Od pół wieku wśród historyków klimatu trwa nieustająca walka między katastrofistami a optymistami, albo też między deterministami klimatycznymi a kulturowymi. Z jednej strony, mamy badaczy odmalowujących wielkie trajektorie dziejów i przypisujących zmianom klimatycznym (a także pandemiom i wszelkim innym „katastrofom” naturalnym) decydujący wpływ na koleje ludzkich losów. Do wydarzeń spowodowanych przez kaprysy natury miałyby należeć upadek Rzymu, załamanie cywilizacji Majów, kryzysy państwa faraonów, czy też porażka I Rzeczypospolitej. Z drugiej strony, liczni historycy i archeolodzy – często posługując się szczegółowymi, interdyscyplinarnymi badaniami – dowodzą, że żadne zjawisko przyrodnicze nie ma „predeterminowanego”, z góry wiadomego i zawsze jednoznacznie negatywnego wpływu na „historię”. Ów wpływ zależy wedle nich od tego, w jakiej sytuacji znajdowało się konkretne społeczeństwo i na jakie „czynniki przyrodnicze” było akurat wrażliwe.

Pułapki katastrofizmu

Co ciekawe, debata na temat tych dwóch nurtów historii klimatu – czy też szerzej: historii środowiskowej – wyszła już poza krąg samych zainteresowanych. Filozofowie i psychologowie zwracają uwagę, że podejście katastroficzne, rozpowszechnione w mediach i literaturze popularnej, choć na pierwszy rzut oka może skłaniać do działania, jest w rzeczywistości przeciwskuteczne. Prowadzi do zniechęcenia, bo cóż można zrobić, jeśli klimat czy patogen sam decyduje o naszych losach? Drugie podejście, charakteryzujące się większym realizmem, pokazuje natomiast, że zawsze istniała i wciąż istnieje, przestrzeń do ludzkiego działania, a wszystko zależy od tego, jak „ułożymy” sobie relacje z klimatem i przyrodą.

Z punktu widzenia żywego i złożonego organizmu, jakim jest społeczeństwo, patrzenie prostymi kategoriami katastrofistów – wedle których jedne społeczeństwa „wygrały” z klimatem, a inne „przegrały” – jest niebezpiecznym uproszczeniem. Nie pozwala bowiem zobaczyć, na czym polegała sama „walka” i jak bardzo relatywny jest „sukces” albo „przegrana”. Czy utrzymanie za wszelką cenę centralnych struktur państwowych jest warte spadku jakości życia ludności, wyższych podatków, większej obecności zinstytucjonalizowanej przemocy w życiu codziennym? Czy może upadek państwa pożerającego owoce pracy swoich poddanych, traktującego ich jak niewolników – a taka była większość państw w dziejach świata – jest w rzeczywistości korzyścią z punktu widzenia indywidualnych losów? Należy przecież zdać sobie sprawę, że historię piszą nie tyle zwycięzcy, co po prostu ci, którzy mają możliwość pisania. Oznacza to, że ci wszyscy, którzy „porzucili” tę zdolność i utrzymującą ją przemoc państwową na rzecz życia w „barbarzyńskiej wolności” (czyli na przykład zbiegli niewolnicy), nie zostawili żadnych zapisków, żeby podzielić się z nami swoim doświadczeniem – a nasze myślenie o przeszłości wciąż pozostaje zdominowane przez źródła pisane. Powyższe pytania to zatem tylko wierzchołek góry lodowej, można by je mnożyć niemal w nieskończoność. Pokazują nam one, że znacznie ciekawsze jest wyjście poza kategorie sukcesu bądź porażki i przyjrzenie się temu, jak przystosowanie się do wahań klimatu wymuszało zmiany w strukturze i organizacji dawnych społeczeństw.

Chorujące imperia

Spójrzmy wspólnie na kilka przykładów ze świetnie przebadanej pod tym kątem historii świata śródziemnomorskiego. Pomogą nam one zdać sobie sprawę z wagi problemu – i z jego nieoczywistości. Jak dowodzą najnowsze badania, podważające wcześniejsze teorie oparte wyłącznie na źródłach pisanych, to nie wielka pandemia spowodowała upadek cesarstwa wschodniorzymskiego. Nie istnieją żadne dowody na piorunujący demograficzny bądź gospodarczy wpływ pandemii dżumy za czasów Justyniana i jego następców (VI wiek). Prowadzili oni jeszcze długo z powodzeniem zwycięskie wojny, a cesarstwo pozostawało sprawnym i zasobnym państwem przez kolejne sto lat, aż niemal wykończyły je podboje arabskie, które przydarzyły się po trwającej trzydzieści lat „wojnie światowej” z Persją. Podobnie, nie zaszkodził cesarstwu „rok bez lata”, czyli rok 536, kiedy wielka erupcja wulkaniczna – prawdopodobnie w tropikach – spowodowała chwilowe ochłodzenie klimatu. Poza tym, że stała się tematem oraz inspiracją wielu tekstów literackich, nie miała szczególnego znaczenia dla życia gospodarczego bądź politycznego imperium.

Natomiast zaskakujące skutki przyniósł trwający od kilkudziesięciu do ponad stu lat – zależnie od regionu świata śródziemnomorskiego – okres zwiększonych opadów. Na Bliskim Wschodzie umożliwił on szybki rozwój osadnictwa wiejskiego na nowych terenach, wcześniej zbyt suchych dla intensywnego rolnictwa, a w konsekwencji – na bogacenie się wsi. W połączeniu z przemianami politycznymi i religijnymi, obniżającymi chęć elit imperium do finansowania życia miejskiego, przyspieszyło to spadek znaczenia miast i świeckiej kultury miejskiej u schyłku starożytności. Równocześnie, gwałtowne deszcze w Italii VI wieku pogłębiły proces przemian społeczno-kulturowych w sposób jeszcze bardziej zaskakujący. Powodzie i ulewy dostarczyły bowiem świętym mężczyznom i kobietom okazji do czynienia licznych cudów, odpowiadających na lęki ówczesnych mieszkańców Italii. Przyczyniły się zatem do zwiększenia autorytetu duchowieństwa i świętych mnichów, w tamtych czasach wchodzących w role wcześniej zastrzeżone dla miejskich urzędników.

Spadkobierca Imperium Romanum, czyli cesarstwo bizantyńskie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa także nie odczuwało szczególnie skutków średniowiecznej anomalii klimatycznej, która w tym regionie świata wiązała się nie z cieplejszym i potencjalnie sprzyjającym gospodarce klimatem, jak w zachodniej Europie, ale z niestabilnością warunków pogodowych (na przykład znacznymi wahaniami opadów z dekady na dekadę). Niemniej po podboju Konstantynopola przez Europejczyków z Zachodu i rozpadzie cesarstwa odsłaniają nam się liczne zależności społeczno-klimatyczne, wcześniej niewidoczne. Na przykład w XIII wieku zimne lato przechyliło w zachodniej Anatolii szalę na rzecz turkmeńskich nomadów, kosztem osiadłych bizantyjskich rolników. Obie grupy żyły przez ponad sto lat obok siebie, korzystając jednak z zupełnie innych obszarów tego samego krajobrazu i praktykując inny typ rolnictwa – a zatem ich wrażliwość na klimat była różna i kształtowała się przy tym wedle linii podziałów etnicznych. Okazało się, że śródziemnomorskie rolnictwo Bizantyjczyków na bardziej niegościnnych terenach Anatolii nie było odporne na silniejsze wahania średniorocznych temperatur w przeciwieństwie do pasterstwa opierającego się na owcach i kozach.

***

Podsumowując, jakakolwiek odpowiedź na kryzys klimatyczny – zwieńczona powodzeniem bądź nie – prowadziła do zmian społecznych. Zawsze. A zmiana oznacza, że to wewnątrz danego społeczeństwa znajdą się i zwycięzcy, i przegrani. Zatem to, co jest dla wielu niespodziewanym efektem albo zaskoczeniem przy okazji pandemii koronawirusa, czyli ogromne zróżnicowanie w jej społecznych kosztach, jest dla historyka środowiskowego jej oczywistym skutkiem. Może zatem warto na tyle, na ile to możliwe, przygotować się do tego zawczasu, zanim przyjdzie kolejna pandemia, trwająca tygodniami fala upałów albo wieloletnia susza. A przyjdą.

Na koniec przenieśmy te wnioski na grunt obecnych debat. Demokratyczne państwo, które kieruje się zasadami sprawiedliwości społecznej, powinno starać się przewidywać, które grupy społeczne poniosą koszty dostosowania się do nadchodzącej katastrofy klimatycznej. A nie jest to wcale tak oczywiste, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Będą to przecież inne grupy, gdy weźmiemy pod uwagę przystosowanie długofalowe, wymagające zmian w rolnictwie albo transformacji energetycznej. Inne zaś wtedy, gdy (nagle?) nadejdą ekstremalne wydarzenia pogodowe, które zachwieją naszą codziennością i obiegiem gospodarczym co najmniej tak silnie jak koronawirus. Przyglądanie się kryzysom przyrodniczym z przeszłości – może nawet wprowadzenie wiedzy o nich do programu szkolnego – jest jednym z lepszych sposobów na to, żeby przewidywać złożoność czekających nas wyzwań i być na nie przygotowanym.

 

Fot. Pxfuel.com