Katherine Rundell, fot. Nina Subin

Katherine Rundell jest osobą intrygującą i urzekającą. Zainteresowałam się nią, gdy moja (wybredna!) córka ogłosiła ją swoją „absolutnie najulubieńszą autorką”. Gdy dziecko czyta bardzo dużo, na takie wyróżnienie pisarka musi sobie zasłużyć czymś ewidentnie wyjątkowym. Bardzo ciekawa czym, sięgnęłam po „Dachołazy” – pierwszą książkę Rundell, która skradła serce mojej Toni. Nie zawiodłam się – historię dziewczynki, która jako roczne dziecko dryfowała przez wody Kanału La Manche w futerale po wiolonczeli, żeby kilka lat później udać się do Paryża na ekscytujące poszukiwania zaginionej mamy, czytałam bez wytchnienia (a raczej bez przerwy na sen). Z kolei „Wilczerka” urzekła mnie z co najmniej dwóch powodów – opowiadała o fascynujących mnie od zawsze wilkach oraz umiejscowiona została na dalekiej Syberii i w Petersburgu, o których to Rundell pisała tak, jakby znała je osobiście. Nawet niespecjalnie mnie więc zdziwiło, gdy dowiedziałam się o wyjątkowym dzieciństwie autorki: spędziła je po części w Afryce, po części w Europie i w dalekiej Rosji właśnie, gdzie ma rodzinę. Miejsca, o których pisze, zna lub stara się poznać (pisząc „Odkrywcę”, pojechała do amazońskiej dżungli); co więcej – doświadcza na własnej skórze przygód swoich bohaterów. W granicach możliwości i rozsądku, rzecz jasna. Potrafi (i uwielbia) wspinać się na dachy miast, pamięta, jak brnie się przez syberyjskie śniegi, a żeby uwiarygodnić scenę konsumpcji pieczonej tarantuli (z „Odkrywcy”)… zjadła pająka!

W swojej najnowszej książce, „Złodziejaszki”, Katherine Rundell zdaje się cytować samą siebie: „Nie zawsze rozsądnie jest być rozsądną”. Do tego tak pięknie i z niesamowitą iskrą w oku potrafi o tym opowiadać!

***

Katherine Rundell: Odwiedzanie miejsc, w których rozgrywa się akcja moich książek, i doświadczanie przygód, w które pakuję ich bohaterów, to oczywiście nie jedyne źródło, z którego czerpię, pisząc. Zgłębiam historię danego regionu, szukam ciekawostek o nim. Ale też czytam mnóstwo książek dla dzieci – tych współczesnych, ale i starszych, a nawet bardzo starych, dziewiętnastowiecznych. To bardzo ważne, żeby dorośli czytali literaturę dziecięcą – to jak siłownia dla mięśni wyobraźni. Staram się nie zatracić dziecięcego pierwiastka w sobie. I tej wiary w sprawiedliwość, która zawsze wygrywa – to uczy optymizmu w tak zwanym dorosłym życiu.

Agnieszka Doberschuetz: Jest aż taka różnica między literaturą dziecięcą i dla dorosłych? Na czym ona, twoim zdaniem, polega?

Jest różnica – doświadczam jej, pisząc także dla dorosłych (właśnie kończę pisać o renesansowym poecie Johnie Donnie, a także felieton o zagrożonych gatunkach zwierząt dla „The London Review of Books”). Uwielbiam obie formy, ale literatura dziecięca ma w sobie coś, co przyrównałabym do… destylacji alkoholu (!). Jako autor musisz wycisnąć esencję wszystkich najważniejszych emocji targających bohaterami, pokazać to, co definiuje nas jako ludzkość. Książki dla dzieci to taka wódka literacka!

A nie boisz się, pisząc tak różne rzeczy, że w którejś z form będziesz nienaturalna? Że na przykład, siląc się na język młodzieżowy, okażesz się sztuczną „boomerką”?

Mam wierne grono dziecięcych „testerów” moich prawie gotowych książek. Zgłaszają mi swoje uwagi bez ogródek. Są w tym cudownie szczerzy! Ale przede wszystkim staram się pamiętać, jaka byłam w dzieciństwie – w jaki sposób przeżywałam różne sytuacje. I jak bezgranicznie daleko niosła mnie wyobraźnia. Oraz emocje, które temu towarzyszyły: zachwyt, ekscytację przygodą, dreszczyk grozy, zauroczenie, poczucie wolności i nadziei…

Czyli twoje wspomnienia z dzieciństwa są piękne i przyjemne, a jednak kreowani przez ciebie bohaterowie to zazwyczaj dzieci „po przejściach” – osierocone, przeżywające wyjątkowo ciężkie sytuacje, obarczone traumami… Dlaczego?

Och, wiesz, nawet najszczęśliwsze dzieciństwo jest ogromnie trudne! Pomyśl, to czas gigantycznej liczby pierwszych doświadczeń, tak wiele rzeczy wydaje się poza twoim zasięgiem, tak wielu nie rozumiesz. A dorośli nie ułatwiają sprawy, mówiąc: „to nie dla ciebie”, „nie dasz rady”, „trzymaj się od tego z daleka”. Pamiętam, jak tego nienawidziłam! I dlatego wybieram sytuacje pełne wyzwań i bohaterów obarczonych problematyczną przeszłością. Żeby udowodnić tym wszystkim dorosłym, że dziecko potrafi! A dzieciom czytającym moje książki pokazać niejako mapę przebrnięcia przez życie i problemy – z odwagą, wiarą, nadzieją, przyjaciółmi. Postacie, które tworzę, nie są superbohaterami – mają słabości, popełniają błędy, ponoszą porażki. Ale się nie zrażają, powstają, idą dalej, bogatsze o nowe doświadczenia. Taki ma być przekaz moich książek – budujący!

I takie są właśnie „Złodziejaszki”, w których autorka, nie pierwszy zresztą raz, przedstawia historię pozornie niemożliwą, zagadkę pozornie nie do rozwiązania i wyzwanie pozornie nie do pokonania przez dziecko. Nie wiem, czy happy end jest w przypadku książek Rundell określeniem najwłaściwszym. Sama autorka mówi o dawaniu nadziei i motywacji do niepoddawania się oraz o zwycięstwie sprawiedliwości. I o przyjaźni – w „Złodziejaszkach” siła tkwi w solidarnej, zgranej grupie dzieci rozumiejących siebie i problem, z którym decydują się walczyć. Anglojęzyczny tytuł jeszcze lepiej oddaje naturę ich „występków” – są złodziejaszkami, ale dobrymi, the good thieves; takimi małymi, współczesnymi Robin Hoodami, łamiącymi prawo w słusznej sprawie i na rzecz poszkodowanych. W tym przypadku wsparcia potrzebuje Vita Marlowe, dziewczynka odwiedzająca dziadka w Nowym Jorku lat 20. XX wieku. To miejsce i czas kojarzą mi się z gangsterską działalnością i mafią niczym z „Ojca Chrzestnego”. I faktycznie taki jest klimat książki i historii oszustwa, którego ofiarą pada dziadek dziewczynki: jeden z tych dziadków, co to uczą puszczać kaczki i celnie rzucać kamieniami do celu. Wnuczka takiego dziadka nie może być „zwykłą, grzeczną dziewczynką”. Żeby pomóc odzyskać rodowy zamek, który dziadek utracił przechytrzony przez naciągacza, Vita organizuje gang „dobrych rozrabiaków” – akrobatę Samuela, Arkadija potrafiącego oswajać zwierzęta, i Silk – złodziejkę kieszonkową. Banda opracowuje sprytny plan odzyskania szmaragdowego wisiorka ukrytego przez dziadka w jednym z pokoi, co pozwoliłoby udowodnić nieuczciwość oszusta, Victora Sorrotore.

Ach, jak dobrze się czyta „Złodziejaszki” (i wszystkie pozostałe książki autorstwa Katherine Rundell)! Mamy zagadkę kryminalną, wartką akcję, uroczych bohaterów o wyjątkowych „supermocach”, bezwzględnego antybohatera, cudowne więzi rodzinne, piękne (choć mroczne) miasto w tle, zabawne dialogi, dorosłe mądrości ubrane w dziecięce słowa, demonstrację wytrwałości, lojalności, przyjaźni, a wreszcie moralnych dylematów… I to jest właśnie klucz, za pomocą którego autorka wkradła się do serca mojej córki: Antonia, zapytana o „to coś”, wyznała: „wiesz, mamo, jak kończę czytać którąś z jej książek, mogę od razu zaczynać od nowa. One mi się nigdy nie znudzą, bo ciągle odkrywam coś nowego, czego nie zauważyłam wcześniej. Sama nie wiem, jak ona to robi, ale chciałabym umieć tak pisać, jak Katherine Rundell!”.

 

Książka:

Katherine Rundell, „Złodziejaszki”, il. Matt Saunders, przeł. Paulina Braiter, wyd. Poradnia K, Warszawa 2020.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.