Zofia Majchrzak: Zwolniono redaktora naczelnego największego węgierskiego portalu Index.hu. Co to oznacza?
Bogdan Góralczyk: To jest kolejny krok w procesie przejmowania przez władzę niezależnych mediów. Pierwszy został podjęty po uzyskaniu przez Fidesz i Viktora Orbána większości konstytucyjnej. Tym, co po raz pierwszy zwróciło uwagę Europy i Unii Europejskiej, była ustawa o mediach uchwalona w 2011 roku. Następnie w 2014 nastąpiło przejęcie pierwszego z dużych portali – Origo – przez stronę rządową. W późniejszym czasie rozegrała się historia związana z dziennikiem „Magyar Nemzet”. Z początku zdawało się, że prawicowe poglądy pisma są zgodne z linią rządu. Z chwilą, kiedy w 2015 roku doszło jednak do głośnego rozwodu między Viktorem Orbánem a Lajosem Simicską, przez lata zapewniającym Fideszowi zaplecze finansowe, dziennik utracił wsparcie strony rządowej. Simicska zbudował imperium medialne, w tym „Magyar Nemzet”, miał również własną telewizję i rozgłośnię radiową, które przez pewien czas były mediami opozycyjnymi. Po ostatnich wyborach w 2018 roku władze skutecznie unieszkodliwiły jednak Simicskę i jego imperium. Kolejnym etapem, który obserwujemy obecnie, było przejęcie jednego z najważniejszych niezależnych portali, który był jednym z ostatnich ośrodków niezależnych od rządu na terenie Węgier.
Czy w takim razie na Węgrzech jest jeszcze w ogóle miejsce dla wolnych mediów?
Z pewnością jest go coraz mniej. W tym momencie ogranicza się ono do kręgów inteligencji, w dużej mierze pochodzącej z Budapesztu. Istnieje kilka tytułów które są niezależne, są to głownie tygodniki. „Magyar Narancs”, „168 óra”, „Élet és irodalom” czy znany trochę w Polsce „HVG”. Jest jeszcze jeden niezależny dziennik– „Népszava”, od dawna związany ze środowiskami socjalistycznymi i związkami zawodowymi. Wciąż funkcjonują portale internetowe, które pozostają w pewnej mierze niezależne. Zwróciłbym uwagę na największy w tym momencie 444.hu, na 36Direkt.hu czy atlatszo.hu – portal, który w niebywały sposób pokazuje korupcję i uwłaszczanie się węgierskiej grupy rządzących. W tłumaczeniu na polski oznacza on „przejrzystość”, „transparentność życia publicznego”. Właśnie teraz pokazał on blisko hektarową, luksusową nową posiadłość nad Balatonem zięcia premiera, Istvána Tiborcza.
Czy podobnych działań wobec mediów można spodziewać się w Polsce?
Społeczeństwo polskie było i jest różne od węgierskiego. Kiedy w latach 80. my mieliśmy kilkumilionową „Solidarność”, Węgrzy mieli zaledwie kilkudziesięcioosobową opozycję, złożoną ze stołecznej inteligencji. Na ten moment, sytuacja węgierska i polska są nieporównywalne. Na Węgrzech nie istnieje żadna silna telewizja opozycyjna, odpowiadająca naszemu TVN-owi. Funkcjonuje tylko jedno radio opozycyjne – Klub Rádió. Kiedyś popularne, dziś jego zasięg jest ograniczony do Budapesztu. Oczywiście można uzyskać do niego dostęp internetowy, ale zawęża to grupę odbiorców. Co najistotniejsze, od jesieni 2018 wszystkie najważniejsze media lokalne – ponad 400 tytułów – należą do imperium biznesowego Lőrinca Mészárosa. Przez wielu jest on uznawany za najbogatszego Węgra. W roku 2010 startował z pozycji sołtysa w rodzinnej miejscowości Orbána – Felcsútu. Dzięki prywatnej relacji z premierem udało mu się zgromadzić ogromny majątek. To bardzo głośna i wielokrotnie opisywana sprawa.
Zasadnicza różnica pomiędzy Polską a Węgrami polega na tym, że populacja Budapesztu stanowi prawie jedną czwartą ludności całego kraju. Na Węgrzech funkcjonuje takie powiedzenie: „Budapest és vidék”, znaczy ono „jest Budapeszt i jest prowincja”. Na Węgrzech ośrodkiem opozycyjnym w naturalny sposób jest umiędzynarodowiona, czy nawet kosmopolityczna stolica. W Polsce podziały wyglądają zupełnie inaczej. Po ostatnich wyborach funkcjonuje w naszej świadomości mapa, na której je widać. Widzimy wyraźny podział na województwa głosujące na Rafała Trzaskowskiego i Andrzeja Dudę. Oprócz Warszawy mamy jednak kilka innych dużych miast. Kraków, Gdańsk, Poznań i inne duże miasta są ośrodkami niezależnymi, akademickim. Dlatego uważam, że przeprowadzenie tego typu zmian, jakie dokonały się na Węgrzech, jest w społeczeństwie polskim i w obecnej sytuacji po prostu niemożliwe. Aczkolwiek inklinacje ku temu są, jak wiemy.
Jak wygląda reakcja Unii Europejskiej na to, co dzieje się na Węgrzech, jaka jest pana ocena podejmowanych przez nią działań?
Unia Europejska najwyraźniej nie ma narzędzi, aby ochronić swój system wartości zwanych kopenhaskimi. Owszem, podejmowano wiele prób. Zarówno wobec Węgier, jak i wobec Polski wszczęta została procedura z artykułu 7.1 traktatu. Zapisy z ostatniego szczytu są jednak na tyle niejasne, że nawet najwybitniejsi prawnicy mają problem z ich interpretacją. Praktyka na Węgrzech i wyrzucenie naczelnego opozycyjnego portalu w dzień po szczycie UE pokazały, jakie było realne znaczenie tego spotkania. Dosłownie w dzień po jego zakończeniu rząd rozpoczął rozbieranie najważniejszego portalu internetowego. Premier Orbán jest jednak konsekwentny – i krytykami z zewnątrz i z wewnątrz się nie przejmuje, a szef jego dyplomacji Péter Szijjártó, wprost zaatakował obcych dziennikarzy za „mieszanie się do węgierskich spraw”. Ta ekipa już od dawna jest znana ze strategii, na mocy której najlepszą obroną jest atak.
Współpraca: Jakub Bodziony