W 2020 roku obserwujemy w Białorusi* bezprecedensową falę demonstracji. Protesty wzywające Alaksandra Łukaszenkę do ustąpienia są wyjątkowe pod każdym względem: zasięgu geograficznego, przekroju społecznego uczestników czy długości trwania. Są tacy, którzy przewidywali taki rozwój wypadków – dla mnie był on zaskoczeniem. Pewnego dnia, analizując swoją błędną ocenę sytuacji, zaszedłem do księgarni PWN w Warszawie. Kończył się lipiec i było już wiadomo, że Swiatłana Cichanouska będzie kandydatką na prezydenta. Na jednej z półek zauważyłem książkę Hannah Arendt „O rewolucji”. Pomyślałem, że dzieło o dwóch wielkich rewolucjach nowożytnych – francuskiej i amerykańskiej może pozwolić zrozumieć, czy rzeczywiście w Białorusi mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem.

Celowo postanowiłem spojrzeć na trwające protesty z perspektywy Arendt już teraz. Późniejsze refleksje pozbawione będą żaru, jaki dziś przenika obserwatorów sytuacji w Białorusi. W przyszłości ten tekst będzie mógł zapewne służyć jako wykaz błędów, które popełnia się przy próbach konceptualizacji wydarzeń społecznych w trakcie ich trwania.

Dość jednak wstępów. Przespacerujmy się z Arendt po Białorusi.

Białoruskie postulaty a wyzwolenie

W trakcie ulicznych protestów dominują hasła wzywające do uwolnienia byłych kandydatów na prezydenta, Sierhieja Cichanouskiego i Wiktara Babaryki, ich współpracowników, a także osób represjonowanych za udziały w protestach.

W „O rewolucji” Arendt rozróżnia pojęcia „wyzwolenia” i „wolności”. „Wyzwolenie” to dążenie ludzi do pozbycia się ograniczeń, które ich pętają – Arendt nazywa je „koniecznością”. W okresie przednowożytnym wyzwolenie się z ograniczeń prowadziło do tego, że, za pomocą przemocy, ludzie zmuszali innych, by „dźwigali za nich brzemię życia” [1]. Zazwyczaj przyjmowało to kształt niewolnictwa czy pańszczyzny.

Sytuacja zmieniła się wraz z postępem technicznym, który pozwolił zanegować założenie, że wyzwolenie z nędzy wymaga przemocy. Wraz z tą zmianą problem wyzwolenia się z konieczności przeniósł się ze sfery gospodarki w sferę polityki. „Koniecznością”, która ograniczała teraz ludzi, stało się pozbawienie dostępu do spraw publicznych i brak poczucia sprawczości. Kiedy przeanalizujemy hasła białoruskich protestujących, dojdziemy do wniosku, że chodzi im właśnie o wyzwolenie z konieczności, którą są Alaksandr Łukaszenka i stworzony przez niego system, niepozwalający ludziom angażować się w sprawy publiczne.

Prezydent zignorował obawy Białorusinów przed pandemią covd-19, radząc im, by dezynfekowali się kieliszkiem wódki i spędzali dużo czasu na świeżym powietrzu, najlepiej – pracując na roli. Nikt nie wierzy w oficjalne dane na temat ofiar pandemii, ani w efektywność państwowej opieki zdrowotnej. Ci, którzy próbują podawać obiektywne informacje na temat sytuacji, są przez władze uciszani.

Równocześnie białoruska gospodarka znajduje się w sytuacji permanentnego kryzysu, bowiem nie służy ona ani dobrobytowi obywateli, ani nawet maksymalizacji zysków. Jej nadrzędnym celem jest utrzymanie białoruskiego prezydenta u władzy. W tej logice, kryzysy ekonomiczne są dopuszczalne, o ile nie podważają stabilności samej władzy. Tym razem jednak niepewność co do przyszłości egzystencjalnej, związana z pandemią covid-19, nałożyła się na problemy gospodarcze. Trzeci element, który uzmysłowił Białorusinom, że są spętani koniecznością, to kolejne sfałszowane wybory. Aresztowania i manipulacje przy rejestracji kandydatów, wielokrotne naruszenia przepisów oraz represje, które dotknęły ludzi domagających się uczciwych wyborów.

Suma tych czynników sprawiła, że Białorusini zażądali wyzwolenia. Domagają się uznania wyborów za bezprawne oraz przywrócenia status quo ante: wypuszczenia i rehabilitacji wszystkich represjonowanych oraz zorganizowania nowych, transparentnych wyborów. Z tych postulatów przebija nadzieja, że zniknięcie „konieczności”, czyli Łukaszenki, anuluje całe zło, które zdarzyło się w ostatnim czasie.

To istotne, aby zauważyć, że protestujący nie wzywają do zmiany systemu władzy. Nie chodzi tu tylko o, tak często pokazywaną w mediach, praworządność protestujących Białorusinów, którzy prowadzą swoje marsze przez przejścia dla pieszych i zdejmują buty, gdy wchodzą na ławki. Ale o podkreślanie, że wszystkie działania protestacyjne odbywają się zgodnie z obowiązującą konstytucją. Nawet postulat przywrócenia konstytucji z 1994 roku oznacza jedynie powrót do przeszłości i anulowanie zmian, które wprowadziły łukaszenkowską konieczność. Dlaczego to ważne dla rewolucji, o której pisze Arendt? Kluczowa jest tutaj jej interpretacja „wolności”.

Wolność, rewolucja i reprezentacja

Niemiecka filozofka podąża za podejściem starożytnych Greków. Dla nich człowiek zyskiwał wolność, dopiero gdy stawał się członkiem polis, czyli obszaru politycznyego, gdzie spotykali się równi obywatele. Ta równość nie oznaczała takich samych warunków życia, a równość wobec prawa. Przy czym prawo to nie było rozumiane jako system narzuconych norm, ale jako spoiwo relacji międzyludzkich. Skoro wszyscy są równi wobec prawa, nikt nie może rządzić pozostałymi. Zatem wolność oznacza równość, która skutkuje brakiem władzy.

Dla Arendt rewolucja musi mieć dwa cele: wyzwolenie od konieczności i wprowadzenie wolności. Wolność zaś wymaga nowego porządku władzy, który ją zapewni. Dlatego rewolucja ma trzy etapy: powstanie (które dąży do wyzwolenia); właściwa rewolucja i wreszcie – konstytucja nowego porządku. Obie nowożytne rewolucje, które analizuje: i francuska, i amerykańska stawiały sobie za cel wyzwolenie i ustanowienie wolności, a więc przejście wszystkich powyższych etapów.

Hasła białoruskich demonstracji skupiają się na wyzwoleniu. Nigdzie nie pojawiają się żądania wprowadzenia nowego systemu władzy, innej struktury politycznej, która by zabezpieczała wolność. Obecnie obserwujemy pierwszy etap – powstanie przeciwko konieczności. Nie jest wykluczone, że z czasem nastąpią kolejne.

Jednak z lektury wynika, że ani rewolucja francuska, ani amerykańska nie wprowadziły trwałej wolności. Źródłem klęski rewolucji francuskiej, według Arendt, były emocje. Obalono stary porządek, z jego starymi koniecznościami i zabrano się za projektowanie nowego. Niestety, kiedy żyrondystom nie udało się stworzyć konstytucji i ustanowić republiki, plan zakończył się niepowodzeniem. Zamiast kontynuować dzieło budowania nowej struktury, rewolucjoniści skupili się na wyzwalaniu z nędzy biedoty francuskiej, kierowani współczuciem. A totalne współczucie jest równie gwałtowne i zgubne jak totalna opresja. Skutkiem tego było skoncentrowanie się na sprawie socjalnej. Wszelkie sprawy polityczne, w tym pytania o formę władzy, przeszły w sferę stosunków międzynarodowych. Skutkowało to wojną domową we Francji i zagraniczną interwencją zbrojną. Ustanowienie wolności nie udało się.

Z kolei rewolucjoniści amerykańscy skupili się od początku na problemie politycznym, nie socjalnym. Stawiali sobie za cel ugruntowanie wolności i ustanowienie trwałych instytucji, które by ją zabezpieczały. Arendt silny nacisk kładzie na fakt uchwalenia konstytucji amerykańskiej. To był trzeci akt procesu rewolucji, który stanowił jego domknięcie. Niestety, również rewolucja amerykańska nie wypełniła zadania utrzymania wolności. Konstytucja wprawdzie oddała całą władzę obywatelom, ale nie dała im przestrzeni do jej wykonywania. Zamiast tego, wprowadzono reprezentację.

Zdaniem Arendt reprezentacja nie pozwala na przekazywanie opinii i działań obywateli, te bowiem kształtują się w ramach otwartej i powszechnej debaty. Bez tej dyskusji można jedynie mówić o nastrojach mas, które przekazują ich reprezentanci. Filozofka cytuje Benjamina Rusha, jednego z liderów rewolucji w Pensylwanii: „chociaż wszelka władza pochodzi od ludu, to lud ma ją tylko w dniu wyborów. Później staje się ona własnością jego władców” [2]. Z tego powodu, z czasem, rząd przedstawicielski zmienił się w oligarchiczny. Publiczna wolność stała się przywilejem wąskiej grupy, niedostępnym dla wszystkich obywateli.

Wydaje się, że białoruskie protesty nie przekształcą się w rewolucję w celu zlikwidowania nędzy. Hasła socjalne są właściwie nieobecne w przestrzeni protestu.

Inną sprawą jest problem planowanej przez liderów protestów przestrzeni wolności. Stopniowo kreują oni równoległe struktury władzy. Utworzono Radę Koordynacyjną, która przybrała formę alternatywnego parlamentu. Jej zadaniem jest wsparcie protestujących i organizacja działań w różnych sferach: związkowej, samorządowej, praw kobiet czy religijnej. Radę można uznać za alternatywny parlament. Demokratyczność tego organu jest jednak dość umowna. Obecnie w Radzie istnieją trzy kręgi: Rozszerzony, Podstawowy i Prezydium. Do pierwszego może się zgłosić każdy białoruski obywatel. Zgodnie z regulaminem Rady o tym, kto wchodzi do składu Podstawowego, decydują z polecenia Cichanouskiej Maksim Znak (prawnik w sztabie Wiktora Babryki) oraz Olga Kowalkowa (dama zaufania Cichanouskiej). Skład Podstawowy wybiera zaś Prezydium spośród swoich członków.

Jednocześnie Swietłana Cichanouska i jej otoczenie formułują równoległy rząd. Symbolicznym ruchem było tymczasowe utworzenie kanału na Telegramie pod nazwą „Grupa Pierwszej”, który nawiązywał do kanału służb prasowych kancelarii białoruskiego prezydenta – „Grupa Pierwszego”. Cichanouska mianowała szereg „ministrów” do spraw reformy konstytucyjnej, reform gospodarczych, młodzieży i studentów, mediów czy praw człowieka. Jej spotkania z przedstawicielami zagranicznych państw przedstawiane są jak wizyty głowy państwa. Została także zaproszona na inaugurację prezydenta elekta USA, Joe Bidena.

Jeśli popatrzymy na to przez pryzmat analizy Arendt, to zobaczymy, że liderzy protestów zmierzają w stronę oligarchizacji wolności. Trzymają się modelu demokracji przedstawicielskiej, w którym przestrzeń dla obywateli do realizacji swych cnót republikańskich ogranicza się jedynie do dnia wyborów. Nie krytykuję oczywiście liderów białoruskiej opozycji za chęć wprowadzenia demokracji przedstawicielskiej w swoim kraju. Przytłaczająca większość z nich chce demokratyzacji Białorusi, wzorując się na przykładach innych państw regionu. Nie podważam dobrej woli uczestników tego organu i rozumiem, że w czasach protestów trudno przeprowadzić alternatywne wybory. Chcę tylko powiedzieć, że działania, o których tu piszę, z punktu widzenia wprowadzania i utrzymania wolności są kontrproduktywne. Arendt proponuje alternatywę.

Solidarność i „zaginiony skarb rewolucji”

Omawiając rewolucję francuską, niemiecka myślicielka stwierdzała, że litość może być równie bezwzględna, co tyrania. Dzięki solidarności można jednak uniknąć zła, które rodzi wypaczona troska. Solidarność jest beznamiętna, nie zakłada, że lepsza osoba wyciąga gorszą z nędzy. Wprost przeciwnie – opiera się na wspólnocie, sprawia, że ci, którzy mają więcej, mogą zdefiniować wspólne cele z tymi, którzy mają mniej. Solidarność inspiruje, skłania do wspólnego działania. W rewolucji, według Arendt, jeśli działanie ma przynieś sukces, musi dokonać się wspólnym wysiłkiem. Może się zaczynać od indywidualnych działań, ale w momencie, w którym staje się wspólnym działaniem, jednostkowe motywacje już są nieistotne. Wyrównują się różnice w posiadaniu, klasie, wykształceniu.

Pierwszą wyraźną i wyjątkową demonstracją tej solidarności były masowe przystępowanie robotników do protestów i przywitanie białoruskiego prezydenta przez pracowników Mińskiej Fabryki Ciągników Kołowych krzykami „Odejdź!”, zdarzenia wyjątkowe w historii współczesnej Białorusi. To był jedynie początek, a obecnie niemal całe społeczeństwo zjednoczyło się w protestach. Co więcej, wystąpienia te mają miejsce nie tylko w Mińsku czy innych dużych miastach, ale nawet w niewielkich miejscowościach. Jak stwierdziła Swietłana Cichanouska w jednym z wywiadów, dzięki protestom Białorusini zjednoczyli się w jeden naród.

Solidarność Białorusinów przejawiała się też w rozszerzającej się i pogłębiającej samoorganizacji społeczeństwa. Zaczęło się od wspólnego utrudniania aresztowania protestujących przez białoruskie siły bezpieczeństwa. Z czasem powstała cała infrastruktura dla wystapień, happeningów oraz instalacji. Organizowano miejsca schronienia dla osób ściganych przez milicję czy prowizoryczne punkty opatrunkowe. Powstał też szereg różnych organizacji oddolnych – niezależnych związków zawodowych czy Narodowego Komitetu Strajkowego Białorusi. Jak zauważyła białoruska dziennikarka Hanna Liubakowa, dotąd ciche mińskie „dzielnice sypialne” zamieniły się w miejsca samoorganizacji, protestów i dyskusji.

W ten sposób dotarliśmy do sedna analizy Arendt, czyli „zaginionego skarbu rewolucji”.

W czasie rewolucji francuskiej powstawały sekcje Komuny Paryskiej oraz liczne kluby i stowarzyszenia. Były to miejsca rozwoju ducha publicznego, gdzie w toku dyskusji o bieżących sprawach politycznych tworzyła się przestrzeń wolności. Miejsca, gdzie równi dyskutowali z innymi równymi. W koloniach amerykańskich od początku ich istnienia członkowie wspólnot mieli zwyczaj omawiania najważniejszych kwestii przez całą społeczność. Te tradycje uwidoczniły się w trakcie przygotowywania konstytucji Stanów Zjednoczonych, która zanim została uchwalona, została najpierw poddana dyskusji przez poszczególne lokalne zgromadzenia. Strukturę tych wolnych stowarzyszeń politycznych Arendt nazywa „systemem rad” lub – za Thomasem Jeffersonem – „republikami elementarnymi”.

Spontaniczność dyskusji w tych grupach była możliwa dzięki duchowi solidarności i współpracy. Ani rewolucja francuska, ani amerykańska nie potrafiły tego ducha zachować. We Francji rozwiązanie niezależnych stowarzyszeń i klubów było efektem polityki Maximiliena Robespierre’a, który systematycznie likwidował wszelką alternatywę dla władzy Izby Deputowanych. W Ameryce Ojcowie Założycie postawili na system przedstawicielski, ignorując w konstytucji kwestię gmin miejskich czy spotkań ratuszowych. W ten sposób zagubiono to, co mogło ostatecznie ugruntować wolność.

Jednak sam system republik elementarnych przetrwał. Filozofka wskazuje, że podobne struktury pojawiały się w: 1870 (spontaniczna samoorganizacja władzy w Paryżu podczas pruskiego oblężenia), 1905 (podczas fali strajków w cesarstwie rosyjskim), 1917 (rewolucja lutowa), 1918 i 1919 (bawarska republika rad w Monachium) oraz 1956 (wydarzenia w Węgrzech). Od siebie dodałbym też chociażby rok 1968 w Czechosłowacji czy strajki w PRL w latach 1980 i 1988. Najnowszym przykładem był ruch «żółtych kamizelek» we Francji, pozbawiony zhierarchizowanego przywództwa, podejmujący decyzję w toku referendów. Jednak za każdym razem te rozwiązania padały ofiarą zhierarchizowanych organizacji, walczących o przejęcie władzy dla siebie.

We wszystkich przywołanych przypadkach rady „miały na celu reorganizację życia politycznego i ekonomicznego oraz ustalenie nowego ładu” [3]. Dążyły zatem do osiągnięcia tego, co uzurpowały sobie elity danej rewolucji. Uczestniczące w nich jednostki mogły odnaleźć w radach odpowiednią dla siebie sferę zaangażowania i obserwować codziennie, jak ich zaangażowanie wpływa na rzeczywistość. Rady były więc zarówno narzędziem rewolucji, jak i modelem nowego ładu.

Stworzenie takiego systemu postuluje Arendt. Wszyscy obywatele mogliby w ich ramach, jak równy z równym, podejmować decyzje, wykuwające się w toku dyskusji. Byłyby one wolą, ale nie władzą, większości. Wolą, swoistym środkiem technicznym, jest wspólnie podjęta decyzja. Władzą większości jest zaś sytuacją, w której jedna frakcja, poprzez rządy, zaczyna dążyć do osłabienia, a następnie likwidacji frakcji posiadającej mniejszość.

Arendt nie uważa, że każdy obywatel musi uczestniczyć w procesie podejmowania decyzji przez rady. Jeśli ktoś chciałby być częścią tej elity politycznej kraju, zawsze miałby szansę w niej uczestniczyć, wystarczy, że przyjdzie na zebranie. Może jednak poświęcić swój czas inaczej, angażując się w działalność artystyczną, rozwój technologiczny, czy po prostu wybrać odpoczynek. Kluczowe jest to, że w republice elementarnej, niezależnie od swoich osobistych wyborów, zawsze pozostanie równy wobec innych obywateli i będzie zawsze miał prawo rządzenia. Pisząc o systemie republik elementarnych, filozofka podkreśla, że u jego podstaw leży założenie, „że nikt nie może być nazwany szczęśliwym bez udziału w szczęściu publicznym, że nikt nie może być wolnym bez doświadczenia wolności publicznej i że nikt nie może być nazwany ani szczęśliwym, ani wolnym bez uczestnictwa we władzy publicznej” [6].

Scenariusze na przyszłość

Widzę dwa scenariusze dalszego rozwoju sytuacji w Białorusi. Pierwszy należy do porządku życzeń, drugi – do konieczności. Jeśli pozwolimy rozwinąć się samoorganizacji białoruskiej, rady umocnią swoją pozycję. Wciąż trwające protesty będą temu sprzyjać, ale niezbędne jest do tego samoograniczanie się głównych liderów opozycji. Stopniowo rady swoją działalnością objęłyby cały kraj, spychając Łukaszenkę do kąta zarządzania technicznego, gdzie wreszcie będzie musiał uznać swoją klęskę. Byłby to początek zupełnie nowej struktury politycznej, struktury wolności i równości. Struktury, która być może stanowiłaby odpowiedź na obecny kryzys demokracji.

Niestety, wydaje się, że bardziej prawdopodobny jest scenariusz ze świata konieczności. Sprawa politycznej przyszłości Białorusi podlega przede wszystkim negocjacjom między Łukaszenką i Władimirem Putinem. Swoją rolę do odegrania mają w tej kwestii Angela Merkel i Emmanuel Macron. Nowym czynnikiem może być również zmiana lokatora w Białym Domu. Rosyjski prezydent nie zgodzi się na demokratyzację Białorusi. Z kolei Zachód jest przede wszystkim zainteresowany stabilnością w tej części Europy – zgodnie z zasadą „wybierania bitew, które można wygrać”. Będzie więc gotów zaakceptować jedynie fasadowe zmiany białoruskiego systemu. Ograniczą się one zapewne do nowej osoby na stanowisku białoruskiego prezydenta, do czego przekonać trzeba będzie samego Łukaszenkę.

Jest to rozwiązanie przygnębiające. Bo chyba najważniejszym wnioskiem z lektury „O rewolucji” jest dla mnie to, że nie wolno dać się spętać konieczności – nie wolno ograniczać się do myślenia o polityce tylko w kategoriach, które są możliwe w chwili obecnej.

 

* Uważam, że powinniśmy pisać „w Białorusi”, „w Ukrainie” itp. Najpierw argument z autorytetów. Odpowiadając na pytanie „Gazety Wyborczej” o poprawność sformułowania „w Ukrainie”, prof. Jerzy Bralczyk wskazuje, że możliwe jest istnienie obu form, ale podkreśla, ze zmiana taka powinna się odbywać naturalnie (A. Gruszczyński, „Od dzisiaj piszę i mówię: «w Ukrainie». Bo dla naszych sąsiadów to ważne”, „Gazeta Wyborcza”, 5 stycznia 2020). Prof. Mirosław Bańko, odpowiadając na podobne pytanie na portalu PWN, stwierdza: „Przyimek «w» rzeczywiście zdaje się lepiej podkreślać samoistność polityczną danych obszarów, gdyż łączymy go z nazwami większości państw (z nielicznymi wyjątkami dotyczącymi wschodnich i południowych sąsiadów Polski oraz niektórych państw wyspiarskich). Przyimek «na» zaś zwykle łączymy z nazwami ziem czy regionów, por. «w Polsce», ale «na Mazowszu»”. Drugi argument jest z kategorii psychologii politycznej. Użycie przyimka „w” pozwoli nam wreszcie myśleć o Białorusi czy Ukrainie jako o niezależnych bytach politycznych. Wtedy przestaniemy się miotać między pozą starszego, dobrotliwego brata a pozą wyższości, lepszego, potężniejszego pana.

Przypisy:

[1] H. Arendt, „O rewolucji”, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2020, s. 172.
[2] Tamże, s. 349.
[3] Tamże, s. 397.
[4] Tamże, s. 373.

 

Ilustracja wpisu: Arkadiusz Hapka.