po to stemplujemy karty do głosowania, legitymujemy się dowodami osobistymi przed pobraniem karty do głosowania. Dlatego w liczeniu głosów uczestniczyć powinna cała komisja obwodowa, najlepiej z odłożonymi na bok długopisami. W tych drobnych czynnościach wyraża się nasze ograniczone zaufanie do siebie nawzajem, ale jednocześnie w ten sposób podkreślamy rangę wydarzenia, w którym bierzemy udział.
Oczekujemy zatem nie tylko wyborów niesfałszowanych w tym najbardziej ordynarnym sensie, ale również spełniających standardy procedury demokratycznej, bezstronnej i solidnie przygotowanej.
W kontekście majowych „kopertowych” wyborów prezydenckich przywoływano najczęściej tak zwane wyborcze przymiotniki, którymi Konstytucja opisuje wybory Prezydenta RP: mają być bezpośrednie, powszechne, równe i tajne.
Bezpośredniość wyborów jest formalnie zagwarantowana tym, że głosujemy imiennie na kandydatów na prezydenta, nie na elektorów. Nie musimy głosować osobiście, żeby ta zasada była spełniona.
Powszechność oznacza, że każdy obywatel uprawniony do głosu i chcący zagłosować będzie miał prawo oddać swój głos. Wybory korespondencyjne zaplanowane na maj przez ministra Sasina naruszałyby tę zasadę. W wyborach odbywających się wyłącznie za pośrednictwem poczty każdy etap „łańcucha logistycznego”, którym wędrują karty do głosowania, rodzi ryzyko, że jakaś część wyborców zostanie pozbawiona możliwości głosowania. Nie ma żadnej gwarancji, że pakiety wyborcze byłyby dostarczone do wszystkich wyborców, w szczególności – do zainteresowanych wyborców za granicą, wyborców zamieszkałych poza adresem zameldowania, formalnie nigdzie niezamieszkałych i przebywających w szpitalach. Koperty zwrotne z oddanymi głosami musiałyby przebyć drogę powrotną – do komisji obwodowych liczących głosy. Tu również coś może zaszwankować, jeśli „skrzynki oddawcze” zastępujące urny nie będą monitorowane i jeśli wyborcy nie będą mogli do nich dotrzeć. Nie powstały jak dotąd żadne konkretne rozwiązania udziału w wyborach osób pozostających w kwarantannie, a także osób niewidomych, dla których zwykle pomocą były breillowskie nakładki na karty do głosowania. Radykalne ograniczenie transportu publicznego w związku z pandemią, a także nieznane z wystarczającym wyprzedzeniem umiejscowienie skrzynek oddawczych to kolejne czynniki poważnie ograniczające powszechność wyborów. Ktoś może argumentować, że te ograniczenia dotyczą tylko niewielkiej części elektoratu. Ale co jeśli to właśnie niewielka część elektoratu może zaważyć o tym, czy będzie druga tura czy nie?
Uczciwe wybory korespondencyjne nie mogą posługiwać się przesyłkami nierejestrowanymi w dystrybucji milionów kart do głosowania. W Bawarii – przywoływanej często jako przykład, że w Polsce też wszystko się uda (to z wielu powodów bałamutne porównanie) – a także w większości innych krajów posługujących się głosowaniem korespondencyjnym, pakiety wyborcze były imienne i rejestrowane. Musi jednak istnieć „ścieżka awaryjna” dla wyborców, którzy nie z własnej winy nie otrzymali pakietu wyborczego do swojej skrzynki, a być może także możliwość odebrania karty wyborczej i zagłosowania w wyznaczonym miejscu – a więc forma „hybrydowa” wyborów, pomimo zagrożenia epidemicznego dopuszczająca również tryb osobisty oddawania głosu.
Równość oznacza przede wszystkim równość wyborców – że każdy wyborca będzie miał do dyspozycji jeden głos i że każdy głos będzie ważył tyle samo. W lokalu wyborczym tożsamość każdego wyborcy jest weryfikowana, nie można zagłosować wielokrotnie lub w imieniu innych wyborców (poza szczególnymi przypadkami pełnomocnictw). Procedura „majowych wyborów” zakładała natomiast, że jedynym uwierzytelnieniem wyborcy będzie podanie numeru PESEL, który w przypadku bardzo wielu osób, nie tylko domowników, jest łatwo dostępny. Zbyt łatwa staje się możliwość oddania głosu nie tylko za siebie, ale również za kogoś. To pozostaje największe wyzwanie dla wyborów odbywających się w całkowicie korespondencyjnej formule. Istnieją jednak sposoby uwierzytelniania tożsamości obywateli, które przy odpowiednim przygotowaniu można by wykorzystać do dodatkowego zabezpieczenia zasady „jeden wyborca – jeden głos” (na przykład ePUAP, system identyfikacji podatników i inne rejestry państwowe).
Nie ma chyba złudzeń co do tego, że przez dłuższy czas nie pozbędziemy się ograniczeń niektórych swobód w związku z pandemią. Kampania wyborcza nie powinna jednak przypadać na apogeum tych ograniczeń. | Adam Gendźwiłł
Często zasadę równości odnosi się również do kandydatów czy partii biorących udział w rywalizacji wyborczej – wybory są równe, gdy zapewniają równe szanse prezentacji swoich programów i prowadzenia kampanii wyborczej. Kandydaci są oczywiście zróżnicowani pod względem zasobów, jakimi dysponują, kandydatów może różnicować wysokość kwot wydawanych na kampanię (choć i tu ustanowione zostały równe dla wszystkich limity), liczba przejechanych kilometrów czy rozdanych długopisów reklamowych. Najpoważniejszym zasobem potencjalnie naruszającym równość, którego nie powinno się wykorzystywać, aby wybory pozostały uczciwe, jest przewaga sprawowania władzy. W szczególności jeśli ta władza radykalnie może zmienić warunki wyborów i kampanii wyborczej, wprowadzając szczególne ograniczenia wolności obywatelskich. Ktoś może powiedzieć, że to kryterium uznaniowe – przewaga urzędowania jest dobrze znanym czynnikiem sukcesu w różnych wyborach. Nie bez powodu jednak Konstytucja nie przewiduje przeprowadzania wyborów w okresie stanów nadzwyczajnych i w okresie bezpośrednio po nich następującym. A stan zagrożenia epidemicznego w Polsce stał się w istocie niekonstytucyjnym stanem nadzwyczajnym. Nie chodzi tu tylko o logistyczne utrudnienia, ale również o to, by skupienie wokół władzy, naturalne w okresie zagrożenia, a także typowe skupienie debaty wokół tematów związanych z tymże zagrożeniem, nie zaważyło na wyniku wyborów. Nie ma chyba złudzeń co do tego, że przez dłuższy czas nie pozbędziemy się ograniczeń niektórych swobód w związku z pandemią. Kampania wyborcza nie powinna jednak przypadać na apogeum tych ograniczeń.
Tajność wyborów oznacza, że treści głosu nie można poznać wbrew woli głosującego. To właściwie niemożliwe do pełnego zagwarantowania przy głosowaniu korespondencyjnym (podobnie zresztą jak przy głosowaniu elektronicznym). Choć karta wyborcza ma się znajdować w osobnej kopercie, zanim trafi do urny w komisji wyborczej, jest dołączona do oświadczenia o osobistym głosowaniu, a w nim znajdują się dane identyfikujące wyborcę. Tajności nie da się również zagwarantować w sytuacji, w której nie będzie powszechnie dostępnych lokali wyborczych – to, co jest głosowaniem „w domowym zaciszu”, dla niektórych obywateli może być głosowaniem pod presją domowej przemocy. W istocie jednak chodzi bardziej o przekonanie wyborców o tajności głosowania – a więc o taką procedurę, która maksymalizuje przekonanie o tym, że treść głosu pozostanie anonimowa. Najbardziej szkodliwe dla demokratycznych wyborów jest bowiem głosowanie pod presją tego, że głos może stać się jawny. Z pewnością nie da się tego przekonania o tajności wyborów osiągnąć bez szczegółowej i przejrzystej informacji o drodze, którą mają przebyć wypełnione karty wyborcze, o sposobie anonimizowania głosów w komisjach wyborczych i o szczegółach technicznych zabezpieczeń pakietu wyborczego. Nie wiemy, jak miałoby to wyglądać – nie poznaliśmy bowiem projektów rozporządzeń i wytycznych, które miałyby to określić.
Na uczciwość składa się również bezstronność organizatorów wyborów, a dodałbym, że także ich profesjonalizm. Nie ma wątpliwości, że w organizacji wyborów w Polsce wyspecjalizowała się administracja wyborcza kontrolowana przez Państwową Komisję Wyborczą. Niezależnie od tego, że PKW stała się ostatnio organem dużo bardziej upolitycznionym i zależnym od większości parlamentarnej, to nadal zachowała pewną niezależność. I to PKW powinna odpowiadać za organizację wyborów, najlepiej przy wsparciu samorządów gminnych, które dysponują lokalną infrastrukturą i cieszą się największą wiarygodnością wśród władz publicznych. Powiedzmy wprost: narusza zaufanie do wyborów powierzenie ich organizacji ministrowi, który przed południem ogłasza, że ma szczerą nadzieję na zwycięstwo jednego z kandydatów, i wprost angażuje się w kampanię, a po południu ma określać wzór kart do głosowania i szczegóły dystrybucji pakietów wyborczych.
Szczególnie wrażliwy etap wyborów – liczenie głosów (w przypadku wyborów korespondencyjnych to również ich anonimizacja) – powinien być kontrolowany przez organy wyłaniane oddolnie, z zapewnieniem pluralizmu. Najniższy szczebel „wyborczej machiny”, obwodowe komisje wyborcze, powinien składać się z przedstawicieli komitetów wyborczych i organizacji społecznych. Przewodniczący tych komisji powinni pochodzić z wyboru, a nie z nominacji komisarzy wyborczych. Jeszcze przed skompletowaniem komisji obwodowych muszą być znane reguły bezpieczeństwa ich prac, reguły uczestnictwa obserwatorów i mężów zaufania. Liczba komisji wyborczych musi być dostosowana do liczby głosujących – inaczej grozi nam paraliż liczenia głosów, nieporównywalny z tym, co się wydarzyło w wyborach samorządowych w 2014 roku. Trzeba pomyśleć nad maksymalnym uproszczeniem tego, co ma się dziać w lokalach wyborczych. W wielu krajach stosujących głosowanie korespondencyjne imienne oświadczenia wyborców są unikatowe, wypełnione już danymi wyborców i zaopatrzone w kod paskowy, który pozwala szybko znaleźć w spisie wyborców biorących udział w głosowaniu.
Powiedzmy wprost: narusza zaufanie do wyborów powierzenie ich organizacji ministrowi, który przed południem ogłasza, że ma szczerą nadzieję na zwycięstwo jednego z kandydatów, i wprost angażuje się w kampanię, a po południu ma określać wzór kart do głosowania i szczegóły dystrybucji pakietów wyborczych. | Adam Gendźwiłł
Te liczne warunki są niebywałym wyzwaniem, nad którym już teraz powinni pracować politycy, w tym również opozycyjni, administracja wyborcza, eksperci i organizacje obywatelskie. Czy rzeczywiście pracują? Czy uwzględnia to jakiś dodatkowy protokół do porozumienia dwóch Jarosławów? Wydaje się, że ryzykowny precedens, który zaproponowali posłowie Kaczyński i Gowin, może być skwitowany dopiero tym, czy w jego wyniku powstanie akceptowalna społecznie, zgodna z Konstytucją i szczegółowo wyjaśniona obywatelom procedura głosowania. Nie możemy sobie pozwolić na żadną prowizorkę, nieprzemyślane zmiany w ostatniej chwili, na myślenie, że „jakoś to będzie”, że „w Bawarii się udało”, że w nadzwyczajnych okolicznościach trzeba się wykazać elastycznością, bo przecież czekają ważniejsze sprawy. Piłeczka jest po stronie rządzących, ale opozycja nie może ryzykować przyjmowaniem pozy recenzentów, którzy nie proponują konkretnych rozwiązań i nie wskazują warunków brzegowych, grożąc bojkotem wyborów, a jednocześnie bojąc się skutków owego bojkotu.
Potrzebujemy uczciwie wybranego prezydenta i porządnie zorganizowanych wyborów.