Wpływ korporacji technologicznych z Doliny Krzemowej na demokrację jest współcześnie jednym z najważniejszych zagadnień politycznych. Kiedy w 2016 roku Donald Trump wygrał wybory prezydenckie, Facebook i Google słusznie oskarżano o to, że nie powstrzymały inwazji fake newsów.

Choć w trakcie kadencji w latach 2016–2020 twitterowy prezydent USA zmniejszył liczbę „ćwierknięć” w porównaniu z aktywnością sprzed prezydentury, w 2020 roku zbliżył się do swoich rekordów: wysłał 6280 tweetów. Media społecznościowe przeżywały rozkwit, rozsiewając w internecie setki kłamstw Trumpa i jego popleczników.

Dopiero po szturmie zwolenników Trumpa na Kapitol w Waszyngtonie 6 stycznia jego konto zablokowały Facebook oraz Twitter. Także YouTube, Snapchat i inne serwisy zablokowały konta Trumpa oraz tysięcy osób i organizacji, które kolportowały teorie spiskowe, publikowały fałszywe wiadomości na temat amerykańskich wyborów albo mogły przyczynić się do szturmu na Kapitol. Z kolei Amazon usunął alt-prawicowy serwis społecznościowy Parler ze swojej usługi w chmurze. Usługa przestała działać z dnia na dzień, a jeszcze w listopadzie była jedną z najpopularniejszych aplikacji pobieranych w sklepach Google i Apple.

Komu służą techkorporacje?

W związku z tym wszystkim padają oskarżenia wobec firm technologicznych o cenzurę szkodliwą dla demokracji. Nie ma wątpliwości, że liberał powinien zgodzić się z argumentami przeciwników cenzury.

Niezależnie od politycznych sympatii, w reakcji na wydarzenia kanclerz Niemiec Angela Merkel opowiedziała się przeciw przyznaniu korporacjom technologicznym prawa do decydowania o granicach wolności słowa, nazywając decyzję Twittera z 6 stycznia o zablokowaniu konta prezydenta Donalda Trumpa „problematyczną” i naruszającą „fundamentalne prawo do wolności słowa”.

Z europejskiego punktu widzenia o wolności słowa powinny decydować instytucje kontrolowane przez wyborców i prawo, a nie prywatne korporacje. Po pierwsze, żadna z dużych firm technologicznych nie pochodzi z Europy. Po drugie, problemem w tym kontekście jest sposób i cel działania przedsiębiorstwa.

W Ameryce popularny jest pogląd, zgodnie z którym celem działania przedsiębiorstwa jest maksymalizacja bogactwa udziałowców, czyli maksymalizowanie ceny akcji firmy i wysokości dywidendy. Na czym to polega? W filmie „Network” jest scena, w której szef stacji telewizyjnej, będącej częścią fikcyjnego konsorcjum medialnego CCA, przedstawia znakomite wyniki finansowe firmy. Na wiadomość o zyskach wygenerowanych przez telewizyjny show, którego prowadzący pała gniewem i podburza obywateli do protestu, prezes rady nadzorczej CCA, pan Jensen, odpowiada tylko: „Doskonale Frank, tak trzymać”. Z tej perspektywy celem przedsiębiorstwa nie jest i nie powinno być wzmacnianie demokracji i wolności słowa. Państwo samo musi posiadać instytucje i prawa, które spełnią zadanie ochrony fundamentalnych wartości w demokracji.

W Europie popularny jest inny kierunek myślenia na temat celu działania przedsiębiorstwa. Wedle tej koncepcji, przedsiębiorstwo prowadzi działalność, żeby wzbogacili się wszyscy, którzy mają z nim związek, w tym zwłaszcza pracownicy, a nie tylko posiadacze akcji. Z tej perspektywy można podejrzewać, że amerykańskie techkorporacje ratują pieniądze akcjonariuszy, a nie dbają o wartości. Brak reakcji firm technologicznych na wydarzenia pod Kapitolem także powodowałby szkody, jednak w przyszłości demokratyczne społeczeństwa potrzebują lepszych rozwiązań.

Zdjęcie: Today Testing (for derivative), CC BY-SA 4.0 <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0>. źródło: Wikimedia Commons

GAFA i los demokracji

Amerykańskie firmy technologiczne, znane w skrócie jako GAFA, czyli Google, Apple, Facebook i Amazon, mają dla demokracji znaczenie systemowe; są ważne dla funkcjonowania państwa podobnie jak dostawcy wody czy elektryczności.

Mimo to wciąż działają na nieregulowanym rynku. W efekcie raz unikają odpowiedzialności za publikowane na ich platformach treści, innym razem cenzurują publikowane treści – jednak robią to wybiórczo albo niekonsekwentnie. Dążenie do maksymalizacji wyników finansowych i zależność od koniunktury politycznej spowodowały, że dopiero w kryzysowym dla demokracji momencie wykorzystały izolację Donalda Trumpa, aby wykręcić się najmniejszym możliwym kosztem z wojny kulturowej, w którą zostały wciągnięte.

Jaka lekcja z tego płynie? Widzimy, że brak odpowiedzialności przed kimkolwiek innym niż tylko przed akcjonariuszami, a także model budowania globalnego produktu cyfrowego, takiego samego dla wszystkich, destabilizuje demokrację liberalną, osłabia liberalne wartości, za to wzmacnia jej wrogów.

Firmy technologiczne z Doliny Krzemowej znalazły się w niekomfortowym dla siebie położeniu nie tylko z własnej winy – odpowiedzialność za określenie dopuszczalnych reguł ich działalności spoczywa na władzy publicznej.

Co więcej, nie jest pożądane przechylenie wahadła w drugą stronę – kiedy trendy polityczne i kulturowe stanowią zagrożenie dla istnienia przedsiębiorstwa, reakcją powinno być również stanowcze domaganie się interwencji w ich obronie. Przerzucanie odpowiedzialności za wolność słowa na firmy technologiczne jest ryzykowne zarówno dla demokracji, jak i dla firm. Zagrożenie dla dotychczasowego sposobu działania Google et consortes łatwo może przekształcić się w zagrożenie dla zasady neutralności sieci i swobody przepływu informacji. Jak słusznie napisał w „Kulturze Liberalnej” Tomasz Sawczuk „lepszy jest system polityczny, w którym medium może zablokować prywatne konto prezydenta, niż system, w którym władza może zablokować niezależne media.

Innymi słowy, liberalna demokracja nie może stawiać korporacjom technologicznym wymogów, których nie będą one mogły spełnić. Demokracja może natomiast stworzyć prawo, które zdejmie z nich rolę cenzora, aby służyło równocześnie obywatelom i firmom technologicznym.

Na co warto się zgodzić, a czego wymagać?

Ale problem z ustaleniem reguł dotyczących wolności słowa w internecie to tylko czubek góry lodowej problemów z korporacjami technologicznymi. Kolejne problemy to oligopol, brak konkurencji i wieloletnie zaniedbania prawne w USA i Europie.

Liberalizm proponuje podzielić władzę w gospodarce, na wzór podziału władzy politycznej i równowagi między władzami, w taki sposób, aby konsumenci mieli wybór między wieloma substytucyjnymi produktami. Teraz go nie mają. Liberalizm zachęca też do zwiększania konkurencji, bo powoduje ona, że jakość rośnie, a ceny spadają. Powinniśmy pójść tą drogą.

To prawda, że w niektórych segmentach rynku, takich jak usługi przechowywania i przetwarzania danych w chmurze, streaming wideo czy e-commerce, konkurencja jest nie tylko większa niż kiedykolwiek, lecz alternatywnych usług dostarczają giganci technologiczni, którzy w ten sposób między sobą konkurują.

Jednak problem dotyczy tych usług, w przypadku których giganci technologiczni korzystają z network-effects – sił rynkowych, które powodują, że silny rośnie szybciej, a nowy konkurent nie może rosnąć. Jest to taka sytuacja, jak w przypadku Google’a na rynku wyszukiwarek (ma ponad 90-procentowy udział w rynku), Facebooka w mediach społecznościowych czy Amazona w roli pośrednika w e-commerce. W tych obszarach przedsiębiorstwa big tech mają na rynku pozycję monopolistyczną lub rynek ma charakter oligopolu.

Monopolistyczna pozycja Google’a na rynku wyszukiwarek internetowych, dominująca pozycja Amazona w pośrednictwie na rynku e-commerce (Amazon jest dominującą platformą, na której niezależni sprzedawcy oferują swoje produkty), skupowanie konkurentów przez Facebooka i podobne praktyki big tech utrwalają brak kreatywności, brak innowacyjności i ślamazarny rozwój branży technologicznej w Europie i USA. Skokowy postęp w sektorze e-commerce w 2020 roku zawdzięczamy głównie pandemii covid-19. Coraz częściej to chińskie firmy stają się trendsetterami na rynku usług cyfrowych. Świeże pomysły rodzą się tam, gdzie konkurencja jest większa niż na rynkach zdominowanych przez kilka firm.

Reguły ochrony wolności słowa muszą opierać się na fundamentalnych dla demokracji wartościach, a za ich egzekwowanie musi odpowiadać państwo, a nie firmy technologiczne. Musimy także zwiększyć konkurencję tam, gdzie jest ograniczona. Technologiczne i prawne status quo jest korzystne dla przedsiębiorstw spod znaku GAFA, ale nie jest tym, czego potrzebujemy, aby zachować wolność słowa i zdrową demokrację.