„Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna”, pisał Bukowski w swojej ostatniej powieści. Spokoju nie doczekał się i po śmierci.
Twórczość zmarłego w 1994 roku pisarza trudno podrobić. To osobliwa mieszanina kultury wysokiej i niskiej, gdzie dziwki i menele mieszają się z Kantem, połączenie agresywnego, obelżywego języka z poetycką, niemal filozoficzną frazą. Dzięki tej miksturze Charles Bukowski stał się idolem wszelkiej maści życiowych wykolejeńców, swoistym symbolem dla outsiderów, co w przedziwny sposób skłoniło część krytyków do skojarzenia go z powstałą w latach 50. grupą Allena Ginsberga.
I tak wielka, poznaczona bliznami po młodzieńczym trądziku gęba Bukowskiego gapi się na nas z okładek magazynu „Beat Scene”, a badacze twórczości beatników nierzadko umieszczają go gdzieś między Kerouakiem a Gregorym Corso. „Amerykański prozaik, poeta i scenarzysta, jedna z ikon Beat Generation”, pisze dziś nawet polski wydawca Bukowskiego, a ten wierci się pewno niespokojnie w swoim kalifornijskim grobie.
Seks, bieda i alkohol, alkohol, alkohol
Dla porządku oddajmy sprawiedliwość osobom nazywającym Bukowskiego beatnikiem i przyznajmy, że istnieją tu pewne punkty styczne. Przemierzający kraj nonkonformista, odrzucający wszelkie normy i ponad wszystko ceniący wolność osobnik – określenia te dostatecznie dobrze opisują zarówno Charlesa Bukowskiego, jak i choćby jednego z głównych przedstawicieli beatników Jacka Kerouaca.
Wspomniana wolność stała w centrum ruchu Beat Generation. Raz jej owocem było zażywanie narkotyków czy kosztowanie homoseksualnej miłości w konserwatywnej Ameryce lat 50., innym razem – próba zestrzelenia przez Burroughsa szklanki z niedopitym drinkiem z głowy własnej żony i przypadkowe wypalenie jej prosto w twarz.
Odrzucanie powszechnie przyjętych norm nie było obce i Bukowskiemu. Jak beatnicy, sprzeciwiał się klasycznym amerykańskim wartościom i pogardzał pracą zarobkową, choć zmuszony przez życie niejednokrotnie ją podejmował. „No bo z jakiej, do cholery, racji, człowiek miał być zadowolony z tego, że wyrwany ze snu przez budzik, wyskakiwał z łóżka o 6.30 rano, wmuszał w siebie jakieś jedzenie, wysrał się, wysikał, umył zęby, przyczesał włosy, naużerał się z ulicznymi korkami, po to żeby dostać się tam, gdzie przysparzać miał grubszych pieniędzy komuś innemu i gdzie w dodatku oczekiwano od niego wdzięczności za to, że mu taką szansę oferowano”, pytał retorycznie w „Faktotum”.
Sprzeciw wobec obowiązujących standardów był widoczny również w samym akcie pisania. „W drodze”, najsłynniejsza powieść Kerouaca, miała powstać na jednej rolce papieru w zaledwie trzy tygodnie, w myśl zasady first is best, i być najlepszym przykładem tak zwanej spontanicznej prozy, niechęci pisarza do sztywnych zasad edycji i jego tęsknoty do autentyczności. Wyraz swojej awersji do ciągłego przepisywania raz napisanego tekstu niejednokrotnie dawał też Bukowski. Jeśli czegoś u pisarzy nienawidził bardziej, to jedynie nieszczerości. „Tak łatwo jest wpaść w poetycką pozę”, pisał w wierszu „słowa dla ciebie”. I kontynuował: „Czemu każde słowo zdobimy haftem szczególnej emfazy? Chociaż musimy tylko powiedzieć po prostu to, co domaga się powiedzenia?”.
„To, co domagało się powiedzenia” wyzierało ze wszystkich słów wściekle wystukiwanych przez beatników. Dość powiedzieć, że „Skowyt” Allena Ginsberga, jeden z najważniejszych wierszy w historii amerykańskiej poezji, doprowadził w 1957 roku do wytoczenia artyście procesu za propagowanie niecenzuralnych treści (w szczególności homoseksualnych). Słowa „Którzy dawali się jebać motocyklistom o miłosiernych sercach i pokrzykiwali z radości, którzy obciągali i dawali obciągać aniołom w ludzkiej skórze, żeglarzom, miłosne pieszczoty Atlantyku i Wysp Karaibskich, którzy rżnęli, ile się dało, rankiem i o zmroku w różanych ogrodach” nie spodobały się rządzącym, stojącym na straży porządku eisenhowerowskiej Ameryki, którą Ginsberg nazwał Molochem pożerającym mózgi i wyobraźnię własnych wiernych.
Obrzydzenie do cenzury nie raz wyrażał też Bukowski:
otóż dla pisarza
jest to ostatni krąg
piekła.
dobry pisarz
po prostu musi wszystko z siebie
wyrzucać,
bez ceregieli.
jeżeli jakiś Murzyn
albo kobieta
albo pies
albo kaleka
albo drzewo
albo dziecko
albo Azjata
budzi we mnie osobistą
odrazę
czuję się w obowiązku
pisać o nich
właśnie z
odrazą.
Głównym (choć najbardziej powierzchownym) elementem, łączącym Bukowskiego z beatnikami, zdaje się jednak atmosfera, którą można odnaleźć w ich książkach: wylewające niemal z każdej strony błoto, bieda, przygodny seks, lepkie bary i opary alkoholu. Podobieństwo Bukowskiego do beatników wciąż jest jednak pozorne.
„Beat” znaczy tyle co człowiek przegrany, pokonany, a prace beatników, stanowiące podwalinę pod hipisowską rewolucję, nadal otwierają drzwi do świata pełnego brudu, narkotyków i zarzyganych chodników. Ale sami przedstawiciele Beat Generation byli kimś więcej niż tylko zmęczonymi pisarzami. To zaangażowani przeciwnicy konsumpcjonizmu, bojownicy indywidualizmu i (być może nader wszystko) obsesyjni poszukiwacze oświecenia. Bukowski tymczasem – nie silmy się na eufemizmy – miał to wszystko w dupie.
Dobrowolni wykolejeńcy
Choć obie strony żyły niejako poza społeczeństwem, należałoby rozróżnić typy obu alienacji. Beatnicy byli w większości dobrze wykształconymi ludźmi z uprzywilejowanych warstw społecznych. Część z nich – jak absolwent Harvardu William S. Burroughs, wnuk znanego wynalazcy, który udoskonalił bankową maszynę liczącą – wzrastała w dobrobycie. Cała trójka (Burroughs, Kerouac, Ginsberg) poznała się zresztą na prestiżowym Columbia University w Nowym Jorku. Członkowie Beat Generation celowo wykluczyli się z mainstreamu, szukając sensu życia w biedzie i romantyzując życie marginesu.
Rodzina Bukowskiego tymczasem przeprowadziła się z Niemiec do Stanów, gdy mały Charles miał dwa lata. W latach 30. ojciec pisarza, amerykański weteran pierwszej wojny światowej, miał ogromne problemy ze znalezieniem pracy. „Mój ojciec był świetnym facetem. Udawał, że jest bogaty, mimo to żyliśmy na fasolkach, grzybkach i parówkach”, pisał o nim Bukowski. I dalej: „Myślę, że to mój ojciec skłonił mnie do tego, bym został menelem. Pomyślałem, że jeśli ktoś taki jak on chce być bogaty, to ja chcę być biedny”. Wyjątkowo trudne relacje, jakie łączyły Bukowskiego z ojcem, zna każdy, kto przeczytał choć jedną pozycję z jego dorobku.
W pewien sposób bity trzy razy w tygodniu przyszły artysta na zawsze pozostał katowanym przez sadystycznego ojca chłopcem. Chłopcem cierpiącym na ekstremalne problemy z trądzikiem, wyśmiewanym przez dziewczyny i odrzucanym przez rówieśników.
W przeciwieństwie do beatników, którzy ze społeczeństwa wyłączyli się sami, idealizując outsiderskie życie i sławiąc anarchiczny indywidualizm, Bukowski został nieomal zmuszony do życia z boku (choć często przekonywał, że wyboru dokonał sam, niejako przeciw ojcu). Dopiero później, dokonawszy najpiękniejszego odkrycia swego życia, jakim było spróbowanie wina z piwniczki ojca („Fajnie było się upijać. Postanowiłem, że zawsze będę to lubił”), zaczął powoli akceptować swoją samotność. „Widziałem jaką drogę mam przed sobą. Byłem biedny i tak już miało zostać. Ale właściwie nie chciałem pieniędzy. W ogóle nie wiedziałem czego chcę. Owszem wiedziałem: mieć jakąś dobrą kryjówkę, jakieś miejsce, gdzie mógłbym nic nie robić. Na samą myśl, że muszę kimś zostać ogarniał mnie nie tylko strach, ale wręcz mdłości. Nie mogłem znieść myśli, że zostanę prawnikiem, radnym, inżynierem czy kimś takim. Ożenię się, będę mieć dzieci, dam się złapać w strukturę rodzinną. Codziennie będę chodził do pracy i wracał. Niemożliwa sprawa. Robić to i owo, załatwiać jakieś proste drobiazgi, brać udział w rodzinnych piknikach, Gwiazdkach, Czwartych Lipca, Dniach Pracy, Dniach Matki… czy człowiek rodzi się tylko po to, żeby znosić takie rzeczy, a potem umrzeć? Wolałbym już zmywać gary, wracać do jakiejś klitki i samotnie upijać się do snu”.
Religia i defekacja
Przejdźmy do seksu.
Wyzwolenie seksualne beatników jest już niemal legendarne i należy uznać je za swego rodzaju wstępniak do rewolucji seksualnej w kulturze zachodniej. Najważniejszy z wielkiej trójcy, Allen Ginsberg, otwarcie mówił o swojej orientacji, choć jego wywody nosiły też znamiona mizoginii. Dość powiedzieć, że pewnego razu przyrównał nawet heteroseksualizm do antyintelektualizmu, twierdząc, że kobiety hamują męską kreatywność.
Ze swym biseksualizmem nie krył się także Burroughs i nie brakuje głosów, że z homoseksualizmem eksperymentował Kerouac. Czytelnikom zaznajomionym z „W drodze” czy „Włóczęgami Dharmy” nie są zapewne obce również opisy trójkątów, orgii czy seksu z wyjątkowo młodymi dziewczynami. W „Nagim lunchu” natkniemy się zaś na wzmianki o pedofilii.
Beatnicy odwrócili niejako zasady romantyzmu, próbując dowieść, że to ciało, nie duch, zbliża człowieka do Absolutu. Seksualne eksperymenty traktowali jak drogę do oświecenia. Bukowski seks porównywał do defekowania: „seks jest interesujący, ale nie aż tak ważny. chodzi mi o to, że nie jest aż tak ważny – z fizycznego punktu widzenia – jak wydalanie. facet może przeżyć i 70 lat bez jednego numeru, ale umarłby w ciągu tygodnia, gdyby nie był w stanie walnąć klocka”.
Choć kobiety zdominowały prace Bukowskiego i znalazły się w tytule jego najpopularniejszej bodaj powieści, jej autor stracił dziewictwo dopiero w wieku dwudziestu czterech lat. Dokonał tego czynu z ponad stukilogramowa dziwką, która w dodatku miała zwinąć mu portfel. Sam widział seks raczej jako tragedię. Niewiele było w nim również z eksperymentatora. „Facet potrzebuje wielu kobiet tylko wtedy, kiedy żadna z nich nie jest nic warta. Można utracić tożsamość, pieprząc się na prawo i lewo”. Otwarcie krytykował też Ginsberga za jego homoseksualizm.
Menel menelowi nierówny
Jeśli coś mocniej kojarzy nam się z Bukowskim niż kobiety, to jedynie alkohol. Bo i trudno zaprzeczyć, że autor „Szmiry” pozostaje jednym z najbardziej mitycznych pisarzy alkoholików w całej historii literatury. Jak głosi bodaj najpopularniejszy z cytatów z jego książek: „Na tym polega kłopot z piciem, pomyślałem, nalewając sobie drinka. Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy wydarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się działo”.
Pisał, pijąc – i sam niejednokrotnie w satyryczny sposób opisywał efekt, jaki na jego pióro miał alkohol.
widzisz ten wiersz?
napisany
na trzeźwo.
wcale nie muszę pić
żeby pisać.
umiem pisać
bez picia.
przynajmniej moja żona tak twierdzi.
ja twierdzę, że może i owszem.
nie piję
i piszę.
widzisz ten wiersz?
napisany na trzeźwo.
no i komu teraz chce się pić?
pewnie czytelnikowi.
Nie szukał w nim jednak niczego poza zapomnieniem i uśmierzeniem bólu, wspominając zresztą, że picie uratowało go od samobójstwa.
Beatnicy – odwrotnie. Natchnieni przez „Drzwi percepcji” Huxleya, eksplorowali świat psychodelików i używek, szukając w nich drogi do prawdy objawionej i osiągnięcia wyższego poziomu świadomości.
Kerouac flirtował z amfetaminą, której efekty wychwalał następnie w liście napisanym do Ginsberga w 1945 roku, czule nazywając ją „Benny” (od benzedryny). Amfetaminy próbował i sam Ginsberg, choć liczne źródła podają, że preferował marihuanę. Burroughs był z kolei uzależniony od heroiny, a w „The Yage Letters” opisywał próby poszukiwania ayahuaski, rytualnego psychodelika południowoamerykańskich Indian. Narkotykiem Bukowskiego było zaś tanie piwo.
Buddyzm, muzyka i cała reszta
Wspomnienie kilku z pozoru mniejszych, lecz istotnych różnic między Bukowskim a beatnikami również wydaje się nieodzowne. Członkowie Beat Generation (zwłaszcza Gary Snyder, którego życiorys stał się kanwą „Włóczęgów Dharmy” Kerouaca) inspirowali się wschodnimi religiami, w szczególności buddyzmem, który stał w opozycji do amerykańskiego konsumpcjonizmu: odrzucał materializm i kładł nacisk na duchowy rozwój. Bukowskiego wychowano jako katolika, ale przez większość życia był zadeklarowanym ateistą. Nie wierzył w żadnego Boga i nie starał się go znaleźć. Na kilka miesięcy przed śmiercią miał co prawda zacząć interesować się nieco medytacją i buddyzmem, jednak mówi się, że zrobił to jedynie ze względu na żonę. Biorąc pod uwagę jego postawę róbcie-co-chcecie-tylko-dajcie-mi-spokój, wersja ta wydaje się wielce prawdopodobna.
Preferencje muzyczne mogą wydać się śmiesznym argumentem, jednak biorąc pod uwagę rolę, jaką w rozwoju Beat Generation odegrał jazz (który stał się zresztą inspiracją dla samej nazwy ruchu pochodzącej prawdopodobnie od jazzowego określenia „upbeat”), nie sposób ich pominąć. Powiązania ruchu z muzyką jazzową szczególnie mocno podkreślił w swojej najsłynniejszej powieści Jack Kerouac. Beatnicy cenili jej rytm. Natchnieni przez jej spontaniczność i zauroczeni improwizacją (nawiązującą do wspomnianej zasady first is best), wykorzystywali go zwłaszcza przy pisaniu poezji. Bukowski nie znosił jazzu (o czym, rzecz jasna, nie zapomniał nas poinformować) i słuchał niemal wyłącznie muzyki klasycznej, szczególną miłością pałając do Mozarta i Haydna. Nieraz wspominał też Czajkowskiego, Bacha czy Mahlera.
Zbierając rzecz do kupy: znudzony życiem Bukowski był menelem na pełen etat bez wzniosłych celów; beatnicy w swoim dobrowolnym, uświęconym menelstwie poszukiwali wyższych prawd. „Lubię pić, jestem leniwy, nie mam boga, polityki, idei ani zasad”, czytamy w „Kobietach” Bukowskiego. Grupa Ginsberga chciała przywrócić poezję ulicom, kochała ludzi, a także, ideologicznie zaangażowana, rozpowszechniała filozofię zmiany i obywatelskiego nieposłuszeństwa. W przeciwieństwie do Kerouaca, który miał ruszyć w drogę dla „satysfakcjonującego doświadczenia”, Bukowski zrobił to, bo „nie było dokąd pójść”.
Domagający się jałmużny zboczeńcy zepsutego słowa
Na koniec oddajmy głos samemu zainteresowanemu.
Jako zadeklarowany samotnik Bukowski nie cierpiał (wykreowanego w dużej mierze przez media) wizerunku beatnika, powiązanego z silną tożsamością grupową i kolesiostwem. Zarzucał członkom Beat Generation fałsz i próżność. Jak twierdził, „jedyne, co robią, to gadają o pisaniu”. W żaden sposób nie uważał się za członka ruchu. W cztery lata przed swoją śmiercią, w wierszu „The Beats”, odpowiadał ludziom łączącym go z beatnikami, tłumacząc, że niemal nie wydawano, go w latach 50., a poza tym „bardzo nie ufał ich [beatnikom – przyp. KW] próżności i całemu temu graniu pod publiczkę”. W tym samym tekście zaznaczał też, że jego uczucia wobec beatników nie uległy zmianie. Dobrym miejscem dla członków tego ruchu były dla Bukowskiego „smutne uniwersyteckie mównice”, ponieważ, jak pisał, byli „zboczeńcami zepsutego słowa, którzy wciąż domagają się jałmużny”.
Doceniał jednak ich kunszt. W wierszu „choroba?” wymieniał Burroughsa i Ginsberga między Hemingwayem, Ezrą Poundem, Fitzgeraldem, Célinem, Nietzschem, Dostojewskim, Huxleyem, Faulknerem czy Szekspirem. Mimo to twierdził, że by opisywać życie marginesu, trzeba go naprawdę doświadczyć. W kawałku „o o o” czytamy:
—–facet prowadzi księgarnię
chodzę tam podpisywać swoje
—–książki
a on za każdym razem wciska mi cudzą
o czyimś burzliwym
—–życiu
ale te książki napisali
gazetowi
—–felietoniści
profesorowie, ludzie z zamożnych rodzin
—–itp.
a wszyscy oni widzieli mniej więcej tyle samo prawdziwie
—–rynsztokowego życia
co ksiądz proboszcz;
—–życie każdego z nich
to równie wielka przygoda
jak odkurzanie półki w
—–bibliotece
i nie było dnia, żebyś któryś z nich zjadł mniej niż 3
—–posiłki.
te książki są dobrze napisane
czasem zręcznie
z odrobiną
—–brawury
ale nad wszystkim dominuje wrażenie
wygód, jakich zaznawał pisarz i
—–człowiek.
Jak zaznacza Bukowski, „książki te same wypadają mu z ręki”, dodając, że „lektura tego ślicznie wydrukowanego gówna” przypomina mu, iż „ściga się wyłącznie sam ze sobą”.
Pozwólmy mu na to. W setną rocznicę narodzin Bukowskiego dajmy mu flaszkę i spokój, nie wkładając go na siłę do obcej mu szuflady.