Tydzień po wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych Donald Trump wciąż odmawia uznania porażki i powtarza kłamstwa o rzekomych nieprawidłowościach. To najbardziej skandaliczne i kompromitujące zachowanie jego prezydentury, chociaż konkurencja jest ogromna.
Komentatorzy przecierają oczy ze zdumienia, stacje telewizyjne przerywają wystąpienia głowy państwa z powodu natłoku kłamstw, media społecznościowe oznaczają jego wpisy jako wprowadzające w błąd. Nawet część partyjnych kolegów prezydenta odcina się od jego twierdzeń lub znacząco milczy.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2020/11/03/donald-trump-podsumowanie-pierwszej-kadencji/” txt1=”Czytaj także tekst” txt2=”Donald Trump. Podsumowanie pierwszej kadencji” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/11/TRUMP-550×367.jpg”]
Z jednej strony, wszyscy są zszokowani, ale z drugiej – nikt nie jest całkowicie zaskoczony. Trump od dawna zapowiadał, co zrobi. I nie mógł zachować się inaczej. Tak został zaprogramowany. Przez media, przez otaczających go klakierów, ale przede wszystkim – przez ojca.
Wyścig łeb w łeb
Zacznijmy od tego, co się stało i co powinno się stać. W normalnych warunkach po zamknięciu lokali wyborczych kandydaci na prezydenta czekają na wyniki spływające z poszczególnych stanów. Ich uwaga skupia się na tak zwanych stanach bitewnych [ang. battleground states], czyli tych kilku regionach, gdzie wynik wyborów jest niepewny. Zwycięzca w tych miejscach zagarnia wszystkie przypisane do nich głosy elektorskie i w ten sposób może dobić do magicznej granicy 270 z 538 głosów, które dadzą mu prezydenturę.
Każdy z kandydatów ma własną strategię prowadzącą do sukcesu, ale ostatecznie wszystko sprowadza się właśnie do tych kilku newralgicznych punktów na mapie. W stanach takich jak Kalifornia czy Missisipi kampania właściwie się nie toczy, ponieważ wiadomo, że w tym pierwszym zwycięży kandydat demokratów, a w drugim – republikanów.
W tym roku, podobnie jak cztery lata temu, oczy wszystkich zainteresowanych zwrócone były więc na Wisconsin, Michigan, Pensylwanię, Arizonę i – przede wszystkim – Florydę. Bez zdobycia tej ostatniej szanse Trumpa na obronę stanowiska stałyby się już tylko teoretyczne. Szybko jednak okazało się, że przyszywana ojczyzna Trumpa (urodził się i wychował w Nowym Jorku, ale ma posiadłość i głosuje właśnie na Florydzie) została przy prezydencie. Liczenie głosów w pozostałych stanach szło jednak znacznie wolniej, między innymi dlatego że – inaczej niż w „słonecznym stanie” – służby odpowiedzialne za organizację wyborów nie mogły wcześniej zliczać nadchodzących głosów korespondencyjnych.
W rezultacie pierwsze, bardzo niepełne wyniki obejmowały przede wszystkim głosy oddane w lokalach wyborczych i to w najmniej ludnych, wiejskich hrabstwach. Trump – który przez całe tygodnie zniechęcał ludzi do głosowania korespondencyjnego i który cieszy się większą popularnością na terenach wiejskich – miał więc podwójną przewagę. Na przykład w Pensylwanii prowadził początkowo różnicą nawet 14 punktów procentowych. Z czasem ten margines zaczął jednak maleć, a Biden – wiedząc, jakie głosy pozostają do zliczenia – postanowił dodać wyborcom otuchy. W krótkim wystąpieniu przekonywał, że wierzy w ostateczną wygraną.
Prezydent kłamie
Trump zareagował niemal natychmiast. Najpierw grubo po północy wysłał wiadomość na Twitterze: „Mamy WIELKĄ przewagę, a oni próbują UKRAŚĆ wybory. Nigdy na to nie pozwolimy. Nie wolno oddawać głosów po zamknięciu lokali”. Wkrótce potem Twitter ukrył wiadomość prezydenta, oznaczając ją jako wprowadzającą w błąd. Tymczasem kilkadziesiąt minut później Trump wystąpił publicznie. Nie tylko powtórzył swoje oskarżenia, ale stwierdził, że wybory wygrał, chociaż w tym czasie nikt nie był w stanie przewidzieć ostatecznego wyniku. Transmitowane na Facebooku wydarzenia również zostało oznaczone jako wprowadzające w błąd. Już to wystąpienie wywołało szok. Przemawiający po Trumpie wiceprezydent Mike Pence nie powtórzył słów o wygranej, choć zaznaczył, że trzeba być „czujnym” przy analizowaniu całego procesu wyborczego. Również ambasadorka USA w Polsce, Georgette Mosbacher, zajęła stanowisko, które prezydentowi nie mogło się spodobać:
„Wybory prezydenckie w USA trzymają w napięciu! Proces liczenia głosów jest czasochłonny, zwłaszcza w środku pandemii. Musimy uzbroić się w cierpliwość i pozwolić działać procesom demokratycznym” – oświadczyła na Twitterze.
W tym czasie przewaga Trumpa w kolejnych stanach malała, a prawicowa stacja Fox News, bardzo popularna w USA, a jednocześnie przyjazna Trumpowi, ogłosiła, że w Arizonie zwyciężył Biden. To rozwścieczyło Trumpa, poczuł się zdradzony, a jego zięć – Jared Kushner – wydzwaniał do właściciela stacji, medialnego magnata i miliardera Ruperta Murdocha. Fox jednak swoich przewidywań nie zmienił, a kilka godzin później potwierdziła je także agencja Associated Press.
Z biegiem czasu jedno stało się jasne – byliśmy świadkami tak zwanej „niebieskiej przemiany” [ang. blue shift]. Większość analityków i firm sondażowych pomyliła się w swoich przewidywaniach dotyczących wyniku wyborów. Przecenili przewagę Bidena i Partii Demokratycznej w ogóle. Ale w jednym mieli rację – po tym, jak początkowe wyniki sugerowały, że stany wygrane przez Trumpa w 2016 roku pozostaną czerwone (kolor republikanów), liczone później głosy korespondencyjne przemalowały je na niebiesko (kolor demokratów). Nie pomylono się również w przewidywanej reakcji Trumpa, który uparcie powtarzał, że wybory sfałszowano.
Prezydent zdjęty z anteny
5 listopada, tuż przed siódmą wieczorem prezydent pojawił się w pokoju prasowym Białego Domu i wygłosił absolutnie szokujące przemówienie. „Gdyby policzyć legalne głosy, z łatwością wygrywam. Jeśli policzyć nielegalne [sic!] głosy, mogą próbować ukraść nam wybory. Jeśli policzyć głosy, które nadeszły późno – przyglądamy się im intensywnie. Ale wiele głosów przyszło późno”, mówił Trump.
Twierdził też, że firmy sondażowe specjalnie publikowały wyniki zaniżające poparcie dla niego, aby zniechęcić jego wyborców do udziału w głosowaniu. Przekonywał, że kandydaci Partii Demokratycznej dostawali datki wyłącznie od wielkich korporacji i milionerów, że do punktów liczenia głosów nie dopuszczono obserwatorów z Partii Republikańskiej, wreszcie że wszystkie stany, w których toczyła się walka, są rządzone przez demokratów. Były to wszystko tezy albo jednoznacznie nieprawdziwe (na przykład w Georgii, gdzie Trump także minimalnie przegrał, pełnia władzy leży w rękach republikanów) lub pozbawione jakichkolwiek dowodów (na przykład zmowa instytucji prowadzących sondaże). Prezydent nie umiał też wyjaśnić, jak to możliwe, że ten wielki spisek demokratów przyniósł im fatalne wyniki w wyborach do legislatur stanowych i gubernatorskich. Nie potrafił również wytłumaczyć, dlaczego błędne wyniki sondaży zniechęcały do głosowania na niego, ale już nie na republikańskich kandydatów do Senatu, gdzie demokraci przegrywali wyścigi, które zgodnie z sondażami mieli wygrać.
Skala kłamstw lub bezpodstawnych zarzutów wypowiadanych przez Trumpa była tak wielka, że stacja CNBC przerwała transmisję, a prowadzący program dziennikarz powiedział: „Przerywamy, bo to, co właśnie mówi prezydent Stanów Zjednoczonych, jest w dużej mierze całkowitą nieprawdą. I nie pozwolimy by to trwało dalej, bo… to nieprawda”. Następnie przez kolejnych kilka minut prostował nieprawdy wypowiadane przez głowę państwa.
Szok był tak ogromny nie dlatego, że Trump kłamał – do tego Amerykanie zdążyli się przyzwyczaić. Dziennik „Washington Post” wyliczył, że od początku prezydentury do 27 sierpnia tego roku Trump zanotował łącznie… 22 247 kłamliwych lub wprowadzających w błąd wypowiedzi, a w czasie kampanii robił to średnio pięćdziesiąt razy dziennie.
Szokujące była więc nie skala, ale przedmiot kłamstw. Trump – nie mając żadnych dowodów – podważał proces demokratycznych wyborów, absolutny fundament nie tylko amerykańskiego systemu politycznego, ale wizerunku USA w oczach świata i samych Amerykanów. Demokracja kojarzy się ze Stanami Zjednoczonymi tak samo jak indywidualna wolność, NASA, Hollywood i NBA. A tymczasem prezydent kraju, stojąc w Białym Domu i korzystając z autorytetu, który daje mu zajmowane stanowisko, przekonywał, że przeciwnicy polityczni sfałszowali wybory.
Mniej więcej w tym samym czasie jego syn, Donald Trump junior stwierdził, że najlepszym wyjściem dla Ameryki będzie wywołanie przez prezydenta „totalnej wojny w sprawie tych wyborów, aby ujawnić wszystkie fałszerstwa, oszustwa, głosy martwych lub niemieszkających w danym stanie wyborców”.
Kilka dni później, kiedy wszystkie media informacyjne ostatecznie ogłosiły zwycięstwo Bidena, kiedy nowy prezydent elekt publicznie podziękował za zaufanie, kiedy z całego świata zaczęły płynąć gratulacje dla zwycięzcy, Trump… trwał przy swoim. Na Twitterze powtarzał, że wygrał i to zdecydowanie, że wybory są oszukane i że nie dopuszczono niezależnych obserwatorów.
Tymczasem w sieci na nowo popularność zyskiwały przemówienia różnych kandydatów Partii Republikańskiej pokonywanych w poprzednich wyborach – George’a H.W. Busha, Johna McCaina, a nawet Richarda Nixona. Każdy z nich jednoznacznie uznawał swoją porażkę, dziękował wyborcom i życzył zwycięzcy powodzenia. Trump jednak nie zamierzał tego robić. Dlaczego?
Najprościej odpowiedzieć, że uznanie porażki po prostu się Trumpowi nie opłaca. Nie znamy dokładnie sytuacji finansowej prezydenta, ale na podstawie szczątkowych informacji ujawnionych przez dziennik „New York Times” wiemy, że jest zapewne znacznie gorsza, niż przekonuje prezydent. Jak pisano w gazecie, Trump osobiście poręczył co najmniej 400 milionów dolarów pożyczek, których termin spłaty upływa w ciągu najbliższych czterech lat.
Baza wyborcza to dla prezydenta ważne źródło dochodu. To ludzie, którzy kupują jego gadżety, książki wydawane pod jego nazwiskiem (Trump nie pisze ich sam), którzy przyjdą na jego wiece i chętnie wykupią dostęp do jego programu telewizyjnego czy radia, jeśli zdecyduje się je założyć. Wywołanie poczucia, że wybory zostały im „ukradzione”, pomoże w podtrzymaniu ich zaangażowania. To z pewnością ważny motyw działań prezydenta. Ale przyczyny jego zachowania – pogardy dla przegranych i nieumiejętności godzenia się z porażką – leżą głębiej i wyrastają z tego, jak został wychowany.
Nie tolerujemy przegrywów
W morzu książek na temat Trumpa „Zbyt wiele i nigdy dość” wyróżnia przede wszystkim jej autorka. Mary L. Trump to bratanica prezydenta – córka jego najstarszego brata Freda C. Trumpa juniora, w rodzinie nazywanego po prostu Freddym. Jak na razie żaden inny członek prezydenckiej rodziny nie zdecydował się na publikację takiej książki – nie tylko krytycznej wobec prezydenta, ale zdradzającej rodzinne sekrety.
Mary Trump nie ujawnia czegoś, czego czytelnik opracowań poświęconych prezydentowi już nie słyszał. Wiadomo było, że przyszły prezydent znajdował się pod silnym wpływem despotycznego ojca, potomka niemieckich imigrantów. Fred Trump senior został głową rodziny w wieku dwunastu lat i przez całe dalsze życie rozwijał swoją firmę budowlaną. Pracował sześć dni w tygodniu po nawet kilkanaście godzin i oczekiwał, że jego synowie – miał ich trzech, do tego dwie córki – pójdą w jego ślady.
Fred Trump nie miał żadnych innych zainteresowań. Firma i kontrakty na budowę kolejnych osiedli mieszkaniowych pochłaniały go całkowicie. Nie pił alkoholu, nie czytał książek, nie lubił podróży, nie wiemy nic o tym, by interesował się kulturą czy sportem. Na półkach wielkiej biblioteki w domu rodzinnym Trumpów stały nie książki, ale zdjęcia. Dziadek nie interesował się też – twierdzi Mary Trump – swoimi synami, przynajmniej dopóty, dopóki nie dorośli na tyle, by pracować w firmie (dziewczynkami nie zajmował się w ogóle).
„O ile mi wiadomo, mój dziadek nie stosował przemocy fizycznej, a nawet nie złościł się zbyt gwałtownie. Nie musiał: oczekiwał, że dostanie to, czego chce, i niemal zawsze dostawał”, pisze autorka. A chciał jednego – pieniędzy. Nie tyle nawet dla luksusów, jakie dawały, co dla nich samych”.
„W jego pojmowaniu nie mieściła się zasada: «im więcej masz, tym więcej możesz dać», lecz jedynie: «im więcej masz, tym więcej masz». Wartość finansowa przekładała się bezpośrednio na poczucie własnej wartości, człowiek był wart tyle, ile jego majątek. Im więcej miał Fred Trump, tym był lepszy”, czytamy.
Jeśli pieniądze i majątek były celem, to środkiem do niego była siła, niezłomność i bezwzględne wykorzystywanie słabości przeciwnika. Przeciwnika, nie konkurenta, bo dla Freda Trumpa biznes był bezwzględną rywalizacją, w której sukces jednego musi oznaczać klęskę kogoś innego. „Słabość była w jego oczach być może najgorszym ze wszystkich grzechów”.
Prowadzeniem domu miała zajmować się jego żona, pochodząca z biednej szkockiej wioski Mary. Ale kiedy po ostatniej ciąży otarła się o śmierć, również ona de facto zniknęła z życia dzieci. Donald Trump miał wówczas dwa lata i jak twierdzi Mary L. Trump wychowywał się w zimnym, pozbawionym rodzicielskich uczuć domu, w którym pełnię władzy dzierżył surowy ojciec. Skalę jego wpływu na Trumpa dobrze oddaje scena z odwiedzin całej rodziny w Gabinecie Owalnym. Kiedy rodzeństwo i kuzyni weszli do pomieszczenia, prezydent pochwalił się najstarszej siostrze Maryanne zdjęciem ojca (zmarł w 1999 roku). Kiedy ta powiedziała, że mógłby dodać też zdjęcie matki (zmarła rok po ojcu), prezydent uznał, że… to świetny pomysł, tak jakby wcześniej nawet o tym nie pomyślał.
Książka Mary Trump pozwala nam zajrzeć za kulisy życia rodzinnego, odwiedzić słynny „Dom”, czyli willę zbudowaną w nowojorskiej dzielnicy Queens przez Freda Trumpa, wokół której przez całe dekady kręciło się życie trzech pokoleń Trumpów. Opowiada o uroczystościach rodzinnych, na których Fred i Donald Trump całymi godzinami rozmawiali o lokalnej polityce i brzydkich ich zdaniem kobietach; o grze w baseball z wujkiem Donaldem, który nie dawał forów nikomu, nawet kilkuletniemu bratankowi i bratanicy; o tym, jak Freddy Trump zirytowany młodszym bratem wysypał mu na głowę miskę ziemniaczanego purée i jak blisko siedemdziesiąt lat później prezydent Stanów Zjednoczonych irytował się na samo wspomnienie tego wydarzenia. Ta wyjątkowa perspektywa jest zarazem siłą tej książki, ale pokazuje też jej ograniczenia.
Rodzinne patologie
Mary L. Trump jest dziś psycholożką kliniczną z doktoratem i chce nas przekonać, że patrzy na swojego wujka oczami bezstronnego psychologa. Ale to nie do końca prawda. Ona także jest bohaterką tej historii, zaś jej opowieść to wyraźna próba rehabilitacji taty – najbardziej tragicznej postaci w całej rodzinie Trumpów. Życiorys Freddy’ego to historia prób wydobycia się spod wpływów ojca i nieuchronnych powrotów. Jako dwudziestokilkulatek Fred junior zdobył wymagane uprawnienia i rozpoczął loty jako pilot rejsów pasażerskich na trasie Boston–Los Angeles. Nie trwało to długo. Postępujący alkoholizm najpierw zabrał mu pracę, potem żonę i dzieci, a jednocześnie odbierał mu zdrowie i w końcu życie. Najstarszy brat prezydenta zmarł w 1981 roku w wieku niespełna 43 lat.
Mary próbuje usprawiedliwić ojca, twierdząc, że zniszczyły go rodzinne patologie – brak rodzinnego ciepła, nieobecna matka i apodyktyczny ojciec. Ten sam klucz interpretacyjny stosuje także, by wyjaśnić, dlaczego Donald Trump stał się tym, kim jest dzisiaj.
Nie znaczy to jednak, że Mary L. Trump nie ma racji, kiedy pisze o swoim wuju. Jej diagnozę potwierdza cały szereg innych biografów Trumpa, o czym szerzej już w „Kulturze Liberalnej” pisałem. Donald Trump jest produktem relacji rodzinnych, a przede wszystkim osobowości swojego ojca. Kiedy dziś odmawia przyznania się do porażki, kiedy próbuje przerzucić winę na wszystkich wokół, kiedy wszędzie węszy spisek, kiedy wymaga od swoich stronników bezwzględnej lojalności, jest tym samym Donaldem, którego pamięta Mary L. Trump.
To w końcu człowiek, który swojemu najstarszemu bratu – niedługo po tym, jak ten spełnił swoje marzenie i zamiast deweloperem został zawodowym pilotem – powiedział, że „tata ma dość patrzenia, jak marnujesz sobie życie” i że tak naprawdę Fred jest tylko „trochę lepszą wersją kierowcy autobusu”.
Książka:
Mary L. Trump, „Zbyt wiele i nigdy dość. Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie”, przeł. Janusz Ochab, wyd. Agora, Warszawa 2020.
* Fot. na stronie głównej: Przemówienie Donalda Trumpa na CPAC w Waszyngtonie, 10 lutego 2011 roku © Gage Skidmore. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 3.0).