Przesunięte duże premiery, bankrutujące kina, wstrzymane zdjęcia – rok 2020 nie obszedł się łaskawie z przemysłem filmowym. Pośród rozlicznych problemów, które generuje nowa, pandemiczna rzeczywistość, można znaleźć jednak kilka promyków nadziei. Jednym z nich dla świata kina jest spektakularna i niezwykle szybka transformacja, którą przeszły festiwale filmowe, w tym tegoroczne połączone edycje online Nowych Horyzontów i American Film Festival.
Jaskółka, która była symbolem tegorocznych Nowych Horyzontów, może zapowiadać szereg trwałych zmian w branży. Technologiczny przełom wymuszony pandemicznym kryzysem spowodował, że elitarne dotąd imprezy, zazwyczaj niedostępne dla wielu odbiorców ze względu na odległość od miasta festiwalowego, wiek, niepełnosprawność lub koszty zorganizowania kilkunastodniowego wyjazdu, mają szansę zaistnieć w świadomości ludzi.
Ucieczka od przygnębiającej rzeczywistości do świata kina, który rządzi się swoimi zasadami, była o tyle łatwiejsza w przypadku tegorocznych Nowych Horyzontów, że wielu twórcom udało się stworzyć niepowtarzalny, fascynujący klimat w swoich filmach.
„DAU. Natasza” – art-housowy „Big Brother”
„DAU” jest być może najbardziej monumentalnym projektem filmowym w historii kina. Praca nad materiałem, który liczy 700 godzin, trwała 10 lat i odbywała się na największym planie filmowym, jaki powstał do tej pory w Europie. „To pierwszy projekt filmowy o izolacji, nakręcony w izolacji, dla ludzi przebywających w izolacji” – mówi o swoim dziele, które docelowo ma liczyć 15 filmów oraz 6 seriali, jego pomysłodawca i główny twórca – reżyser Ilya Khrzhanovskiy. Podczas tegorocznego Berlinale zostały zaprezentowane dwa tytuły z tej pokaźnej puli – „DAU. Natasza” (dostępny również jako jedyny film z cyklu na Nowych Horyzontach) oraz „DAU. Degeneration”. Świat DAU, w którym rozgrywa się cała seria, przenosi widzów do tajnego instytutu naukowego w ZSRR. Bohaterowie i bohaterki nie są profesjonalnymi aktorami i aktorkami. Zostali zaproszeni do udziału w projekcie, ponieważ posiadają odpowiednie doświadczenie życiowe – bufetowa pracowała przez lata w bufecie, naukowcy są prawdziwymi naukowcami, nawet brutalny agent wywiadu ma za sobą przeszłość w służbach. Wszyscy zamieszkali na planie – niemal jak w „Big Brotherze”, chociaż być może bardziej pasowałoby tu przywołanie słynnego stanfordzkiego eksperymentu więziennego Philipa Zimbardo. Byli nieustannie obserwowani; z czasem wcielanie się w rolę zostało zastąpione przez zwykłe, codzienne życie.
Efekt tego niezwykle skomplikowanego eksperymentu kinematograficzno-psychologiczno-społecznego jest piorunujący. Sceny kłótni, seksu (odbywanego przez bohaterów naprawdę) czy brutalnego przesłuchania przez tajne służby, które możemy zobaczyć w „DAU. Natasza”, zostają z człowiekiem na długo. Ich skrajny naturalizm i równocześnie niepohamowana żywiołowość pokazują instynkty rodzące się w społeczeństwie totalitarnym, gdzie nikomu nie wolno ufać i nie ma się wielu perspektyw na zmianę swojej przyszłości. Kłótnie tytułowej bufetowej Nataszy z młodszą współpracownicą, z którą dzieli większość czasu w kantynie instytutu, kończą się wyzwiskami i rękoczynami, żeby po chwili zamienić się w radosne wspólne picie. W świecie DAU pije się oczywiście mnóstwo, a wspólne imprezy naukowców z bufetowymi kończą się najczęściej dywanem rozbitych kieliszków na podłodze oraz niezgrabnym seksem na granicy przytomności. Życiowa frustracja głównych bohaterek z każdą chwilą jest coraz bardziej dostrzegalna i intensywna, ale ich wybryki, awantury i podjadanie specjałów z kantyny nie uchodzą uwadze bacznie obserwującej władzy, której pojawienie się, w postaci agenta KGB, okazuje się dla Nataszy traumatycznym doświadczeniem. Już jeden z filmów Khrzhanovskiy’ego w tym projekcie wydaje się wystarczająco pokazywać opresyjny i dysfunkcyjny charakter systemu, w którym przyszło żyć bohaterom, równocześnie jednak buduje on wciągający i złożony świat, który można odkrywać w kolejnych filmach. Wiele z nich jest już dostępnych na platformie dau.com z napisami w języku angielskim, niemieckim lub francuskim.
https://www.youtube.com/watch?v=YMLaFe5Qpk0
„O nieskończoności” – seria niefortunnych zdarzeń
„DAU” jest projektem, w którym twórcy zgromadzili niezwykłą ilość materiału, z którego będą montowali kolejne części, pokazujące różne oblicza tego samego świata. W tym sensie ich założenia mogą korespondować z twórczością Roya Anderssona. Dobiegający osiemdziesiątki szwedzki mistrz kina także powraca w swoich filmach do opisu tego samego świata – doskonale sprawdza się tu powiedzenie, że istnieją twórcy, który robią przez całe życie ten sam film. W jego świecie pojawiły się już dziesiątki podobnych do siebie bohaterów; Andersson z żelazną konsekwencją zachowuje też unikalną estetykę i poetykę pokazywania rzeczywistości, opartą na zgaszonych, ziemistych kolorach, bladych twarzach, statycznych kadrach i doskonale dopracowanym ruchu aktorów na ekranie. W przypadku „O nieskończoności” oczywiście nie rezygnuje ze swojej metody, która pozwala mu uchwycić takie momenty w życiu bohaterów, które idealnie oddają kondycję współczesnego człowieka.
W przypadku najnowszego filmu tajemniczy, spokojny głos z offu – być może to właśnie przemawia tytułowa „nieskończoność”? – przedstawia pokrótce pojawiających się w kolejnych scenach bohaterów i bohaterki. Ich problemy to niezmiennie u Anderssona brak miłości, walące się kariery, utrata wiary.
Naczelny prorok nadchodzącej apokalipsy, jakim stał się z biegiem lat i kolejnymi filmami twórca „Do ciebie, człowieku”, równocześnie potrafi pozostać w paradoksalnie dobrym nastroju. Głęboko ironiczne spojrzenie na rzeczywistość i umiejętność doprowadzania wizji cierpienia na skraj absurdu tworzy smutny i zabawny jednocześnie klimat jego filmów – tutaj znajdziemy go w scenie, kiedy podejrzewający zdradę mąż wdaje się w bójkę z żoną przy stoisku rybnym na targu albo gdy ksiądz upija się winem przed rozpoczęciem mszy, bo czuje, że stracił wiarę, a musi wyjść do wiernych. W tym świecie porażki i zniechęcenie życiem są na porządku dziennym, ale bohaterowie czekają na zmianę, która być może przyjdzie w postaci nagłej rewolucji, przetaczając się ulicami, które tak kocha pokazywać reżyser za oknami podniszczonych knajpek albo mieszkań swoich bohaterów.
Trudno nie ulec pięknym, skomponowanym z malarską precyzją kadrom, którymi posługuje się Andersson w opowiadaniu historii. Każda scena staje się tu osobną opowieścią, a nawet jeśli wątki powracają, nie są jasnym następstwem przyczynowo-skutkowym, istnieją niemal autonomicznie. To raczej zbiór życiowych wydarzeń, tworzących nieskończony ciąg wspomnień, wśród których zawsze znajdzie się miejsce na momenty szczęścia niezmiennie utożsamiane przez reżysera z miłością – jak od lat sugeruje, tylko ona może ukoić nasze depresyjne stany, wynikające z życia w zdehumanizowanym świecie napędzanym bezmyślną konsumpcją.
„Komar” – nowa „Mucha”
Antykonsumpcyjny horror, chociaż nie w powolnym skandynawskim wydaniu, jak u Anderssona, ale raczej bliższy „Musze” Davida Cronenberga, stworzył z kolei Filip Jan Rymsza. To historia ekscentrycznego, unikającego ludzi analityka, którego dziełem życia jest skomplikowany algorytm giełdowy, przynoszący fortunę jednej z firm obracających akcjami. Główna postać to genialna, wyśmiewana przez otoczenie jednostka, która pod wpływem tajemniczego zbiegu okoliczności i ukąszenia owada zaczyna w końcu odczuwać wolność, rzuca wyzwanie światu, niszczy opresyjny system i zyskuje przychylność ukochanej kobiety – taki zarys bohatera nieuchronnie łączy „Komara” z filmem Cronenberga z 1986 roku. Polski reżyser złożył poniekąd udany hołd dla twórcy „Nagiego lunchu”, chociaż akcenty rozkładają się u Rymszy nieco inaczej. Jego bohater jawi się początkowo jako neurotyczny obrońca systemu, postępujący zawsze według określonego wzoru. Dopiero w wyniku ugryzienia przez komara powoli łamie przestrzegane przez siebie ze skrajną pieczołowitością zasady. Rymsza snuje wizję, co by było, gdyby system gospodarczy bazujący na nierównościach, zaczął się przeistaczać i czerpać inspirację z żyjących zgodnie w stadzie i równych sobie… komarów. Czy nowy system, zbudowany na zgliszczach starego, okazałby się lepszy?
„Komar” wydaje się idealnie wpasowywać się w obecne, pandemiczne czasy również jako studium samotności oraz celowej izolacji. Jak każdy dobry horror, obnaża lęki, które czujemy jako społeczeństwo w danej chwili. Czy system gospodarczy, który znamy obecnie, będzie musiał ulec silnemu przewartościowaniu? Czy zmiany, które przyniesie pandemia, mogą okazać się dobrym dla wszystkich rozdaniem, czy prowadzić do załamania? Podobnie jak w „Musze”, u Rymszy przemiana bohatera w owada wcale nie jest jednoznacznie negatywną wizją, bo prowadzi do samopoznania. Trudno jednak powiedzieć, jakie to samopoznanie przyniesie skutki dla otoczenia.