„Jestem wściekły jak diabli i nie zamierzam tego dłużej znosić!” – krzyczą widzowie telewizji, bohaterowie filmu Sidneya Lumeta, ze swoich okien i balkonów. Wczorajsze zajścia na waszyngtońskim Kapitolu nieodłącznie kojarzą się z tym ponurym, lecz wizjonerskim obrazem, w którym ludzie zmęczeni monotonią egzystencji, życiowym niespełnieniem i prześcigającymi się informacyjnymi stacjami telewizyjnymi, rozpoczynają trudną do objęcia rozumem rewolucję gniewu.
Rok 2020 zamknął się dla wielu niesympatycznym wspomnieniem pandemii, pustki czasu, problemów zawodowych i rodzinnych, wreszcie nieprzyjemnej i skonfliktowanej polityki. Amerykańscy przeciwnicy Donalda Trumpa mieli jednak powody, aby kończyć ten rok z poczuciem ulgi. Podczas gdy nieliberalni populiści w naszym regionie mają się bardzo dobrze, w amerykańskich wyborach wygrał liberalny kandydat, Joe Biden. Fala nadziei po tych wyborach była tak duża wśród liberałów, że miało się wrażenie, iż za wszelką cenę pragną się oni przekonać, że najgorsze już za nimi. Część znawców amerykańskiej polityki przypominało wprawdzie, że jeszcze nic się nie skończyło, że przegrana Trumpa to jedna rzecz, a przetrwanie trumpizmu to coś zupełnie innego. Nie byli oni jednak uważnie słuchani, ponieważ psychologicznie tak ważne były dobre wiadomości.
Neurobiolodzy wiedzą, że nasze mózgi mają szczególną reakcję na duże niebezpieczeństwo, które jest już za nami. To wyrzut endorfin, poczucie szczęścia, że się udało i że najgorsze minęło. To ważny mechanizm z punktu widzenia ewolucyjnego, pozwalający nam zapamiętywać sytuacje zagrożenia i uczyć się, jak postępować, aby się one nie powtarzały. Jednak ten mechanizm może nas czasem zmylić. Po 2020 roku również wiele osób mogło mieć wrażenie, że najgorsze za nami, skoro Trump przegrał wybory, a za parę miesięcy miliony osób będą już zaszczepione na koronawirusa. Niestety, nieliberalny populizm jeszcze raz pokazuje, jak świetnie potrafi rządzić zbiorowymi emocjami.
Populiści nie zaczęli wygrywać wyborów przypadkiem. Ich wygrane, które na globalną skalę rozpoczęły się kilka lat temu, nie mają oczywiście jednej przyczyny. Jednak u wygranych polityków, takich jak Viktor Orbán, Jarosław Kaczyński, Andrej Babiš, brexitowcy i właśnie Donald Trump, jest to, że w momencie sukcesu byli oni jedynymi politykami potrafiącymi tak skutecznie skomunikować się z emocjami, dominującymi w społeczeństwach, w których walczyli o władzę. Do tych dominujących emocji należało wówczas poczucie utraty.
Tam, gdzie osiągany jest wielki sukces, trzeba także liczyć się z wielkimi kosztami – pisał niegdyś wybitny dwudziestowieczny liberał, Raymond Aron. Tak właśnie było ze społeczeństwami liberalnej demokracji na całym globie. Z jednej strony, udane transformacje demokratyczne, działająca dobrze gospodarka, wydłużenie życia, zmniejszenie śmiertelności małych dzieci – wszystkie te zjawiska można obserwować zarówno w naszym regionie, jak i poza nim. Z drugiej strony – zmiana, która przynosi utratę, i to nie tylko miejsc pracy. W jeszcze większej mierze mowa tu o utracie tradycyjnych źródeł tożsamości, sieci znajomości, dobrze ustalonych nawyków i sposobów rozumienia świata. Liberałowie pozostawali przez długi czas ślepi na ten rozwój społecznych emocji, nieliberalni populiści zaś wykazali się talentem i determinacją w zdobywaniu władzy przez komunikację z nimi, przez tłumaczenie mglistego dość poczucia utraty na bardziej konkretne uczucia: potrzebę ochrony swojego domu, niechęć wobec sąsiadów, wobec imigrantów, wobec osób innych w jakiś sposób itd.
Koronawirus z pewnością wytworzył nową agendę polityczną i nowe emocje. Tam, gdzie nieliberałowie nie radzą sobie z zarządzaniem pandemią, jak choćby w Stanach Zjednoczonych, wirus prowadzić ich może do politycznej zguby. Nie znaczy to jednak, że nieliberałowie pozostali z pustymi rękami, niezdolni do działania. Może i Trump przegrał wybory, ale istnieją trendy, które pozwalają mu funkcjonować dalej, budować swój ruch sprzeciwu, podważać amerykańską demokrację w dalszym ciągu. Jakie to trendy?
Po pierwsze, gniew. Ta emocja rozgrywała w wielkiej mierze politykę w 2020 roku – nie tylko w Polsce. Gniew ujawnił się choćby w protestach pod hasłem „Black Lives Matter”, a także w protestach w obronie praw kobiet w naszym kraju. Gniew jest jedną z najważniejszych namiętności naszej kultury. Jak błyskotliwie ujmuje to Peter Sloterdijk, rozpoczyna wręcz kanon literatury europejskiej, skoro „Iliadę” Homera otwierają słowa: „Gniew, bogini, opiewaj Achilla, syna Peleusa, zgubę niosący i klęski nieprzeliczone Achajom”.
Namiętność gniewu odgrywa zasadniczą rolę w pierwszej księdze „Iliady”. Chwilami może wydawać się, że jest jednym z jej bohaterów. A jednak, gdy przyglądam się dzisiejszej dyskusji publicznej, mam wrażenie, że nigdy jeszcze stanowiska nie były formułowane tak namiętnie, tak skrajnie, tak gniewnie, jak teraz.
W kolejnych miesiącach gniew będzie działać tak, jak w przypadku wymienionych wyżej protestów: wystarczy jedna iskra, żeby zapłonął wielki ogień. Wydarzenia na Kapitolu nie były ani echem 2020 roku, ani jednorazowym wypadkiem przy pracy. Czekają nas w tym roku kolejne takie wybuchy, niezapowiedziane, trudne do przewidzenia, potężne w rozmiarach.
Wydarzenia na Kapitolu rozumiem więc jako wyładowanie olbrzymiego gniewu, spowodowanego blisko rokiem pandemii. Pandemia przypomina żałobę. Znów ujawnia się emocja utraty, dominujące uczucie naszej epoki. Każdy coś w ostatnich miesiącach stracił. Niektórzy stracili jakąś ważną dla nich osobę. Inni stracili sposób życia, przyzwyczajenia, prywatną przestrzeń, wiele innych rzeczy. Żałoba jest niby kalejdoskop emocji: od przyjęcia rzeczy takimi, jakie są, po ich zanegowanie, od gniewu po spokój, od rozpaczy po nadzieję, od panicznego strachu po pełną buńczuczności odwagę. Kto przeszedł w życiu żałobę, ten wie, że nie ma żadnej kolejności występowania tych emocji. Raczej następują one jedne po drugich w błędnym kole. A ponieważ nasza żałoba ma przyczynę, która nie wygasa – tak jak nie wygasła pandemia – nie da się tej żałoby przepracować.
Po drugie, nowy podmiot polityczny i asymetria w ocenach postępowania swojego i innych ludzi. Donald Trump, przemawiając wczoraj do tłumów, ponownie okazał się tym politykiem, który odwołuje się wprost do emocji, który tłumaczy je na bieżąco swoim wyborcom. Ale jest coś więcej w tym, jak się wypowiada. Widać to w powtarzanych przez niego słowach: „nie chcemy, aby wybory prezydenckie zostały skradzione przez radykalną lewicę, przez fakenewsowe media – ale właśnie to zostało zrobione”. Cała jego długa przemowa była przesycona słowami wyrażającymi uczucia – wraz z ładunkiem podejrzliwości i gniewu wypowiadanego w swoim imieniu, a zaraz potem odwołującego się do emocji ludzi go popierających. „Mam nadzieję” – mówił – „nigdy nie zgodzę się na to”. „My nigdy się nie zgodzimy” – dodawał. I wreszcie: „rozumiem wasze emocje”, „rozumiem wasze cierpienie”.
Emily Pronin to psycholożka amerykańska zajmująca się asymetriami w ocenie siebie i innych, obecnymi w naszym myśleniu. Codziennie zakładamy, że tylko my mamy dobre intencje. Że jeśli zrobiliśmy coś nie tak, to na pewno dlatego, że ktoś wprowadził nas w błąd, pomyliliśmy się. Co innego, gdy oceniamy innych. Oni zawsze mają złe intencje, oni się nie mylą, tylko konspirują. Ten mechanizm psychologiczny i kłopoty z nim związane są prawdopodobnie tematem rozważań moralnych od zarania etyki. Kłopot w tym, że nasze uczucia są dziś wzmocnione przez dwa czynniki.
Pierwszy, o którym pisał francuski filozof polityczny Pierre Rosanvallon, to zmiana podmiotu politycznego pod wpływem działania mediów społecznościowych. Jednostki domagają się uznania ich emocji, ponieważ przynajmniej w teorii każdy nas w tych mediach dysponuje równym głosem. Efektem jest ciągła walka o uwagę, a gdy o uwagę walczy siedem i pół miliarda ludzi, sprawy zaczynają się poważnie gmatwać.
Drugi przypomina nieco sytuację we wspomnianej wcześniej „Iliadzie”. Emocje, które gromadzą ludzi pod Kapitolem, ale także te, które gromadziły ich w ramach protestów Black Lives Matter tudzież w obronie praw kobiet, przychodzą także z zewnątrz. Są siłami, które na nas oddziałują. Tylko że podczas gdy w starożytnej Grecji uważano, że uczucia przychodzą jako siły od bogów, o tyle nasze uczucia przychodzą z ruchu w mediach społecznościowych. Są jak Google trends, szybko powstają, gwałtownie się wyładowują i szybko znikają.
Wiele osób może mieć nadzieję, że rok 2021 będzie lepszym rokiem niż jego poprzednik. Na razie jednak jasne jest tylko jedno: to będzie rok gniewu, przenoszonego w formie trendu przez media społecznościowe.
* W pierwotnej wersji tekstu błędnie przypisaliśmy reżyserię filmu „Sieć” Peterowi Finchowi, czyli aktorowi odgrywającemu w nim brawurowo główną rolę. Reżyserem był oczywiście Sidney Lumet.