W ostatnim czasie, szczególnie po prawej stronie politycznego spektrum, sporą karierę zrobił artykuł Marcina Kędzierskiego pod tytułem „Przemija bowiem postać tego świata. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium”, opublikowany na stronach Klubu Jagiellońskiego (cały tekst można znaleźć tutaj, zaś nagranie audycji w TOK FM z udziałem Kędzierskiego oraz moim tutaj).

Po apokalipsie

Mówiąc w skrócie, autor napisał, że nie ma sensu prowadzić wojny kulturowej, ponieważ owa wojna w rzeczywistości już się odbyła, a katolicyzm ją przegrał. Napisał to jako konserwatysta i katolik, a także członek KJ – stąd burza. Kędzierski przekonywał, że język religii jest już w kulturze „kompletnie ośmieszony i niezrozumiały”, a katolicy nie mogą publicznie mówić pełną piersią, ponieważ pojęcia właściwe tradycji katolickiej, takie jak „tradycyjna rodzina” albo „opatrzność Boża” – „zostały praktycznie wymazane z języka debaty publicznej”.

Wraz z lekturą tekstu Kędzierskiego, naszły mnie trzy następujące po sobie myśli. Najpierw jego teza wydała mi się groteskowo przesadzona i nieprawdziwa. Przecież, jeśli spojrzeć na historię III RP, to można łatwo zauważyć, ze Kościół katolicki z pewnością nie jest w Polsce źle traktowany, a wręcz zajmuje dość uprzywilejowaną pozycję, o czym w „Kulturze Liberalnej” opowiadał choćby dr hab. Paweł Borecki. Kościół co roku otrzymuje olbrzymie dotacje z kasy państwa. W wyniku działalności Komisji Majątkowej uzyskał majątek wart miliardy złotych. W szkołach dzieci chodzą na lekcje religii, których program określają księża. Kościół cieszy się przywilejami podatkowymi, a jego przedstawiciele uczestniczą w obrzędach państwowych. Państwo niechętnie ściga przypadki pedofilii wśród duchowieństwa. W gruncie rzeczy praktyka rozdziału tronu i ołtarza jest w Polsce nie bardzo zgodna nawet z polskim prawem.

Ale w drugim momencie zrobiło mi się przykro. Pomyślałem, że nie chciałbym, żeby społeczeństwo było zorganizowane w taki sposób, że ktoś nie czuje się w nim dobrze, nie może mówić pełnym głosem – a przecież argument Kędzierskiego wydaje się sformułowany uczciwie i szczerze, a zatem warto potraktować go z uwagą i zastanowić się nad tym, jaką prawdę zawiera jego tekst. To jednak doprowadziło mnie do myśli trzeciej – że jeśli w praktyce istnieją w Polsce takie grupy, to raczej trudno zaliczyć do nich akurat katolików.

Kultura liberalna zamiast wojny kulturowej

Być może problem postawiony przez Kędzierskiego trzeba zatem odczytać odmiennie – i odrębnie ująć rzeczywistość społeczną i rzeczywistość pojęciową. Z perspektywy istniejącego materialnie porządku politycznego – pozycja tradycji katolickiej jest w Polsce silna. Jeśli jednak zwrócimy uwagę na sferę pojęć, racji, argumentów, to uzasadnione może się wydać twierdzenie, że w ciągu ostatnich dwustu albo trzystu lat pozycja argumentacyjna Kościoła w sferze polityki słabnie. Nasze pojęcia polityczne stopniowo stają się bardziej świeckie, a argumenty Kościoła coraz mniej przekonujące – nikt nie będzie rozmawiać na poważnie nad prawnym zakazem seksu przed ślubem, a w parlamencie nie można wygrać argumentu cytatem z Biblii.

Czy to znaczy, że mamy do czynienia z wojną kulturową między kulturą tradycyjną i współczesną, o czym mówi w ostatnim czasie spora część polskiej prawicy? Wydaje się, że tego rodzaju konkluzja nie jest przesadnie użyteczna. Nie ma wojny kulturowej. Jeśli w społeczeństwie zachodzą procesy sekularyzacji, to wynikają one nie z tego, że toczy się kulturowa wojna, lecz z tego, że wraz ze zmianą pokoleniową pojęcia czysto religijne znajdują coraz mniejsze zastosowanie w życiu wielu osób – gorzej odpowiadają na pojawiające się problemy osobiste i społeczne, okazują się mniej użyteczne w celu zrozumienia świata. Jeśli argumenty religijne przegrywają w sferze publicznej, to przede wszystkim dlatego, że po prostu są to słabsze argumenty.

Historycznie rzecz biorąc, kultura liberalna była odpowiedzią na wojny kulturowe, które ukazały limity porządku politycznego opartego na religii w zmieniającej się rzeczywistości społecznej. Mówiąc najprościej, mamy dwie możliwości: możemy utworzyć państwo wyznaniowe, czyli oprzeć prawo na zasadach religii, albo możemy oprzeć porządek polityczny na zasadach, które ustalamy wspólnie w drodze porozumienia. W przeszłości ludzie doszli do wniosku, że lepiej tolerować osoby żyjące i myślące w odmienny sposób niż toczyć walki na śmierć i życie – o sprawy, takie jak ta, czy na ołtarzu rzeczywiście dokonuje się przemiana wina w krew.

Kędzierski stoi na stanowisku, że „upadek katolickiego imaginarium” to proces nieuchronny. Twierdzenie tego rodzaju wydaje się wątpliwe. W przeszłości podobne myślenie prowadziło do swego rodzaju liberalnego tryumfalizmu spod znaku końca historii. Stymuluje ono jednak także konserwatywny katastrofizm, który inspiruje dużą część współczesnej prawicowej publicystyki. W rzeczywistości historia jest przygodna. Katolickie imaginarium ulega przekształceniu, podobnie jak działo się to wiele razy w historii. I trudno przewidzieć, na czym będą polegać wierzenia ludzi za sto lub dwieście lat.

Lepsze chrześcijaństwo

Współcześnie wierzymy w pluralizm społeczny, wolność religijną i wolność słowa. Możemy prowadzić otwartą dyskusję na temat natury miłości albo roli Kościoła we współczesnym świecie – a tekst Kędzierskiego jest na to dowodem. W debacie publicznej wolno wysuwać argumenty religijne, a nawet lepiej, gdy tak się dzieje, ponieważ pomaga to zrozumieć prawdziwą intencję rozmówcy. Prawa katolików są bezpieczne.

W perspektywie politycznej liberalna kultura nie toczy wojny z chrześcijaństwem, lecz przychodzi po nim jako następca i dziedzic. Demokracja liberalna jest lepszym chrześcijaństwem niż chrześcijaństwo dla dzisiejszych czasów. Liberalizm obejmuje to, co prawdziwe w chrześcijaństwie, a do tego wyraża jeszcze więcej prawd.