„Chiquita” to figurka młodej dziewczyny widniejąca na nalepkach, które wielu Polaków zapamiętało jako jeden z pierwszych szerzej obecnych w naszym kraju symboli „Zachodu”. Nalepki te umieszczano na bananach importowanych do Polski w czasach transformacji ustrojowej jako znak towarowy firmy, która je uprawiała i rozprowadzała po całym świecie. Firma Chiquita Brands – o czym w nowonarodzonej III RP mało kto wiedział, a i dziś niekoniecznie wiedzą o tym wszyscy – była zaś następczynią firmy United Fruit Company, której działalność należy do najczarniejszych epizodów w dziejach dwudziestowiecznego kapitalizmu neokolonialnego.

W połowie ubiegłego wieku United Fruit już od kilkudziesięciu lat stosowała sprawdzone kolonialne metody uprawy bananów w licznych krajach Ameryki Środkowej, które właśnie z tego powodu znane były w publicystyce politycznej jako „republiki bananowe”. Niewolniczy wyzysk lokalnej siły roboczej był tam na porządku dziennym, a kierownictwo United Fruit nie wahało się destabilizować sytuacji politycznej w teoretycznie niepodległych państwach latynoskich, o ile tylko było to potrzebne do utrzymania monopolistycznej pozycji na rynku i wyeliminowania zagrożeń, które mogłyby wyniknąć dla biznesu, gdyby któremuś z efemerycznych prezydentów tych państw przyszło na myśl zaprowadzać jakiekolwiek korzystne dla jego obywateli reformy gospodarcze. To ostatnie niekiedy faktycznie miało miejsce, jako że nie wszyscy z tych prezydentów byli oficerami przechwytującymi władzę w wyniku zamachu stanu i przejawiającymi zamiłowania dyktatorskie. Akcje „przywracania właściwej sytuacji” przeprowadzane były we współpracy z władzami USA i służbami specjalnymi tego mocarstwa. Ich rezultatem było między innymi kilka przewrotów wojskowych i kilka masakr. Dzieje United Fruit, mało znane w Polsce, ale mające bogatą literaturę w Stanach Zjednoczonych, mogą służyć jako modelowy przykład dwudziestowiecznej Realpolitik, w której ideały demokracji obywatelskiej są postrzegane przez najsilniejszego z graczy biorących udział w wielkoskalowych procesach politycznych (w mikroskalowych zresztą też) jako pożądane i korzystne tylko dla niego. Firma zaczęła podupadać w latach 60., a w roku 1970 weszła w fuzję z podmiotem z innej branży, czego skutkiem było złagodzenie jej agresywnej działalności w Ameryce Łacińskiej.

W swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Burzliwe czasy”, Mario Vargas Llosa opowiada o jednej z największych akcji United Fruit, którą było obalenie latem 1954 roku demokratycznie wybranego prezydenta Gwatemali Jacobo Árbenza. Árbenz uznał, że należy zreformować strukturę własności ziemskiej w kraju na korzyść drobnych rolników. Gdyby jego plany weszły w życie, United Fruit poniosłaby poważne straty. Kilka miesięcy wcześniej, po sukcesie, jakim było w roku poprzednim obalenie rządu Mosaddegha w Iranie (ten polityk podpadł Jankesom, ponieważ próbował znacjonalizować w swoim kraju przemysł naftowy), w Stanach Zjednoczonych nasiliła się kampania informacyjna przedstawiająca prezydenta Gwatemali jako gorliwego sojusznika i wyznawcę komunizmu, który umożliwia ZSRR niebezpieczną, w tym również militarną, infiltrację obszarów leżących w pobliżu granic USA.

W rzeczywistości Árbenz, chociaż bliskie mu były niektóre idee socjalizmu, nie miał nic wspólnego z Moskwą. Ale po tym, jak posiew fałszywych nowin [ang. fake news] dał plon w opinii publicznej, CIA bezzwłocznie zmontowała kolejną operację, rozgrywając umiejętnie wewnętrzne spory w łonie elity politycznej Gwatemali. Árbenz został obalony, a na jego miejsce Amerykanie zainstalowali lojalnego pułkownika, który, zanim w trzy lata później został zastrzelony przez swojego ochroniarza (lub kogoś innego – co sugeruje Vargas Llosa w powieści), zdążył przywrócić wszystkie przywileje dla United Fruit. Biznes był zabezpieczony na kilka następnych lat, a losami gwatemalskich Indian (nawiasem mówiąc, w większości potomków Majów) nikt się wówczas szczególniej nie przejął.

„Burzliwe czasy” to staranna, oparta na szczegółowej kwerendzie, rekonstrukcja fabularna tych wydarzeń. Jak przystało na utwór autorstwa pisarza, który we wczesnej fazie swojej twórczości lubił radykalne eksperymenty z czasem powieściowym, mamy tu kilka wątków prowadzonych symultanicznie, dotyczących jednej sekwencji wydarzeń, ale poprzesuwanych względem siebie w czasie. Trzeba tę powieść czytać uważnie, ponieważ jej twórca należy do wymierającego obecnie gatunku powieściopisarzy, którzy oczekują od swoich czytelników wykonania własnej pracy nad tekstem. I nie chodzi tu tylko o dopasowywanie do siebie poszczególnych linii narracyjnych, ale też o milcząco podsuwane sugestie, które wynikają ze szczegółów fabuły.

Na przykład jedną z nielicznych postaci w tej powieści, niebędących autentycznymi postaciami historycznymi, jest jej główna bohaterka, której czyny odgrywają dużą rolę w sensacyjno-politycznej akcji. A zakończeniem utworu (bez spojlowania) jest rozmowa Mario Vargasa Llosy właśnie z tą postacią – jak gdyby była realna. W metafikcjonalnej klamrze narracyjnej pisarz relacjonuje swoją konwersację z bohaterką właśnie zakończonej powieści, prosząc ją o komentarz do wydarzeń, w których brała udział przed ponad sześćdziesięciu laty. Chwyt jakby żywcem wzięty ze zmurszałych powieści postmodernistycznych, nad którego sensem dla całej fabuły można przedyskutować więcej niż jeden wieczór.

Inna znacząca cecha strukturalna „Burzliwych czasów” to pojawienie się na samym początku tej historii postaci – jak najbardziej realnej – Edwarda Bernaysa (1891–1995), siostrzeńca Zygmunta Freuda, który (Bernays, nie Freud) przeszedł do historii jako twórca public relations. Był on jednym z pierwszych ludzi, którzy zrozumieli, jak monstrualny potencjał manipulacyjny niesie ze sobą rozwój komunikacji masowej w XX wieku. Otóż Bernays pracował na początku lat 50. dla United Fruit i to on wpadł na pomysł oczernienia Árbenza poprzez urządzenie mu w opiniotwórczej prasie amerykańskiej czarnego piaru jako rzekomemu poputczikowi Stalina, co w epoce maccartyzmu oznaczało dla tak naznaczonej osoby śmierć cywilną w oczach znacznej części amerykańskiej opinii publicznej. Ale Bernays pojawia się tylko w ekspozycji powieści. Później już w niej nie występuje, a jego nazwisko nie pada ani razu nawet w rozmowach innych osób. Sens tego chwytu polega być może na tym, żeby zasugerować czytelnikowi, iż Amerykanie działali na zasadzie: podłożymy ogień, a potem niech już się samo pali.

Bo też największym dramatem wynikającym z jankeskich machinacji w krajach latynoskich nie były szybkie podmiany na prezydenckich stolcach, lecz długotrwały chaos gospodarczy i społeczny w krajach, w których sprawach wewnętrznych USA umoczyły palce choćby na jeden sezon. Do tego należy doliczyć długofalowe, a niemożliwe do przewidzenia skutki doraźnie montowanych akcji, na których tracili zresztą również sami Jankesi. Gdyby na przykład mogli przewidzieć, że obalenie Árbenza w Gwatemali przyczyni się do wzmożenia nastrojów prokomunistycznych w wielu innych krajach, czego rezultatem będzie między innymi zwycięstwo Fidela Castro na Kubie – zapewne nie wynajmowaliby do tych spraw genialnego Bernaysa lub poprosili go o jakiś inny pomysł.

Ogólny zamysł Vargasa Llosy w „Burzliwych czasach” przypomina też nieco ideę, którą Thomas Pynchon wcielił w swoją siódmą i przedostatnią jak dotąd powieść, „Inherent Vice” [2009], w Polsce znaną jako „Wada ukryta”. Pynchon umieścił akcję „Wady ukrytej” w roku 1970, w środowisku późnohipisowskich grup kontestacyjnych zamieszkujących San Francisco, w cieniu sprawy Mansona. Jest ona pozornie niewinną nostalgiczną zabawą w oldskulową stylizację po kilku dekadach, czymś pasującym do żywej obecnie mody na wspominki z przedcyfrowej przeszłości. Ale Pynchon ukrył w tej powieści wiele drobnych, łatwych do przeoczenia szczegółów, sugerujących, że zalążki udręk współczesnego świata były widoczne już wtedy – nie dla ówczesnych ludzi co prawda, którzy nie mogli spojrzeć na samych siebie z perspektywy o czterdzieści lat późniejszej. Ot, magia literatury, raz jeszcze wskrzeszona przez starego iluzjonistę. Vargas Llosa zrobił coś bardzo podobnego – napisał powieść o wydarzeniach sprzed sześćdziesięciu paru lat, nazwał ją „Burzliwe czasy” i wpisał w nią drobne poszlaki, po których można się domyślić, że kolejny istotny jej przekaz głosi: Amerykanie niczego się nie uczą nawet na własnych błędach. Też niby nic odkrywczego, już ograne i w literaturze, i w filmie (jeśli ktoś pamięta „Wag the Dog” z 1997 roku, w Polsce wyświetlany jako „Fakty i akty”) – ale jak inteligentnie podane na nowo.

Po przeczytaniu „Burzliwych czasów” można spokojnie uznać, że Mario Vargas Llosa, przekroczywszy osiemdziesiątkę, nie stracił potencjału twórczego i postanowił pokazać nam, że „postprawda” na pewno ma więcej lat niż Facebook. Ten tylko przydał jej mocy. Problem w tym, czy „tylko”.

 

Książka:

Mario Vargas Llosa, „Burzliwe czasy”, przeł. Marzena Chrobak, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020.