Viktor Orbán sprawuje władzę od ponad dziesięciu lat. Podczas tej gorzkiej dekady udało mu się fundamentalnie zmienić Węgry. Kiedyś były uznawane za przykład skutecznej transformacji z komunizmu do demokracji, dziś pozbawione są wolnych mediów, niezależnego sądownictwa czy realnej opozycji. Freedom House obniżył ocenę tego kraju, uznając go za „częściowo wolny”. Po raz pierwszy państwo członkowskie Unii Europejskiej zostało uhonorowane tym wątpliwym wyróżnieniem.
Co zrobiły instytucje europejskie i rządy innych państw członkowskich na przestrzeni tych lat, by stanąć w obronie zwykłych obywateli Węgier? Jaka była ich reakcja na zamknięcie ostatniego znaczącego i niezależnego portalu informacyjnego oraz na zmuszenie jednego z najlepszych uniwersytetów Europy Środkowej do ucieczki z kraju? Co zrobili, gdy politycy z innych krajów – jak na przykład Jarosław Kaczyński w Polsce – zaczęli naśladować ataki Orbána na demokrację?
We wszystkich przypadkach odpowiedź jest ta sama: nada, nichts, niente. Trudno uwierzyć, że partia Orbána wciąż pozostaje członkiem Europejskiej Partii Ludowej. Posłowie Fideszu zasiadają w ławach Europarlamentu obok posłów niemieckiej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej i francuskich Republikanów.
Podczas starcia o praworządność, która była elementem warunkowym w kwestii unijnego Funduszu Odbudowy po pandemii covid-19, te sprawy nareszcie znalazły się na pierwszym planie. Dzięki uporowi kilku odważnych członków Parlamentu Europejskiego oraz niektórych szefów rządów państw członkowskich, Unia stworzyła zasady pozwalające na nałożenie kar na kraje, które rażąco naruszają zasady praworządności. Jednak przez zwłokę UE w podejmowaniu konkretnych działań, państwa narażone na sankcje zyskały siłę, której próbowały użyć do zablokowania przyszłorocznego budżetu i wstrzymania niezwykle potrzebnych środków z funduszu.
Zgodnie z przewidywaniami, rezultatem jest przygnębiający kompromis. Nie pozwoli on Unii nakładać sankcji na kraje członkowskie za wyraźne naruszenia praworządności niezwiązane z wydatkowaniem środków z Brukseli. Co więcej, kompromis ten pozwala na odwołanie się od ustalonych zasad do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej zanim Komisja Europejska podejmie jakiekolwiek działania.
To ruch zdecydowanie spóźniony i zdecydowanie niewystarczający. Kompromis pozwoli Orbánowi i Kaczyńskiemu scementować władzę, pozbawi również opozycję możliwości kwestionowania ich rządów. Opcja odwołania się do TSUE sprawi, że Orbán będzie piastował swój urząd – zdobyty w kolejnych nieuczciwych wyborach – przez następne cztery lata, zanim jakikolwiek wyrok zacznie obowiązywać.
W praktyce ten kompromis to niewypał. Jednak jeszcze większą porażką jest niezdolność europejskich polityków i opinii publicznej do zrozumienia prawdziwej stawki tych zmagań.
Istnieją uzasadnione powody, dla których niemieccy obywatele dzielą swoją suwerenność z obywatelami Francji. Wiele problemów, którym muszą stawić czoła, od covidu do zmian klimatycznych, wykracza poza granice narodowe. Żeby mieć choć szansę ochrony interesów swoich obywateli i możliwość wpływania na coraz bardziej wielobiegunową rzeczywistość, kraje te zmuszone są współpracować. Pomimo braku wspólnego języka i historii, są oddane podstawowym wartościom, takim jak niezależność mediów, praworządność, uczciwe wybory.
Niełatwo jest to wytłumaczyć obywatelom, którym, co zrozumiałe, szczerze zależy na narodowej suwerenności. Nie wierzą oni w zdolności instytucji międzynarodowych do wywiązywania się z obietnic. Jednak większość Europejczyków zdaje sobie sprawę z korzyści przynoszonych przez współpracę. Praktycznie we wszystkich państwach członkowskich – również w Polsce i na Węgrzech – Unia Europejska cieszy się popularnością. Przynajmniej na razie.
Dlaczego jednak obywatele wolnych i demokratycznych krajów mają dzielić się władzą z dyktatorem w Budapeszcie i aspirującym dyktatorem w Warszawie? I jak ta koncentracja suwerenności może być uzasadniona, kiedy kilkoro najpotężniejszych ludzi przy stole negocjacyjnym nie podziela podstawowych wartości demokratycznych, jednocześnie depcząc wolność mediów, rażąco naruszając rządy prawa i ponownie zdobywając większość w wyborach, które nie są już jakkolwiek sprawiedliwe?
Europa przez lata traktowała niektóre polityczne problemy jak abstrakcyjne obawy, którymi powinni zajmować się filozofowie, a nie politycy. Jednak im bardziej represyjne są rządy w Polsce, na Węgrzech, oraz w innych krajach członkowskich, tym wyższa i bardziej egzystencjalna staje się stawka obecnych dyskusji. Na dłuższą metę obywatele wolnych krajów zarówno nie mogą, jak i nie będą tolerować sytuacji, w której obowiązujące ich prawa tworzone są przez autorytarnych mocarzy.
Jeśli Unia Europejska okaże się niezdolna do zastosowania sankcji wobec dyktatorów panujących wewnątrz jej granic, może po prostu nie przetrwać. I może, w takim przypadku – nie powinna.
Tłumaczenie: Wojciech Wieczorek.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: profil premiera Węgier na Facebooku.