Ponad 4 miliony przypadków zarażeń koronawirusem i niemal 150 tysięcy zgonów wśród obywateli USA (dane z 23 lipca) pokazują skalę bezradności rządu. Epidemia przełożyła się na znaczny wzrost bezrobocia, prognozowaną recesję oraz protesty na tle rasowym, których katalizatorem było między innymi zabójstwo George’a Floyda. Suma tych zdarzeń sprawia, że w ostatnim sondażu prezydenckim Trump stracił 15 punktów w stosunku do swojego rywala Joe Bidena. Z kolei w badaniu zrobionym przez Quinnipiac University (9–13 lipca) jedynie 38 procent respondentów uznało, że Trump radzi sobie dobrze w sytuacjach kryzysowych. W przypadku Bidena uznało tak aż 57 procent. Jeśli ten trend się utrzyma, będzie to jasny sygnał, że amerykańskie społeczeństwo zaczęło tracić zaufanie do Trumpa i jego polityki.

Pekin na celowniku

W tej sytuacji prezydent i jego administracja musieli zareagować, tak aby skupić uwagę obywateli na zewnętrznym wrogu, czyli Chinach. Do rywalizacji mocarstw na Morzu Południowochińskim i napięć połączonych ze zbyt powolną reakcją na koronawirusa doszły nowe tematy związane z Ujgurami, Hongkongiem i Tajwanem. Sekretarz stanu Mike Pompeo oświadczył, że Stany nie będą dłużej tolerowały łamania praw człowieka wobec mniejszości ujgurskiej oraz innych grup etnicznych. Czas tego wystąpienia nie jest przypadkowy. Trump bowiem nie przejmował się do tej pory nadmiernie ani losem eksterminowanego ludu Rohingja z Mjanmy ani Kurdów z autonomicznej Rożawy, gdy pozwolił Turcji na inwazję północno-wschodniej Syrii.

Kolejny sygnał wysłany niedawno przez Waszyngton dotyczył Tajwanu. Choć Stany nie utrzymują oficjalnych relacji dyplomatycznych z tym krajem, poparły teraz jego apel o włączenie w prace WHO na zasadzie kraju-obserwatora. Jak na ironię, akurat kilka dni wcześniej Trump oskarżył WHO o zbytni serwilizm wobec rządu Chin i wystąpił z tej organizacji.

Kolejną sposobność do wykreowania Państwa Środka na głównego wroga USA dała prezydentowi uchwalona niedawno w parlamencie chińskim ustawa o bezpieczeństwie narodowym Hongkongu. Zakazuje ona podważania chińskiego przywództwa w mieście i zezwala na oficjalnie działanie tam służb Pekinu. Prezydent ogłosił, że Stany Zjednoczone nie mogą już dłużej być pewne autonomii Hongkongu, dlatego miasto straci specjalny status ekonomiczny. Tym gestem przyspieszył proces przejmowania miasta przez Pekin, a Chiny w odpowiedzi nałożyły sankcje na kilku republikańskich polityków, a także na amerykański koncern Lockheed Martin.

Antychińska mobilizacja

Wydaje się, że celem Trumpa jest mobilizowanie wyborców i pokazanie swojej skuteczności w starciu z Chinami, których zaniechania doprowadziły do niekontrolowanego rozprzestrzenianie się wirusa. Taka narracja nie tylko odsuwa winę za nieudolność w radzeniu sobie z pandemią w Stanach od Trumpa, ale zarazem uderza w jego kontrkandydata na fotel prezydencki. W czasach prezydentury Billa Clintona Biden prowadził nieudane rozmowy dotyczące gospodarczego porozumienia chińsko-amerykańskiego, o czym wciąż pamięta wielu Amerykanów. Rywal Trumpa postuluje prowadzenie multilateralnej polityki zagranicznej, w związku z czym prezydent próbuje mu przypiąć łatkę nieudacznika i sympatyka Pekinu. W prawicowych mediach amerykańskich już zaczęły pojawiać się opinie, że Biden jako prezydent nie będzie najlepszym przywódcą w okresie geopolitycznej konfrontacji.

Dodatkowo Trump zdecydowanie sprzeciwia się organizacji wyborów korespondencyjnych. Według prezydenta zagrożone jest bezpieczeństwo pakietów do głosowania, które miałaby dostarczyć poczta. Tu również głównym podejrzanym Białego Domu jest Pekin. Wszystko więc wskazuje na to, że Chiny będą oskarżane, zwłaszcza w przypadku przegranej Trumpa, o fałszowanie amerykańskich wyborów prezydenckich. Napastliwość prezydenta wobec Pekinu jest zastanawiająca tym bardziej, że kontrastuje z jego bezczynnością wobec działań putinowskiej Rosji. Gdy o taką ingerencję w przebieg wyborów oskarżano w 2016 roku Kreml (co potwierdziła nawet senacka komisja do spraw wywiadu), Trump bronił Władimira Putina z zaciętością godną lepszej sprawy.

Prezydent ograniczonych możliwości

Pomimo zaostrzenia kursu wobec ChRL, wydaje się, że Waszyngton ma obecnie ograniczone możliwości faktycznej eskalacji swoich działań. Rząd musi skupić się na odbudowie własnej gospodarki i uspokojeniu społecznych nastrojów. Kolejne decyzje w tej geoekonomicznej wojnie przeciwko Chinom, choćby takie jak wprowadzenie nowych ceł na ich produkty, utrudniłyby ten proces. Dlatego administracja Trumpa prawdopodobnie do wyborów będzie zaostrzała retorykę względem Chin lub utrudniała wzajemnie stosunki dyplomatyczne, tak jak w przypadku nakazu zamknięcia chińskiego konsulatu w Houston. Wszystko po to, by podważyć wiarygodność Państwa Środka i obarczyć je odpowiedzialnością za straty wywołane pandemią. Przy czym w interesie Chin wcale nie leży zaostrzanie konfliktu z USA, ponieważ może to przynieść sukces wyborczy Trumpowi, a w przypadku wygranej Bidena Pekin miałby zapewne większe szanse na obniżenie temperatury sporu z Waszyngtonem. W tej sytuacji można się spodziewać, że Pekin będzie raczej starał się jedynie odpowiadać symetrycznie na zaczepki ze strony USA i pokazywać, że to Trump eskaluje konflikt.

Niezależnie jednak od tego, kto będzie następnym amerykańskim prezydentem, nie będzie to miało dużego wpływu na chińską politykę zagraniczną nakierowanej na osłabianie współpracy transatlantyckiej oraz osłabianiu amerykańskich wpływów w Azji. Dokładnie z tych samych powodów nie da się szybko wyhamować kolizyjnego kursu, który przybrała polityka Trumpa wobec Chin. W imię obrony przywódczej pozycji USA w świecie duża część amerykańskiego społeczeństwa oraz politycznego establishmentu popiera kierunek działań Trumpa. W ten sposób Chiny stały się użytecznym narzędziem do mobilizacji wyborczej w kampanii prezydenta. Nie wiadomo jednak, czy ta strategia przyniesie republikanom reelekcję. Jeśli bezrobocie będzie rosło, a epidemia nie zostanie opanowana, wyborcy mogą dojść do wniosku, że prezydent nie panuje już nad sytuacją i czas zmienić gospodarza Białego Domu.