Nowa propozycja wydawnicza Ha!artu to bezkompromisowa mikropowieść o ucieczkach, zbliżeniach i kontroli, którą zagubiony bohater raz odnajduje, raz zatraca. Powieściowy debiut Jarka Skurzyńskiego skupia się na seksualnych doświadczeniach młodego geja. Jego próby wprowadzenia w życie iluzorycznego porządku są, jak sam mówi, „świadectwem bezradności wobec tego, że własne życie [ma] rozpierdolone”. Oto więc wykształcony, inteligentny, acz zrezygnowany bohater będzie „szukał siebie”, naiwnie – jak zobaczymy – wierząc, że w enigmatycznym i samozwańczym odrzucaniu moralności odnajdzie wolność.
Autor chciał użyć tej narracyjno-kulturowej kliszy do obnażenia pewnych mechanizmów heteronormatywnej rzeczywistości. Przynajmniej tak sugerowałby blurb Marii Reimann: książka opowiada według niej „historię spoza dominującego, heteronormatywnego świata, co sprawia, że jest w Polsce opowieścią bardzo potrzebną”. Mowa o świecie społecznych oczekiwań, w którym, wedle słów bohatera, „trzeba się orientować i racjonalnie gospodarować własnym ja”. „Zrolowany wrześniowy Vogue” jest więc po części grą – tragifarsą, powieścią psychologiczną, prozą erotyczną. I satyrą na społeczeństwo, bo jakże polskiego, w znacznej części nadal smutnie homofobicznego, społeczeństwa nie wyśmiać? Śmiech, powtarzają nam psychoterapeuci, to przecież jeden z podstawowych mechanizmów obronnych.
Narrację rozpoczyna scena w gejowskim klubie. Szukającemu niezobowiązującej przygody bohaterowi w oko wpada tu młody brunet. Próba podrywu „czy poczęstujesz mnie papierosem” okazuje się porażką. Młody, co prawda, częstuje bohatera, by zaraz, z niejasnych przyczyn, przypalić mu dłoń. Skrzywdzony bohater rezygnuje z klubowego szaleństwa i z braku lepszego pomysłu wlecze się do mieszkania byłego. Tam, popijając whisky i rozmawiając o życiu, ex pyta, co ten planuje. Podsuwa on bohaterowi zaniechany pomysł wyjazdu do Anglii, gdzie też bohater chciał się kiedyś porządnie wybzykać. Banał goni banał. Niedługo później, planując „swoje nowe wszystko od początku”, bohater emigruje na Wyspy, by – jak ironicznie stwierdza jego ex – „zostać wiernym poddanym Jej Królewskiej Mości”.
Wierny bohater nie jest jednak nikomu ani niczemu. Bez pomysłu „co dalej”, bez marzeń czy jakichkolwiek ambicji stosunkowo szybko wpada on w odmęty jeśli nie depresji, to co najmniej, chciałoby się powiedzieć, klinicznego zobojętnienia. Nadmiar możliwości, które oznaczają dla bohatera głównie „okazje” – przytłacza. Problem w tym, że nie ekscytuje go już nawet przystojny Francuz; gość, który lubi polewanie woskiem; Andy i jego zapach; jasnowłosy Chris; faceci, którzy lubią, kiedy się ich wiąże; czy chłopiec z Islandii. Niezliczonym podbojom w niezobowiązującej, jak pisze autor, „homogrze” towarzyszy ciągłe uczucie pustki oraz uporczywie tworzonej iluzji, „że wszystko jednak ma sens”. Tylko co, jeśli wcale nie ma? Podobne pytanie zadać można samej powieści.
Autor podejmować miał w niej – jak obiecywał czytelnikom blurb – polemikę z oczekiwaniami heteronormatywnej rzeczywistości, okazało się jednak, że pulsująca, pędząca narracja gubi po drodze jakąkolwiek refleksję nad światem i czym jest w nim wolność. Czy opisy niezobowiązującego seksu rzeczywiście przeciwstawiają się konwenansom? Czyim? Jakim? I co ważniejsze: czy budując opozycję między specyficzną w prozie Skurzyńskiego, gejowską wolnością a resztą heteronormatywnego świata, Skurzyński nie pomija, paradoksalnie, spektrum seksualnych preferencji oraz możliwości genderowych identyfikacji. Jak tę mikropowieść odebrałaby, na przykład, osoba transpłciowa, żyjąca w związku poliamorycznym? Prócz kilku idiomatycznie ciekawych sformułowań i przykładów trzeźwej, lecz ogólnikowej refleksji, narracja Skurzyńskiego ani nas nie wzrusza, ani nie szokuje, nie wzbudza szczególnych emocji.
Istotny w mikropowieści jest problem poziomu społecznej otwartości, która zmienia się wraz z przekraczaną przez bohatera granicą między Polską a Anglią. Tak wyraźne zarysowanie dosłownych, ale też myślowych granic to zresztą oczywisty zabieg, budujący napięcie między „obcym” i „bliskim”. Już w samym funkcjonującym w Polsce jako frazes słowie „tolerancja” kryje się przecież przykry dualizm – absurdalne przeciwstawienie inności i normy. Bohater mówi: „w Anglii nikt nigdy nie dał mi po mordzie, mimo że byłem tam bardziej obcy. A może właśnie tu [w Polsce], jako gej, jestem bardziej obcy?”. I rzeczywiście, smutnych przykładów homofobii i krzyków „o pedałach i ciotach, potem o gnojach i kurwach, a potem jeszcze o spedalonych psach, a na koniec jeszcze o cwelach, pierdolonych oczywiście” jest w „polskiej części” tej narracji sporo.
Mimo pozorów intymności o bohaterze wiemy niewiele. Opowieść redukuje jego życie do płytkich relacji, szaleńczych masturbacji i kompulsywnego seksu oralnego zwieńczonego triumfalnymi orgazmami – jedynymi momentami emocjonalnych uniesień. W którymś z rozdziałów ma sen: leży na ogromnym żelaznym stole, przechodząc katartyczną operację „usuw[ania] po kolei wszystkich [swoich] chłopców”. Ten chirurgiczny rozrachunek z przeszłością ilustrować mają litanijne inkantacje do byłych kochanków:
„Ty, z którym straciłem dziewictwo, byłeś pierwszym, z którym uprawiałem seks aż do bólu, uwielbialiśmy to robić. Tylko seks nam wychodził. Nic więcej. Byliśmy dla siebie okrutni, bo się nienawidziliśmy, ale kochaliśmy swoje ciała. Nad ranem doprowadzałeś mnie do orgazmu, a już w południe oskarżałeś o zdradę. Wieczorem głęboko wsadzałem sobie ciebie do gardła, ale o północy w kłótni uderzyłem cię w twarz”.
Akcja zwalnia tu na moment, by za chwilę erotyczny rollercoaster jechał dalej, pomijając po drodze najbardziej podstawowe pytanie: co z tego wszystkiego wynika? Można odnieść wrażenie, że narracja z premedytacją skonstruowana jest z klisz: młody gej, wyjazd w poszukiwaniu siebie, społeczeństwo jest niemiłe, studia są darmowe, ale niewiele dały, praca nie przynosi satysfakcji, związki przyjmują formułę „na szybko i bez zobowiązań”. Autor, Jarek Skurzyński, w wywiadzie dla portalu Queer.pl mówił między innymi o tym, jak polskiej literaturze potrzebne są postaci niebinarne, i dodawał:
„Chciałbym, żebyśmy przestali w końcu dzielić literaturę na homo i hetero. To takie ograniczające i zamykające wiele perspektyw. Przecież literatura ma nas otwierać na wszystkie światy, a okazuje się, że nawet czytając, zamykamy się w jakichś bańkach”. [1]
Skoro więc narracja stawia sobie za cel łamanie tabu i opowiadanie o niebinarnej seksualnej tożsamości przy jednoczesnym unikaniu etykiet, to niech – pomyślałam, przypominając sobie świetne „Lubiewo” Michała Witkowskiego – robi to dobrze.
W „Zrolowanym wrześniowym Vogue’u” pod warstwą pędzącej akcji i przypadkowego seksu kryje się pytanie o granice wolności, problem nadmiaru oraz paradoks bliskich i dalekich światów. Przewidywalna historia dekonstruować miała heteronormatywną kulturę, a ironia, daleka językowej innowacyjności jednej z wcześniejszych publikacji Ha!artu, czyli „Psów ras drobnych”, diagnozować problemy społeczeństwa. Nie wyszło. Zastanawia mnie jedynie, czy głównym atutem narracji miał być sam fakt wpisania się w tradycję prozy LGBT+. Podczas lektury, być może w przypływie tęsknoty za dobrą, queerową prozą, w myśli krążyły mi ważne słowa z głośnej adaptacji powieści André Acimana „Tamte dni, tamte noce”. Na włoskiej prowincji na początku lat 80. ojciec czule zwracał się w nich do odkrywającego swoją orientację syna: obojętne, co robisz, pamiętaj, by czuć cokolwiek. Czytając mikropowieść Skurzyńskiego, nie czułam i nie odkryłam niestety, nic.
Przypisy:
[1] https://queer.pl/artykul/204380/rozmowa-jarek-skurzynski-autor-ksiazki-zrolowany-wrzesniowy-vogue
Książka:
Jarek Skurzyński, „Zrolowany wrześniowy Vogue”, Korporacja Ha!art, Kraków 2020.