Od września tego roku w Indiach narastają protesty rolników. W rolnictwie pracuje ponad połowa mieszkańców subkontynetu. Sektor odpowiada za jedną szóstą krajowego PKB, chociaż jest oparty na tradycyjnych, często przestarzałych rozwiązaniach. Ponad 68 procent gospodarstw rolniczych dysponuje mniej aniżeli jednym hektarem ziemi uprawnej. Przy rocznej produkcji plonów sięgającej 70 milionów ton Indie dysponują możliwością przechowania jedynie około połowy zbiorów. Straty produkcji rolnej, a co za tym idzie – żywności, są ogromne.

„Bharat Bandh”, czyli ogólnoindyjski strajk rolników, stał się najpotężniejszym zbiorowym wystąpieniem w Indiach w okresie rządów Indyjskiej Partii Ludowej, którą kieruje obecnie premier Narendra Modi. Detonatorem protestów było przegłosowanie w indyjskim parlamencie trzech ustaw dotyczących rolnictwa, które wprowadzają nowy system sprzedaży płodów rolnych. Regulacje mają sprzyjać deregulacji i urynkowieniu handlu, dać większą swobodę prywatnym podmiotom gospodarczym w skupywaniu i dystrybucji produktów rolnych, sprzyjać możliwości sprzedaży bezpośrednio przez rolników.

Od kilkudziesięciu lat handel na rynku rolnym znajdował się pod opieką państwa. Hurtowy skup tych produktów był skoncentrowany w regionalnych centrach, często określanych mianem mandis. Kierowały nimi specjalne komitety składające się zarówno z przedstawicieli związków i organizacji rolniczych, jak i władz regionalnych oraz państwowych. Ceny były co prawda negocjowane, ale rolnicy mieli pewność, iż państwo – reprezentowane przez swoich przedstawicieli zasiadających w komitetach owych mandis – zakupi ich produkty za w miarę godziwe pieniądze, by zapełnić magazyny państwowe. Mimo że rolnicy skarżyli się na występującą w komitetach zarządzających mandis korupcję, to mimo wszystko ich przedstawiciele mogli podejmować walkę z zaniżaniem cen skupu.

Protestujący rolnicy obawiają się, że wraz z deregulacją rynku rolnego dojdzie do likwidacji mandis. Implementacja nowych zasad, które teoretycznie wprowadzają wolnorynkowe zasady może, zdaniem demonstrantów, doprowadzić do zwinięcia państwowej pieczy nad cenami skupu i skazać rolników na łaskę i niełaskę prywatnych hurtowników oraz wielkich korporacji związanych z przemysłem przetwórczym. Nowy model będzie zdaniem rolników pozwalał prywatnym podmiotom gospodarczym na szantaż – albo rolnicy sprzedadzą towar po podyktowanych im cenach, albo zostaną ze swoją niesprzedaną produkcją. Jednym ze sloganów głoszonych przez protestujących są słowa o połykaniu małych rybek przez rekiny. Podkreślają przy tym, że nigdzie na świecie rynek rolny nie jest w pełni wolny.

Przemiany indyjskiego rynku produktów rolnych są z pewnością potrzebne w zmieniającym się otoczeniu gospodarczym. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy na tak radykalne zmiany, niepoprzedzone wieloma innymi reformami, indyjscy rolnicy – zarówno przedsiębiorcy, jak i zwykli chłopi uprawiający niewielkie areały – byli i są przygotowani. Zarówno materialnie, technologicznie, jak i mentalnie.

Jeden z przywódców rolniczych protestów wskazywał wprost na zasadnicze źródło zagrożenia. Otóż, jego zdaniem deregulacja działa prawidłowo w krajach, w których korupcja jest znacznie mniejsza aniżeli w Indiach, ale też i więcej jest tam szczegółowych obwarowań dotyczących wolnego rynku. W Indiach te rozwiązania mogą doprowadzić do katastrofalnych skutków dla setek tysięcy gospodarstw.

Wielokrotnie nadchodziły z Indii doniesienia o masowych samobójstwach rolników, którzy ze względu na rosnące koszty produkcji i nie zwiększające się ceny skupu popadali w ogromne zadłużenie, a nie mogąc go spłacić, odbierali sobie życie. Pewnie dlatego rząd Narendry Modiego kilka lat temu obiecywał, że w niedługim czasie dochody wzrosną, a gwarantowane ceny skupu na podstawowe płody rolne zostaną podniesione o 50 procent. Cen nie podniesiono, dochody nie wzrosły, a władze aplikują milionom indyjskich rolników bezznieczuleniową i bezosłonową terapię wolnorynkową. Czyż można się dziwić, że na początku grudnia u bram Delhi koczuje niemal pół miliona demonstrujących rolników? Roczny przychód wielu z nich to nieco poniżej 300 dolarów amerykańskich.

Ostatnie protesty rolnicze narodziły się w dwóch indyjskich stanach – w Pendźabie i Haryanie. To jedne z najbogatszych regionów kraju z dobrze rozwiniętym rolnictwem, uważane za spichlerz Indii. To tu uprawia się nowoczesne odmiany zbóż i ryżu. To tu święciła swe pierwsze triumfy słynna „zielona rewolucja”, która wyprowadziła Indie z głodu. Ale także tutaj mieszkają i pracują najbardziej świadomi rolnicy, to tutaj działają jedne z najprężniejszych w Indiach związki i organizacje rolnicze. Nic zatem dziwnego, że właśnie tutaj zapłonął ogień rolniczego gniewu.

Pendźab i Haryana, to również mateczniki dynamicznej społeczności sikhów. Jest ona symbolem Indii, ale różni się kulturowo, religijnie i cywilizacyjnie od hinduistycznej większości. Sikhowie od dawna już żywili przekonanie, iż Pendźab i Haryana dają Indiom więcej, aniżeli otrzymują od indyjskiego centrum. Niewykluczone, że nowe regulacje dotyczące rynku rolnego zostały uznane przez związki rolnicze z tych stanów za atak na regionalną odmienność i chęć podkopania stosunkowo dobrej pozycji miejscowych rolników. Nieprzypadkowo ze strony rządzących pojawiają się wobec protestujących sikhijskich rolników zarzuty separatyzmu. Od dłuższego czasu nie dawał on o sobie głośno znać, ale tlił się w umysłach sikhów wspierających ideę Khalistanu, czyli państwa sikhów.

W rolniczym proteście przejawia się ogromna nieufność znacznej części indyjskiego społeczeństwa do reform wolnorynkowych mających zmienić gospodarczo-społeczne oblicze kraju. Społeczeństwo indyjskie żyło w kulcie systemu, który przy pozorach gospodarki rynkowej – istniały prywatne imperia ekonomiczne w rodzaju imperium TATA Group sięgające swymi korzeniami czasów brytyjskich – wcielał w życie mechanizmy ekonomiczne, w których zasadniczą rolę odgrywało państwo i centralnie sterowana gospodarka.

Dla wielu mieszkańców subkontynentu indyjskiego wolny rynek i wolnorynkowa gospodarka ciągle kojarzy się wyłącznie z przepaścią, która oddziela świat najbogatszych Indusów od świata najbiedniejszych mieszkańców slumsów. Bez względu na to, jak władze rozwiążą obecną, wybuchową sytuację rolniczych protestów – ta nieufność pozostanie.

***

Felieton „Azja w zbliżeniu” pisywałem zwykle raz w miesiącu. Lecz w Azji dzieje się tak wiele, iż postanowiłem – a Redakcja wyraziła zgodę – napisać niekiedy coś częściej. Wtedy, gdy na kontynencie azjatyckim dzieje się coś ważnego. I tak narodził się pomysł „Azji w zbliżeniu plus”.