Mackesy stworzył „Chłopca, kreta, lisa i konia” na podstawie postów zamieszczanych na Instagramie, które zyskały ogromną popularność (obecnie konto autora obserwuje 502 tysięcy użytkowników). Część z postów była drukowana i umieszczana w różnych miejscach publicznych – szkołach, szpitalach, centrach odwykowych itd. Poprawiały one nastrój dzieci i dorosłych, podnosiły na duchu, czasami zmieniały perspektywę patrzenia na własne problemy. Dzięki temu „terapeutycznemu” oddziaływaniu ilustracji Mackesy został szybko odnaleziony przez przedstawicielkę wydawnictwa, która zaproponowała mu współpracę. Na sukces nie trzeba było długo czekać – „Chłopiec, kret, lis i koń” to zdecydowanie hit wydawniczy (przede wszystkim w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych). Skąd ta ogromna popularność? Powodów może być przynajmniej kilka.

Każda strona książkowego wydania to osobna ilustracja przedstawiająca chłopca rozmawiającego z jednym z tytułowych zwierząt. Pierwsza to rysunek dziecka siedzącego tyłem do czytelnika oraz małej czarnej plamy obok niego oraz towarzyszące tej dziwnej parze słowo „cześć”. Jak się okazuje na następnych kartach, powitanie nastąpiło między chłopcem i kretem – pierwszym nie-ludzkim zwierzęciem pojawiającym się w opowieści Mackesy’ego. Kret jest przepełniony życiową mądrością i chętnie odpowiada na pytania dziecka, na przykład: „Czym według ciebie jest powodzenie?” („Miłością”) lub „Jak myślisz, co jest największą stratą czasu?” („Porównywanie siebie z innymi”). Dowiadujemy się również, że kret kocha jeść ciasto i raczej nie dzieli się ulubionym posiłkiem. Zdaje się to jednak jego jedyną wadą – zwierzę przede wszystkim zachęca chłopca do wiary w swoje marzenia oraz niepoddawania się własnym lękom.

Kolejne sceny to ilustracje spotkań głównego bohatera najpierw tylko z kretem, następnie z lisem (reprezentującym raczej milczącą obecność) oraz koniem (przenikliwą i na wskroś dobrą istotą), którzy dołączają do grupy małych myślicieli. Każda strona to niezwiązana z poprzednimi ilustracja oraz towarzysząca jej sentencja na temat samotności, dorastania, miłości. Uczuć zarówno pozytywnych, jak i kłopotliwych. Oraz w żaden sposób niesproblematyzowanych.

„Prawda wygląda tak” – pisze Mackesy we wstępie – „że do czytania potrzebuję ilustracji. Są jak wyspy, miejsca, do których zmierza się przez morze słów”. Wydaje się, że to właśnie na ilustracjach autor polega najbardziej. Można się zastanowić, czy to dobra strategia przy wydawaniu książki. Edytorsko dopracowanej, ze wspaniałymi obrazami – stanowiącej jednak instagramowy zbiór tego, co zostało uznane za najlepsze przez społeczność internetową. Ostatecznie nie jest to klasyczna opowieść dla najmłodszych, raczej zbiór dość prostych aforyzmów towarzyszących ilustracjom. Niektóre z sentencji wydają się mieć charakter filozoficzny, na przykład: „Czy to nie dziwne? Widzimy tylko to, co jest poza nami, a prawie wszystko dzieje się w nas”. Większość jednak trąci banałem, jak choćby: „Jesteś taki mały […] Ale twoja obecność wiele zmienia”. Być może szczypta zażenowania mogąca towarzyszyć lekturze nie bierze się z prostego przekazu, lecz niemożności odczytania pozytywnych informacji w sposób bezpośredni. Jednak ta konkretna forma nie wydaje się przekonująca.

Patrząc na książkę z perspektywy niedorosłego odbiorcy, można mieć inną wątpliwość: czy w sentencjach nie brakuje wskazania młodemu czytelnikowi tego, czego tak naprawdę dotyczy wymiana zdań między chłopcem a jego zwierzęcymi towarzyszami? Świadczy to co prawda o uniwersalności aforyzmów Mackesy’ego, czy jednak bez dorosłego przewodnika dziecko poradzi sobie z parabolicznymi figurami pojawiającymi się w książce? Dodatkową przeszkodą może być czcionka nakreślona przez samego autora, która, choć pasująca do ilustracji wykonanych tą samą techniką malarską, może okazać się mało czytelna dla dziecka samodzielnie wertującego tom.

We wstępie Mackesy pisze: „Chciałbym, żebyś mógł się w nią zagłębić wszędzie i o dowolnej porze”. Nie tyle jest to książka do czytania, ile do myślenia, oglądania, jak autor sam podkreśla – „zagłębiania się”. Wydawałoby się to wystarczającą zachętą do sięgnięcia po egzemplarz z księgarskiej półki. Jednak w następnej chwili pojawia się zdanie budzące mój zdecydowany sprzeciw: „Zacznij ją czytać w połowie, jeśli tak wolisz, gryzmol po niej, śliń rogi i odłóż sfatygowaną”. Przywołuje to na myśl, bardzo popularne zresztą, książki stworzone w duchu „Zniszcz ten dziennik” Keri Smith (na każdej stronie tytułowego dziennika znajduje się inne zadanie, polegające między innymi na wydzieraniu i gnieceniu stron). Książka Mackesy’ego z całą pewnością nie wpisuje się jednak w nurt „niszczarski” książek dla dzieci, tym większe zdziwienie takim postulatem – biorąc pod uwagę wyjątkowo piękne wydanie „Chłopca, kreta, lisa i konia”. Odnoszę wrażenie, że autor trochę się pogubił między światami mediów społecznościowych oraz rynku wydawniczego. Na Instagramie dominuje obraz, ale w książce to słowo może mieć większe znaczenie.

W książce Mackesy’ego możemy, mimo jej nielinearnej struktury, wyróżnić kilka motywów klasycznych dla literatury dziecięcej. Pierwszym byłby motyw podróży głównego bohatera, towarzyszące mu rozterki egzystencjalne oraz zwierzęcy przyjaciele spotykani na drodze pełnej niebezpieczeństw. Skoro już o zwierzęcych przyjaciołach mowa, to właśnie oni stanowią kolejny ważny dla tego zbioru wątek. Te spersonifikowane zwierzęce postaci to klasyczna realizacja figury bohatera towarzyszącego dziecku. Motyw ten jest ważny również przez wzgląd na dedykację skierowaną do „uroczej, dobrej mamy” autora oraz jego „wspaniałego psa” Dilla. Ostatnim motywem, być może najważniejszym wątkiem opowieści Mackesy’ego, jest pokazanie chłopięcej wrażliwości, która nie tak często pojawia się w literaturze dla najmłodszych. Zazwyczaj to dziewczynki są pokazane jako bardziej refleksyjne, rozmarzone, skłonne do skrajnych emocji. W „Chłopcu…” główny bohater wątpi, boi się, tęskni, marzy, rozmyśla… A wszystko to robi w towarzystwie zwierząt. Przy takim obrazowaniu postaci nasuwa się wręcz odwrócone wyobrażenie disnejowskiej księżniczki, śniącej na jawie w towarzystwie uroczych zwierzątek. Chłopiec Mackesy’ego byłby melancholijną wersją Królewny Śnieżki, baśnią pozbawioną wątku romantycznego, ale z pewnością nie lęków egzystencjalnych.

Jest to bardzo osobista książka. W wielu momentach ma się wrażenie, że jest to wręcz książka terapeutyczna. Mackesy namalował ilustracje po licznych rozmowach z przyjaciółmi. Pytanie nadrzędne rzutujące na cały tom brzmi: co jest w życiu najważniejsze? Miłość, przyjaźń, bycie sobą, odwaga proszenia o pomoc – to z kolei najczęściej padające odpowiedzi. Nie tylko łatwo odnaleźć autora na kartach książki. Również poza nią Mackesy dokonuje kreacji literackiej własnej postaci – na jego stronie internetowej czytamy, że „urodził się podczas bardzo chłodnej i śnieżnej zimy w Northumberland”. Granica pomiędzy chłopcem z ilustracji a autorem z północnej Anglii się zaciera, co może, jak zwykle w takich przypadkach, świadczyć bądź to o dziecięcej duszy twórcy (w czym nie ma bynajmniej nic złego), bądź o dojrzałości książkowego bohatera. Jedno i drugie nie musi się wykluczać.

W trakcie lektury czytelnika nawiedzają inne znane tytuły: „Mały Książę”, „Kubuś Puchatek”, „Niekończąca się historia”. Jednak „Chłopiec, kret, lis i koń” to z pewnością nie jest wielka literatura. Wymyka się wręcz tradycyjnemu pojmowaniu literatury w ogóle – jak wspominałam, jest to raczej zilustrowany zbiór aforyzmów. Ilustracje Mackesy’ego funkcjonują obecnie w wielu przestrzeniach: internetowych, instytucjonalnych, teraz również książkowych. Porządnie wydana, z pięknymi ilustracjami, uniwersalna i pozbawiona jakkolwiek kontrowersyjnych treści – książka trochę nijaka, ale bardzo ładna. Nieryzykowna – idealna na prezent.

 

Książka:

Charlie Mackesy, „Chłopiec, kret, lis i koń”, przeł. Magdalena Słysz, wyd. Albatros, Warszawa 2019.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.