Hity 2020
Dawid Dróżdż: „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, reż. Mariusz Wilczyński
Dzieło życia Mariusza Wilczyńskiego, jednego z najważniejszych współczesnych twórców animacji artystycznej na świecie. W 2006 roku, kiedy narysował pierwszą kreskę filmu, był przekonany, że tworzy kolejny krótki metraż, jeden z wielu. W międzyczasie odeszły najbliższe mu osoby: rodzice, przyjaciele, mentorzy. Wilczyński postanowił stworzyć coś w rodzaju utworu pożegnalnego.
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” rozrosło się do pełnego metrażu. Jest to opowieść o samym Wilczyńskim, próbującym rozprawić się z przeszłością. Animowane alter ego artysty prowadzi nieodbyte w rzeczywistości rozmowy – przywołuje rodziców i przyjaciół, aby powiedzieć im to, na co zabrakło czasu. A może – chęci? Sam Wilczyński przyznaje w wywiadach, że nie zdobył się na czułość – bagatelizował ostatnie rozmowy z umierającymi rodzicami.
Niesamowity nastrój filmowi nadaje muzyka Tadeusza Nalepy, mroczna, tajemnicza, nabierająca po latach dodatkowych sensów. Wokalista Breakoutu był niegdyś dla Wilczyńskiego największym idolem, a później najlepszym przyjacielem – jest to także hołd dla niego.
Dziełu Wilczyńskiego daleko jednak od klasycznych biopiców. Jest to raczej zbiór reminiscencji, strumień świadomości – fragmenty dawnego świata powracają tu w formie abstrakcyjnych, często surrealistycznych obrazów.
Na takie wspomnienie zasługują najwspanialsi ludzie i najwięksi artyści, ale także jedynie najwięksi artyści mogą takie wspomnienie stworzyć.
Grzegorz Brzozowski: „Życie przed sobą”, reż. Edoardo Ponti
Obraz Edoardo Pontiego nie jest może arcydziełem arthousowego eksperymentu czy włoskiego sentymentalizmu na miarę „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatorego. „Życie przed sobą” to jednak film, który przynosi nadzieję w roku, w którym jest ona szczególnie potrzebna. W historii inspirowanej powieścią Romaina Gary’ego poznajemy swoistą patchworkową rodzinę, z trudem budowaną z wyrzutków, ludzi radykalnie obcych i różnych pod względem wieku, kultur i wyznań. Madame Rosa, wspomagana przez sąsiadkę, transseksualną Lolę, tworzy przytułek dla dzieci prostytutek – pod jej opiekę trafia kilkunastoletni Senegalczyk. To właśnie o duszę krnąbrnego Momo – znakomicie zagranego przez Ibrahima Gueye – toczyć się będzie trzymająca w napięciu walka. Jedną z największych zalet filmu Pontiego jest to, że nie bagatelizuje on ciężaru przeszłości bohaterów, nie rozdrapując przy tym ich traum. W jednej ze scen Madame Rosa, zapytana przez Momo o numery wytatuowane na przedramieniu, z ulgą stwierdza, że młody nie zna historii Auschwitz – choć sama z coraz większym trudem walczy ze wspomnieniami. Stawką bohaterów jest ich przyszłość – walka o bycie razem, pomimo możliwości ostatecznej daremności ich wysiłków. Mistrzynią tego cichego heroizmu jest Sophia Loren w fenomenalnej roli Madame Rosy – film Pontiego to tryumf nie tylko ikony nad wyzwaniami jej wieku, ale i samego kina nad mrocznym czasem.
Mateusz Góra: „DAU: Natasza”, reż. Ilya Khrzhanovskiy, Jekaterina Oertel
Od dłuższego już czasu czekaliśmy na efekt tego eksperymentu filmowego, zakrojonego na niespotykaną skalę – w ogromnej dekoracji naśladującej radziecki instytut przez trzy lata żyli aktorzy, wcielając się w określone role. Efekt, w postaci zaprezentowanego w Berlinie, a później na Nowych Horyzontach filmu „DAU. Natasza” jest porażający. Siłą tego filmu są bardzo mocne improwizowane sceny seksu, pijackiej imprezy czy przesłuchania, pokazujące dylematy, przed którymi staje tytułowa Natasza, pracująca w instytutowej kantynie. W sumie w ramach projektu „DAU” powstało kilkanaście filmów pełnometrażowych, dwa seriale i niezliczone materiały dodatkowe. Dużą część z nich można zobaczyć w każdej chwili na stronie internetowej dau.com.
Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Bestie na krawędzi”, reż. Kim Yong-hoon
„Bestie na krawędzi” to świetny debiut fabularny, którego twórca – Kim Yong-hoon zaskoczył reżyserską i scenopisarską wirtuozerią oraz niesamowitym wyczuciem formy filmowej. Film jest adaptacją japońskiej powieści Keisuke Sonego o tym samym tytule. Na ekranie powieść ożywa w formie krwawego thrillera w poetyce neo-noir. Groteskowy, absurdalny, bezpardonowo żonglujący konwencjami film opowiada historię pełnej pieniędzy torby marki Luis Vuitton i ludzi, którzy w pogoni za nią są gotowi na wszystko. Woźny w łaźni, agent celny, kurtyzana uciekająca od agresywnego męża, prowadząca bar dla panów madame, gangster i jego psychopatyczny podwładny – wszyscy wiedzeni żądzą pieniądza znajdą się w spirali wzajemnych zależności, które widz odkrywa powoli i z niekłamaną przyjemnością.
Rozczarowania 2020
Grzegorz Brzozowski: „Może pora z tym skończyć”, reż. Charlie Kaufman
„Może pora z tym skończyć” Charliego Kaufmana to mozolnie opowiedziana, nużąca gadulstwem historia, w której trudno rozpoznać dowcip autora „Anomalisy” czy „Zakochanego bez pamięci”. Duszność opowieści powiększa klaustrofobiczny kontekst, w którym śledzimy parę bohaterów – zamknięci w aucie, zmierzają przez zaśnieżony krajobraz do rodziny chłopaka, wymieniając przy tym monologi o fizyce kwantowej czy esejach Fostera Wallace’a. Filmowi Kaufmana nie można odmówić walki o formalny eksperyment – chociażby znalezienia filmowych środków wyrazu dla oddania swoistego „zakrzywienia czasoprzestrzeni”. Zadziwiające jest jednak to, że im więcej jego bohaterowie mówią, tym mniej okazują się wiarygodni. Bardziej niż walką o swoją relację, zdają się zajęci autoanalizą; zamiast patrzeć na siebie, zdają się negocjować swoje traumy i aspiracje. Być może wbrew intencjom autora, z dramatów bohaterów wyłania się nie tyle opowieść o samotności i bólu przemijania, co o zranionej pysze i narcyzmie. Czarę goryczy przelewają tu sceny kontrfaktycznej ceremonii wręczania Nagrody Nobla dla bohatera, który w rzeczywistości pracuje jako woźny w prowincjonalnym ogólniaku. Paradoksalnie film Kaufmana tworzy najlepszy efekt w momencie, gdy zastosujemy się do tytułu i przestaniemy go oglądać – z ulgą możemy otworzyć okno i umysł na doświadczenia i uczucia, na które bohaterowie pozostali zamknięci.
Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Enola Holmes”, serial Netflixa
Rozczarowań rok 2020 nie szczędził nam praktycznie w żadnej dziedzinie życia, filmowo – dla mnie był to rok premier kinowych, których nie było. Z powodu pandemii przeniosły się do sieci, a Netflix i HBO Go miały się z czego cieszyć. Ja sama zasiadłam na własnej kanapie i tak trafiłam na „Enolę Holmes”. Produkcja o młodszej siostrze słynnego detektywa miała zapewniać rozrywkę całej rodzinie, co w czasie przymusowej, familijnej izolacji szczególnie cenne. Wychowana na powieściach detektywistycznych, miałam spore oczekiwania. Liczyłam na ciekawą intrygę i popis umiejętności dedukcyjnych zadziornej Enoli, a dostałam opowieść o dorastaniu z kryminalną tajemnicą w tle. Co więcej, twórcy filmu uznali, że aby by zbudować ciekawą fabułę, wystarczy jedna intrygująca postać na tle pozostałych, niemiłosiernie nijakich. Netflix zgrabnie wypromował film, zatrudniając gwiazdy swoich hitowych seriali: Millie Bobby Brown („Stranger Things”), Henry’ego Cavilla („Wiedźmin”), Helenę Bonham Carter („The Crown”), oraz realizując produkcję z rozmachem i dbałością o scenerię, co nie zmienia faktu, że „Enola” to sztampowa opowieść o nastolatce i dla nastolatków.
Mateusz Góra: „Bal”, reż. Ryan Murphy
W ostatnich latach powstaje coraz więcej musicali, co zwiastuje być może odrodzenie tego prawie martwego dla kina gatunku. Niestety „Bal”, mimo gwiazdorskiej obsady z Meryl Streep na czele, nie wykorzystuje kampowego potencjału musicalu i grzęźnie na mieliźnie kiczowatego show. Nie jest to ostatecznie ani czysta zabawa dla szerokiej publiczności, jak „Mamma Mia!” (reż. Phyllida Lloyd) ani spektakularne „Chicago” Roba Marshalla. Nie ma w tym filmie też komediowego zacięcia serialu „Glee”, który stworzył przecież także Ryan Murphy. Podobnie jak bohaterowie „Balu” muszą ratować swoje kariery, kiedy ich spektakl okazał się klapą, Murphy będzie musiał zmierzyć się z gorzkim uczuciem rozczarowania.
Dawid Dróżdż: „Mank”, reż. David Fincher
To miała być jedna z najważniejszych premier tego roku. Jest jednak jednym z największych rozczarowań.
Mistrz Fincher powraca po sześciu latach. Ekranizuje scenariusz własnego ojca. A do tego, jest to film poświęcony scenarzyście kultowego „Obywatela Kane’a”, Hermanowi J. Mankiewiczowi (Gary Oldman), który w Hollywood miał łatkę hulaki, neurotycznego pijaka, hazardzisty, gościa o niewyparzonym języku.
Miało więc być mocno, niegrzecznie, a może nawet wulgarnie. Zamiast tego dostaliśmy jednak ugrzeczniony portret buntownika – nudnego, podstarzałego scenarzystę, który mozolnie skrobie scenariusz, gdzieś na wsi w Kalifornii. Niewiele się poza tym dzieje – czasem sobie coś łyknie, a Welles wpadnie go pospieszyć. Ot, życie scenarzysty.
Drugi wątek, prowadzony naprzemiennie, to retrospekcje z lat 30. Najciekawiej wypada tu obraz Hollywoodu – szybko rozwijającej się fabryki snów – z jej przepychem, pokusami, ale i hipokryzją oraz cwaniactwem niektórych grubych ryb. Ten wątek też jednak jest problematyczny – Fincher wchodzi w szczegóły, opowiada o Hollywoodzie czasem zbyt powierzchownie, co bywa niezrozumiałe dla osób nieznających ówczesnych realiów.
Odkopany klasyk
Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Ghidorah – trzygłowy potwór” [1964], reż. Ishiro Honda
W dobie globalnego ocieplenia i zmieniającego się klimatu, a co więcej – w roku bardzo szczególnym, zdominowanym przez ogólnoświatowy strach przez pandemią koronowirusa, przypomniałam sobie ciekawy, a praktycznie nieznany w Polsce film z oryginalnej, japońskiej serii o Godzilli – „Ghidorah – trzygłowy potwór” Ishiro Hondy z 1964 roku. Ta produkcja z gatunku kaiju, czyli opowieści o wielkich potworach, odwraca niejako role – zagrożeniem dla ziemi nie są już bestie, ale przede wszystkim ludzie i rozwścieczeni przez nich inni mieszkańcy kosmosu. Kosmici doprowadzają do występowania anomalii pogodowych i sprowadzają potwora Ghidorę, który ma zniszczyć Ziemię. Niebieski glob uratować mogą tylko połączone siły trzech największych bestii: Mothry, Godzilli i Rodana. Pozostaje pytanie: dlaczego potwory miałyby pomóc ludziom, którzy zaplanowali ich eksterminację?
Dawid Dróżdż: „Magnolia” [1999], reż. Paul Thomas Anderson
Jeśli miałbym wybrać jeden film, który studenci reżyserii powinni brać za przykład perfekcyjnego budowania dramaturgii, to byłaby to „Magnolia”.
W filmie Paula Thomasa Andersona, mamy kilka historii – bohaterami są między innymi starszy mężczyzna chory na raka, zdolny chłopiec, którego nadambitni rodzice pchają do telewizyjnego quiz show, czy mówca motywacyjny (życiowa rola Toma Cruise’a!). Na końcu okazuje się, że wszyscy bohaterowie są ze sobą powiązani.
Mimo że film trwa ponad trzy godziny, ani na chwilę nie opada napięcie. Płynnie przechodzimy z jednej historii do innej. Anderson buduje dramaturgię w każdej pojedynczej scenie – mamy więc wiele zwrotów akcji i konfliktów pomiędzy bohaterami.
Ten film wrył mnie w fotel i w tym przypadku nie jest to tylko pusty frazes.
Mateusz Góra: „Czerwona pustynia” [1964], reż. Michelangelo Antonioni
Antonioni powiedział kiedyś przewrotnie, że „Czerwona pustynia” jest filmem o pięknie fabryk i niezależności współczesnego człowieka, który woli żyć samotnie, bez innych (a film pochodzi z pierwszej połowy lat 60.). Tymczasem dla wielu, w tym dla mnie, to opowieść o tęsknocie za wzajemnym zrozumieniem i miłością wyrażaną przez uważność i czułość. Podczas pandemii każdy z nas mógł lepiej zrozumieć samotność Giuliany (w tej roli niesamowita Monica Vitti), chociaż jej powody były zupełnie inne – wymusiła je nie niemożliwość kontaktu i problemy psychiczne, ale konieczność uciążliwego zamknięcia w czterech ścianach.
Grzegorz Brzozowski: „Tampopo” [1985], reż. Juzo Itami
Nie był to rok filmowych uczt – mógłby kojarzyć się raczej z mroczną biesiadą z „Nosferatu” Wernera Herzoga. A jednak właśnie w 2020 nieoczekiwanej wartości mogły nabrać filmy o najprostszych emocjach związanych z dzieleniem posiłku. Gastronomiczny japoński western „Tampopo” z 1985 w reżyserii Juzo Itamiego to kopalnia iskrzących absurdalnym dowcipem sytuacji, które może sprowokować zupa ramen. Nie zabraknie tu kowbojskich pojedynków smakoszy, erotycznych zabaw z krewetkami czy wykładu uduchowionego mistrza kontemplującego elementy zupy. Pod gagami nierzadko doszukać się można kulturowej refleksji: w jednej ze scen grupa wstydliwych licealistek odbywa w restauracji lekcję etykiety cichego jedzenia, by ostatecznie ulec demoralizacji przez siorbiącego sąsiada z Zachodu. „Tampopo” to opowieść o radości nie tylko spożywania, ale i samego filmowania – wątki łączą się nienachalnie przez przemykające w tle scen postacie, które nieoczekiwanie prowadzą nas do nowej opowieści. Pozornie rozproszone epizody spina przy tym nadrzędna rama: opowieść kierowcy ciężarówki, który przypadkowo zatrzymał się w podupadłym barze i postanawia pomóc jego właścicielce w odzyskaniu radości życia i cudownej przemianie w królową ramenu.