50 lat w polityce
Trudno o lepszy przykład wytrwałości w polityce niż Joe Biden. Pierwszy raz został wybrany do Senatu jako niespełna trzydziestolatek, w roku 1972, kiedy drugą kadencję zdobył Richard Nixon. O prezydenturę ubiegał się po raz pierwszy w 1988 roku – trwała wówczas jeszcze zimna wojna, w ZSRR rządził Gorbaczow, a w Polsce Jaruzelski. Senator Biden – młody i dowcipny, „kennedyjski”, jak go czasem określano – przez chwilę nawet prowadził w sondażach, ale wycofał się z prawyborów po oskarżeniu, że splagiatował przemówienie lidera brytyjskiej Partii Pracy. Drugi raz spróbował dwadzieścia lat później, w roku 2008, tym razem startując z pozycji doświadczonego męża stanu. Nie był w stanie jednak konkurować z dwiema gwiazdami, Hillary Clinton i Barackiem Obamą, toteż szybko zrezygnował. Kiedy nominację zdobył Obama, zaproponował Bidenowi wiceprezydenturę – siwowłosy szef senackiej komisji spraw zagranicznych stanowił doskonałe uzupełnienie dla młodego i niezbyt doświadczonego senatora pierwszej kadencji.
Mimo różnic w temperamentach Biden i Obama ewidentnie zapałali do siebie sympatią i – co w amerykańskim systemie wcale nie jest regułą – wiceprezydentowi przypadła dość istotna rola doradcza. Biden został łącznikiem między Białym Domem a Senatem. W izbie wyższej Kongresu spędził prawie połowę życia, więc miał dobre kontakty także z wieloma republikanami, nawet z bezwzględnym liderem opozycji Mitchem McConnellem. Między innymi dzięki wiceprezydentowi demokratom udało się uchwalić szereg ustaw uśmierzających skutki załamania gospodarczego z 2008 roku, a w konsekwencji tchnąć nowe życie w amerykańską gospodarkę. Obama liczył się wprawdzie ze zdaniem Bidena, ale nie widział go w roli swojego sukcesora i kiedy zbliżały się wybory 2016 roku, odwiódł go od pomysłu ubiegania się o partyjną nominację. Dwie kadencje na stanowisku wiceprezydenta miały być ukoronowaniem długiej kariery Bidena.
2016 wszystko zmienia
Jednak przegrana Hillary Clinton i wygrana Donalda Trumpa w 2016 roku wszystko zmieniły.
Biden dostrzegł kolejną, ostatnią już szansę na prezydenturę. Kiedy ogłosił zamiar ubiegania się o Biały Dom, większość komentatorów podeszła do tego sceptycznie. Miał być za stary, zbyt biały, zbyt często mówił, co mu ślina na język przyniesie, popełniał gafy, czasem wręcz sprawiał wrażenie, jakby nie był w pełni władz umysłowych. Wszystko to, oczywiście, można było powiedzieć o Trumpie, ale może właśnie dlatego Biden uznał, że ma szansę – w przeciwieństwie do Berniego Sandersa czy Elizabeth Warren, prowadzących przede wszystkim kampanię merytoryczną, skupioną na programie, Biden operował głównie górnolotnymi i ogólnikowymi hasłami w rodzaju „zjednoczenia kraju”, „zaleczenia ran”, „odzyskania duszy narodu”, którą ten miał utracić za rządów Trumpa. Czasem trudno było się oprzeć wrażeniu, że Biden tak naprawdę startuje pod znanym hasłem „uczynienia Ameryki znowu wielką”, tylko inaczej rozumie „wielkość”.
Okazało się, że dobrze wyczuł nastroje elektoratu. Wyborcy demokratów, dla których odsunięcie Trumpa od władzy było ważniejsze od spraw programowych czy ideologicznych, uznali „Wujka Joe” za wybór może nieszczególnie emocjonujący, ale za to najbezpieczniejszy: spośród głównych kandydatów Sanders był zbyt rewolucyjny, Warren zbyt lewicowa – a po przegranej Clinton wzmogło się, niestety, przekonanie, że Trumpa może pokonać tylko inny mężczyzna. Pozostali kandydaci w prawyborach Partii Demokratycznej byli zaś niewystarczająco sprawdzeni. Biden jawił się jako marka trochę nudna i staromodna, ale znana i rzetelna.
Choć konsekwentnie prowadził w sondażach, mało kto spodziewał się jego wygranej w prawyborach. Faworytem wydawał się Sanders, bo głosy centrystów były rozbite między kilkoro kandydatów. Po kiepskim początku Bidena w pierwszych stanach, zdecydowane zwycięstwo w Karolinie Północnej sprawiło, że centrowe skrzydło partii – chcąc, nie chcąc – skupiło się wokół byłego wiceprezydenta. Sanders walczył jeszcze, ale słabł w oczach, a nadejście pandemii de facto zakończyło walkę o partyjną nominację. Lider progresywistów ustąpił i poparł Bidena, który w sierpniu oficjalnie został kandydatem partii na prezydenta – za trzecim podejściem, 32 lata po tym, jak spróbował po raz pierwszy.
Czasem trzeba przeprosić
Jeszcze w ubiegłym roku Biden zapowiadał, że jeśli zostanie wybrany, „nic się zasadniczo nie zmieni” w stosunku do sytuacji sprzed Trumpa, tak jakby chodziło wyłącznie o pokonanie urzędującego prezydenta, a rządy Obamy stanowiły szczyt możliwości Partii Demokratycznej. Nic dziwnego, że dla progresywnego skrzydła partii Bidenowski centryzm nie wyglądał zbyt atrakcyjnie, choć zjednoczenie obu skrzydeł partii – postępowego i centrowego – w 2020 roku poszło znacznie lepiej niż cztery lata temu. Prawybory, a potem wybuch pandemii, coś jednak w Bidenie zmieniły, bowiem (i jest to jedna z jego wielkich zalet) nie ma on problemu ani z dostosowaniem się do okoliczności, ani za przepraszaniem za dawne błędy.
Pół wieku kariery niesie ze sobą oczywisty bagaż – tak było i w przypadku Clinton. Dorobek Bidena nie jest jednoznaczny. Głosował za wojną w Iraku, ale potem sprzeciwiał się przedłużaniu w nieskończoność wojny w Afganistanie. Jako szef komisji sprawiedliwości seksistowsko traktował kobiety, ale to jego dziełem jest przełomowa „Ustawa o walce z przemocą wobec kobiet”, którą sam zresztą nazywa swoim największym osiągnięciem. Głosował za republikańską „Ustawą o ochronie małżeństwa” zakazującą małżeństw jednopłciowych, ale jako wiceprezydent poparł równość małżeńską jeszcze przed Obamą, niejako zmuszając swojego szefa do zabrania głosu w tej sprawie. Wytyka mu się (i słusznie), że to jego dziełem jest drakońska „Ustawa o zwalczaniu brutalnej przestępczości” z 1994 roku, która doprowadziła do gwałtownego wzrostu inkarceracji Afroamerykanów – ale zapomina, że był to wówczas mainstream mainstreamu: ustawę popierały wtedy zgodnie nie tylko obie partie, lecz także liderzy czarnej społeczności. Dziś zresztą Afroamerykanie to najwierniejszy elektorat Bidena, który przesądził o jego wygranej w prawyborach i zdobyciu nominacji.
Zawsze w centrum
Biden całe polityczne życie znajdował się w ideologicznym centrum swojej partii – sęk w tym, że kiedy Partia Demokratyczna przesunęła się w lewo (także za sprawą Berniego Sandersa), Biden przesunął się wraz z nią. Daleko mu do Sandersa czy Warren, to jasne, ale jego program wyborczy i tak jest dużo bardziej postępowy niż programy Hillary czy Obamy z lat poprzednich.
Biden popiera 15 dolarów minimalnej stawki godzinowej, podwyżkę podatków dla najbogatszych, wielki wzrost wydatków publicznych o 5,5 biliona dolarów w perspektywie 10 lat, wprowadzenie płatnego urlopu chorobowego i rodzicielskiego. To prawda, że sprzeciwia się rozszerzeniu Medicare (państwowego ubezpieczenia zdrowotnego) na wszystkich Amerykanów, jak chciał Sanders – chce za to na bazie Obamacare, programu opieki zdrowotnej swojego dawnego szefa, który sam pomagał uchwalać, utworzyć państwowego ubezpieczyciela. Jego plan klimatyczny nie nazywa się wprawdzie „Zielony Nowy Ład”, jak plan Alexandrii Ocasio-Cortez, którym straszą republikanie, ale i tak zbiera pochwały od wszystkich organizacji ekologicznych (oraz samej AOC), zakłada bowiem wydanie na zieloną transformację 1,7 biliona dolarów w ciągu 10 lat – dla porównania, w analogicznym planie Hillary było to zaledwie 60 miliardów.
Świadectwem zmiany dyskursu jest to, że jeszcze cztery lata temu wszystko to byłoby uważane za program całkiem lewicowy – dziś jest programem centrysty. Strategia Bidena polega na tym, by w warstwie deklaratywnej dystansować się od lewego skrzydła partii, utrudniając Trumpowi straszenie „nadciągającym socjalizmem”. Paradoksalnie jednak to właśnie Bidenowi: wiecznemu człowiekowi środka, najbardziej mainstreamowemu z mainstreamowych polityków, może przypaść zadanie zrealizowania najbardziej postępowego programu wyborczego we współczesnej historii Ameryki.
Empatyczny jak Biden
Biden nie jest intelektualistą, jak Warren; trybunem ludowym, jak Sanders; transformacyjnym liderem i wybitnym mówcą, jak Obama. Pandemia sprawiła jednak, że objawiła się jego największa zaleta – empatyczność. W sytuacji, gdy pandemia wywróciła do góry nogami życie milionów obywateli, którzy potracili pracę, którym umierają bliscy i znajomi, Donald Trump raz po raz pokazuje, że nie dba o zdrowie Amerykanów (nawet własnych wyborców), że jest organicznie niezdolny do okazywania współczucia, odgrywania tradycyjnej dla prezydenta roli „ojca narodu”.
Tymczasem „Wujek Joe” jawi się jako jego całkowite przeciwieństwo: człowiek, który rozumie, czym jest ból i cierpienie, bo sam doświadczył w życiu wielkich tragedii – ledwie miesiąc po pierwszych wygranych wyborach do Senatu w wypadku samochodowym stracił pierwszą żonę i córeczkę, a w roku 2015 nowotwór zabrał mu ukochanego syna, Beau, w którym widział swojego następcę i przyszłego prezydenta. Biden dość powszechnie uważany jest za przyzwoitego i dobrego człowieka – tak sądzi o nim nawet część republikanów. Ma też znacznie mniejszy elektorat negatywny niż miała Hillary Clinton – nikt nie pójdzie za nim w ogień, ale też nie budzi nienawiści, jaką potrafiła budzić była sekretarz stanu. W swojej kampanii prezydenckiej – bardzo tradycyjnej i normalnej, na tyle, na ile pozwalają pandemiczne okoliczności – przedstawia się jako ktoś, kto może przynieść wytchnienie i normalność udręczonej Ameryce. W swoich przemówieniach często mówi językiem, który należałoby nazwać „prezydenckim”, a którego od czterech lat tak brakuje w debacie publicznej. Czasem można wręcz odnieść wrażenie, że to on jest ubiegającą się o reelekcję głową państwa, a nie Donald Trump, powtarzający w nieskończoność słowa o zrujnowanym kraju, który tylko on potrafi przywrócić do dawnej świetności.
Polityk z innej epoki
Nie da się ukryć, że Biden jest postacią z trochę innej epoki, z czasów, kiedy polityka wyglądała inaczej, łatwiej było o ponadpartyjne porozumienia – zarówno w dobrych, jak i złych sprawach. Prezydentura, która mu przypadnie w razie wygranej, będzie jednak zupełnie innym urzędem niż ten, o który ubiegał się poprzednio. Jego staromodna, klasyczna prezydenckość przydaje się w kampanii wyborczej, ale zapewnienia, że jako głowa państwa będzie w stanie współpracować z republikanami, brzmią dość naiwnie – Partia Republikańska jest dziś skrajnie prawicową, obstrukcyjną partią Trumpa i będzie nią nawet w razie jego przegranej. O powrocie do tego, co było, nie ma mowy także dlatego, że w lewo przesunęła się nie tylko Partia Demokratyczna, ale i cały kraj.
Wydaje się, że tak naprawdę Biden to rozumie. Wskazywałaby na to choćby jego elastyczność w kwestiach programowych, ale nie tylko ona. W razie wygranej zostałby najstarszym lokatorem Białego Domu w historii. Sygnalizował, że może poprzestać tylko na jednej kadencji – naprawić to, co trzeba, a następnie przekazać pałeczkę kolejnemu pokoleniu. Wybór na zastępczynię (a może i następczynię) Kamali Harris, nie-białej kobiety, pragmatystki, która wszakże ideologicznie lokuje się na lewo od niego, byłby zarazem wskazówką, gdzie widzi on przyszłość swojej partii: w centrum, jak zawsze, ale w centrum znacznie bardziej postępowym niż jeszcze kilka lat temu.