Wszystko wskazuje na to, że Truchlin – tytułowa dzielnica Pragi z powieści Vojtěcha Matochy – nie istnieje, przynajmniej tak twierdzą internetowe wyszukiwarki. Nie mogę pozbyć się jednak wrażenia, że coś mi umyka. Kartograficzna precyzja, z jaką autor stworzył świat „Truchlina”, sprawia, że granica między rzeczywistością czytelnika a tą fikcyjną przestaje być taka oczywista. Akcja rozgrywa się we współczesnej scenerii i w jak najbardziej realnej stolicy Czech; to w niej znajduje się tajemnicza dzielnica, do której nie dotarła nowoczesność. Nie działa tam żadna elektronika, co więcej – nie ma w niej prądu, a mieszkańcy żyją tak jak sto lat temu, przed pojawieniem się pierwszych lamp elektrycznych na ulicach miasta. W pewnym momencie Truchlin zaczyna się jednak rozszerzać, grożąc pochłonięciem całej Pragi i cofnięciem jej do stanu sprzed wieku. Trójka młodych bohaterów, Jirka, En i Tonda, zapuszcza się w głąb nieznanego sobie miejsca (wszyscy są spoza Truchlina), żeby odkryć, co powoduje nasilanie się zjawiska wygrywającego z ludzką techniką.

Autor tworzy iluzję, że opisywane wydarzenia mogłyby rozgrywać się tu i teraz, pokazuje też, co można osiągnąć przez rozszerzanie współczesnego czytelnikom świata. Smartfony, media społecznościowe i drony są w powieści kolejnymi elementami codzienności, całkowicie zwyczajnymi; wszystko jest racjonalnie wyjaśniane, nie ma tu ani trochę nadnaturalności czy fantastyki; z mapą w dłoni można by śledzić drogę pokonywaną przez postaci poza Truchlinem – trudno stwierdzić, gdzie kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna fikcja. Dzięki temu udaje się Matosze wciągnąć odbiorcę w stworzony przez siebie świat, nie udaje się jednak ominąć kilku pułapek, które sprawiają, że powieść czasem zgrzyta i nie pozwala na pełne wciągnięcie się w fabułę.

Jedną z owych pułapek jest utrata kontrastu pomiędzy tym, co w powieści należy do warstwy zwyczajnej, codziennej, a co do tej niesamowitej, budzącej grozę. Matocha stara się za pomocą słów oddać relacje między Truchlinem a resztą miasta i odmalować w wyobraźni czytelników mapę Pragi. Ta zwyczajniejsza część przedstawionego świata wydaje się poukładana i opanowana przez człowieka, poznana w najdrobniejszych szczegółach; wszystko ma tu swoją nazwę i miejsce, odległości między punktami A i B są zawsze takie same, przestrzeń została całkowicie podporządkowana rygorom racjonalizmu. Z kolei Truchlin przypomina żywy organizm podlegający ciągłym zmianom. Swoje nazwy mają tu tylko najbardziej rozpoznawalne miejsca, wszystko inne pozostaje anonimowe, ukryte w cieniu, tajemnicze. Dzielnica ta wymyka się opisowi, jako że nie wiadomo tak naprawdę, gdzie kończy się jeden obiekt, a gdzie zaczyna drugi, czy mamy do czynienia z budynkiem i oplatającą go rośliną, czy już nowym obiektem stworzonym z nierozerwalnego ich połączenia. Dotarcie do określonego miejsca wcale nie staje się łatwiejsze dzięki temu, że już raz się w nim było; tutejsze ulice zdają się wciąż wędrować, poza „oficjalnymi” ścieżkami istnieją też sieci tajnych przejść i skrótów, po których nawet mieszkańcy dzielnicy nie zawsze potrafią się poruszać bez mapy.

Postacie pochodzące z racjonalnego, uporządkowanego świata stają się intruzami w przestrzeni, która wymaga innego sposobu postrzegania rzeczywistości. Problem jednak w tym, że czytelnicy łatwo mogą poczuć się zagubieni także poza Truchlinem, gdzie świat powieści miał zbliżać się do świata spoza niej. Matocha sypie nazwami ulic i placów jak z rękawa – ma się wrażenie, że sam chodził tymi samymi ścieżkami co postacie i wymierzył dokładnie każdą odległość – ale komuś, kto nie jest dobrze obeznany z topografią Pragi, może to zamieszać w głowie. Brak dołączonej mapki staje się tym bardziej dojmujący, gdy zwróci się uwagę na to, jak wielką rolę odgrywają wszelkiego rodzaju dokumenty i archiwa w świecie powieści. Tajemnica Truchlina wiąże się z wydarzeniami z przeszłości i wszystko, w czym biorą udział główne postacie, jest konsekwencją minionych wydarzeń – o tych dowiadują się z książek lub od ludzi pamiętających przeszłość. Świat Matochy ma zatem bardzo solidną podbudowę i rozwiązywanie zagadek wspólnie z bohaterami sprawia dużą satysfakcję, ale szybko zaczyna się pomijać opisy tego, kto i którędy poszedł, bo one po prostu nic nie mówią.

Autorowi przez przeważającą większość czasu udaje się jednak podtrzymać wrażenie, że kategoria fikcji nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać. „Truchlin” gra ludzkim dążeniem do wyznaczania granic, kategoryzowania, etykietowania, wyznaczania „właściwego” miejsca. Wraz z bohaterami przemierzamy ulice tytułowej dzielnicy i widzimy rzeczywistość, w której człowiek jest zespolony ze swoim otoczeniem. Nie ma tu podziału na „mnie” i „resztę świata”; mieszkańcy Truchlina są swoją dzielnicą, a dzielnica jest nimi. Wszystkie elementy i zjawiska zdają się wzajemnie kształtować, żywe organizmy żyją w symbiozie z materią nieożywioną, a nie wykorzystują ją jako narzędzie. Zostało to dobrze oddane na ilustracjach Karela Osohy, na których wyraźnie wybijają się zazwyczaj jedynie postaci, a wszystko inne zlewa się w mroczną, niemal jednolitą masę. Jirka, En i Tonda stawiają czoła Truchlinowi jako całości, jako zjawisku, a nie jedynie zbiorowi budynków i ulic.

W tak płynnym świecie szansę na przeżycie zwiększają jedynie silny charakter i wiedza na temat samego/samej siebie. Matocha stworzył świat, w którym dwulicowość czy kompromis zdają się nie istnieć – każda z postaci najwyraźniej doskonale zna swój charakter (lub, jak w przypadku Jirki i En, szybko odkrywa jego tajemnice) i nie nagina się do niczyjej woli. Powieść staje się też testem dla czytelników, jako że postacie podejmują często decyzje jedynie przez wzgląd na to, czy odniosą z tego jakąś korzyść, co może wzbudzać wewnętrzny sprzeciw. Ale jest to także okazja, by dowiedzieć się więcej na swój temat; Truchlin okazuje się wymagający wobec każdego, kto do niego przybywa, niezależnie od stopnia fikcyjności przybysza. Natłok silnych, wyraziście nakreślonych postaci sprawia jednak, że któraś z nich może zostać łatwo zepchnięta w cień – co ma miejsce, o dziwo, w przypadku jednej z głównych postaci. Matocha tylko pozornie wykorzystuje konwencję trójki przyjaciół, z których każda osoba odgrywa w grupie inną rolę, ale zawsze coś wnosi. W przypadku „Truchlina” funkcją jednej z nich jest nieobecność – postać ta okazjonalnie staje się narzędziem do popychania akcji naprzód lub spowalniania rozwoju wątku romantycznego, występuje też czasem w roli deus ex machina, ale poza tymi paroma momentami fabuła mogłaby poradzić sobie bez niej. Trudno nie zadać sobie pytania, czy to efekt zamierzony (na co wskazywałoby opisywanie jej jako małomównej i czekającej, aż ktoś inny podejmie decyzję), czy nie (co wynikałoby ze skupienia się na niektórych wątkach kosztem innych). Niezależnie od odpowiedzi pojawia się poczucie nie tyle grania z konwencją, ile niedociągnięcia.

Mimo usterek, „Truchlin” jest jedną z tych książek, które pochłania się w całości, za pierwszym (góra drugim) podejściem. Matocha świetnie buduje klimat utrzymującego się niepokoju i narastającego zagrożenia, które przykuwają uwagę i sprawiają, że trudno zauważyć, kiedy powieść się kończy. Jej świat został stworzony pieczołowicie i z uwagą w kwestii szczegółów, dzięki czemu łatwo ulec wrażeniu, że wszystko dzieje się naprawdę. Całości dopełniają ilustracje pomagające utrwalić w wyobraźni niepowtarzalną atmosferę Truchlina, sprawiającą, że jednocześnie chce się do niego wracać i robi się to ostrożnie, z poczuciem, że trzeba uważać na każdym kroku.

 

Książka:

Vojtěch Matocha, „Truchlin”, il. Karel Osoha, przeł. Anna Radwan-Żbikowska, wyd. Afera, Wrocław 2020.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.