Trudno byłoby odpowiedzieć na każdy nieczuły osąd, nietrafioną krytykę i udające pytania słowa potępienia składające się na tekst Magdaleny Grzyb „Margot a sprawa kobiet. Szczęśliwie, nie muszę tego robić: doskonałej repliki wobec tego typu wypowiedzi (a przecież nie jest ich mało) dostarczyła już kilka tygodni temu na łamach „Dwutygodnika” Agata Sikora. Dlatego też pozwolę sobie tutaj na znacznie bardziej ograniczoną odpowiedź, skupioną wokół pewnego charakterystycznego przeinaczenia, którego dopuściła się Grzyb: jej charakterystyki studiów queer, które od kilku lat stanowią jeden z głównych przedmiotów mojego akademickiego zainteresowania i pracy.

Jak ośmieszyć queer

Według Magdaleny Grzyb, opierają się one na trzech założeniach: że „istnieje płeć społeczno-kulturowa (gender) i że nie ma ona związku z płcią biologiczną (sex) danej jednostki”, że „kluczowe dla określenia naszej płci społeczno-kulturowej nie są nasze cechy somatyczne, ale nasza autoidentyfikacja”, że „istnieje w społeczeństwie jasno określony binarny, czyli dychotomiczny podział na dwie płcie, w znaczeniu gender, czyli jasno określone cechy i role męskie i żeńskie”. Chociaż założenia te niewiele mają wspólnego z treściami możliwymi do znalezienia w przepastnej i wewnętrznie zróżnicowanej dziedzinie studiów queer, to znam je dość dobrze. To intelektualne karykatury, funkcjonujące przynajmniej od połowy lat 90, których funkcją jest nie tyle krytyka czy dialog, ale ośmieszenie studiów queer jako najnowszego wydania „modnych bzdur”.

Ich przykra skuteczność bierze się stąd, że, jak większość uproszczeń, są one łatwe do wypowiedzenia w przestrzeni publicznej, brzmią mocno i zawierają w sobie wystarczająco wiele odniesień do materiału, który parodiują, żeby sprawić wrażenie, że osoba, która je wypowiada, wie, co mówi. Znacznie trudniejsze jest udzielenie na nie odpowiedzi. W rzeczywistości studia queer to próba skomplikowania opozycji między pojęciami sex i gender. Grzyb twierdzi, że według studiów queer „płeć społeczno-kulturowa nie ma związku z płcią biologiczną”. Warto zaznaczyć, że przyjęte w Polsce tłumaczenie i rozróżnienie na płeć biologiczną oraz płeć kulturową jest wysoce niefortunne i utrwala różnicę, którą studia queer kwestionują. Nie zawsze jesteśmy w stanie rozgraniczyć między tym, co zawiera się w płci „biologicznej”, a tym, co w niej „kulturowe”. Studia queer to podejście w humanistyce i naukach społecznych, które przywiązane jest do niepewności, niejednoznaczności, do namysłu nad sposobami tego, jak pojęcia, którymi posługujemy się celem opisywania przestrzeni płci i seksualności, świat ten stwarzają. To fascynująca przestrzeń refleksji, ale często głęboko nieintuicyjna i nieprzystępna. Dlatego też zamiast próbować wytłumaczyć wszystkie powody, dla których opis studiów queer autorstwa Magdaleny Grzyb jest kompletnie mylny, warto zastanowić się, jaką funkcję pełni on we frontalnym ataku na Margot i osoby ją wspierające.

Margot chochołem

Margot trudno opisać jako teoretyczkę queer głęboko zanurzoną w akademickim żargonie, nie wydaje mi się też, żeby większość osób stających za nią murem robiło to w poczuciu jakiegokolwiek zaangażowania w akademickie studia queer. Z drugiej strony wojny kulturowej też niewiele widać zainteresowania tą tematyką: mało prawdopodobne jest, żeby Zbigniew Ziobro czy arcybiskup Marek Jędraszewski byli uważnymi czytelnikami Eve Kosofsky-Sedgewick, Lauren Berlant albo Jacka Halberstama. Po co więc w tym wszystkim Magdalenie Grzyb są studia queer?

Poza byciem wygodnym chłopcem do bicia, pełnią w jej eseju funkcję ważnego kontrastu, w opozycji do którego wypowiada ona swoją intelektualną postawę: mówienia „brutalnej prawdy”. Chodzi tutaj o stwierdzenia, które poprzez odniesienie do pewnej intuicyjnie rozumianej rzeczywistości „taką, jaką jest”, mają uzyskać status niemożliwych do zakwestionowania. Oto kilka z nich: Margot to osoba określona jako mężczyzna przy urodzeniu, nie przechodzi medycznej tranzycji i jest w związku z kobietą: nie jest więc LGBT. Transseksualiści przechodzą terapię hormonalną, nie są więc niebinarni. Studia queer nie dadzą wytchnienia kobiecie pracującej na dwa etaty (ten oficjalny i ten domowy) w Jeleśni koło Żywca.

Siła tych stwierdzeń opiera się na ich oczywistości, a właściwie to na ich łatwej banalności. Podobnie jak w przypadku ataku na studia queer, odpowiedź na nie wymagałaby znacznie więcej wysiłku i troski niż rzucenie ich w środek i tak zaognionej debaty. Bo przecież łatwiej jest zrozumieć komuś, że skoro Margot ma penisa, a jej partnerka nie, to żadnej gejowskości w tym nie ma, niż wytłumaczyć, że sam skrót LGBT jest skomplikowanym uproszczeniem, że nie jesteśmy do końca pewni, jak zdefiniować każdą z jego literek. Równie skomplikowane jest objaśnienie tego, że są osoby trans, które z rozmaitych przyczyn nigdy nie będą przechodziły medycznej albo prawnej tranzycji. Tak samo jak są osoby niebinarne, które taką tranzycję (często łącznie z korektą chirurgiczną) chcą przejść, ale w żaden sposób nie zmienia to ich braku identyfikacji z „nową” płcią. Wreszcie, nawet zakładając, że Margot „rzeczywiście” jest mężczyzną, to istnieją osoby biseksualne, o których też warto pamiętać.

Przeciwko intelektualnemu okrucieństwu

Tylko że tego typu tłumaczenia łatwo jest oskarżyć potem o rozmydlanie granic, o odwracanie oczu od tego, co „rzeczywiście istotne”, podczas gdy prawda, jaka jest, każdy widzi. W przestrzeni sztuki, amerykańska myślicielka i autorka Maggie Nelson określa taką postawę jako „okrutną”. Opiera się ona na założeniu, że istnieje pewna pierwotna, naturalna prawda o świecie, do której dostęp możemy uzyskać, jeśli pozbędziemy się typowej dla nowoczesnego społeczeństwa obłudy, ambiwalencji, tendencji do ukrywania się za wygodnym fałszem zamiast konfrontowania się z prawdą w całej jej brutalności. W takim „okrutnym” podejściu kluczowa jest właśnie niechęć wobec wszelkiej niejednoznaczności i niepewności, wobec każdej próby komplikacji oglądu świata, która z miejsca podejrzewana jest o próbę tego oglądu zafałszowania.

Takie „okrucieństwo” ma swój urok. Wątpliwości, namysł nad przypadkami granicznymi, niepewność: to dość frustrujące zjawiska. Przedstawienie ich jako rodzaju obłudy, który ustąpi, jeśli tylko otworzyć oczy na świat w całej jego brutalnej prawdzie, jest atrakcyjne. Własna niechęć do żmudnej i frustrującej pracy, empatii i zrozumienia staje się w takim wypadku cnotą wytrwałości, heroicznym odrzuceniem pokusy konformizmu.

Poza oczywistą intelektualną płytkością tego podejścia, problem z „brutalną prawdą” leży w tym, że często zdaje się ona bardziej zainteresowana „brutalnością” niż „prawdą”, mocnymi stwierdzeniami, ostrymi oskarżeniami, pewnym siebie ignorowaniem kolejnych to „złudzeń”, którym poddaje się łatwy do zmanipulowania aktywistyczny tłum. Taka „brutalność” jest rzeczywiście dużo bardziej atrakcyjna niż niewdzięczny, frustrujący i często nieprzynoszący wymiernych korzyści trud zrozumienia ludzi, których łatwiej po prostu uznać za wrogów sprawy kobiecej.

Ceną za wybór tej brutalności jest jednak nieczułość na to, co za Rolandem Barthesem Nelson nazywa „trzecimi sensami”, które, „jakkolwiek niestabilne i niepokojące zbijają jednak z tropu opresyjne siły redukcjonizmu, generalizacji oraz dogmatyzmu i zasługują, by zwać je łagodnością”. Łagodność ta wymaga od nas jednak czegoś więcej niż banalne, intelektualne okrucieństwo.

 

Ilustracja: Max Skorwider.