Rządzenie bez polityki
Krytycy liberalizmu wysuwają wobec niego pewien stały zarzut: że chce zlikwidować politykę. Dzieje się to na różne sposoby. Liberalizm promuje racjonalne partie zdrowego rozsądku, zamiast partii programu politycznego. Zamiast pasji politycznej, proponuje relacje ekonomiczne. Nad walkę polityczną przedkłada interesy materialne. Od decyzji politycznych lepsze jest bezstronne prawo. Zamiast walki o wartości, jest kontrakt między stronami umowy. Ogółem, wszystko to wygląda na administrowanie i handel, a nie rządzenie. Tak przedstawiony liberalizm przypomina w najlepszym razie ideologię kancelarii notarialnej, a nie doktrynę polityczną.
W tej krytyce jest element prawdy. Nie tylko na poziomie teorii, lecz także praktyki. Wystarczy spojrzeć na historię polskiego apolitycznego liberalizmu ostatnich 30 lat, aby się o tym przekonać. Wystarczy wyjrzeć za okno, aby znaleźć tam apele o zjednoczenie ponad podziałami, krytykę irracjonalności tłumu, pochwałę racjonalności rynku. „Administrowanie” to było hasło rządów późnej Platformy Obywatelskiej – do dzisiaj, mimo odejścia Donalda Tuska, w PO nic się pod tym względem nie zmieniło.
Ideał polityczności
Czy zatem liberalizm może być polityczny? Aby to wiedzieć, trzeba najpierw zastanowić się nad tym, czy w ogóle istnieje i czym jest rzeczywistość polityczna. Jeśli polityka ma istnieć jako autonomiczna praktyka, musi spełnić trzy warunki: nie mieć podstaw, zależności ani ideałów.
Po pierwsze, polityka nie posiada żadnej podstawy poza nią samą – czyli nie istnieje bardziej bazowa praktyka, do której można by zredukować politykę. Oznacza to, na przykład, że polityka nie wynika z ekonomii albo kultury, lecz ma samoistne znaczenie.
Po drugie, polityka pozostaje w relacjach z innymi praktykami, ale nie jest od nich uzależniona. Nie wyraża innych sfer rzeczywistości, lecz sama jest źródłem znaczenia. Na przykład, jeśli ktoś powie, że „rządzący nie zajmują się realnymi problemami wyborców”, nie musi to być problemem dla polityki – ponieważ rzeczywistość polityczna nie jest zakładnikiem procesów społecznych, a zatem nie polega także na reprezentowaniu woli wyborców.
Po trzecie, polityka nie ma celu. Nie posiada ona z góry określonego zadania, takiego jak dobro wspólne albo zdobycie i utrzymanie korony. Nie można nawet powiedzieć, że polityka dąży do własnej reprodukcji jako praktyki (polityka dziś to więcej polityki jutro – jak myślimy w demokracji) ani do własnego zakończenia (ostateczne zwycięstwo – jak myślą dyktatorzy oraz technokraci).
Możliwość wspólnego świata
Skoro polityka nie ma podstaw, zależności ani celów, to jak rozpoznać praktykę polityczną? Wydaje się, że może w tym pomóc pragmatyczna definicja polityki autorstwa francuskiego myśliciela Bruno Latoura, zgodnie z którą polityka to proces komponowania wspólnego świata.
W tym znaczeniu istnieje rodzina praktyk politycznych, które dotyczą ogółem dwóch kwestii. Po pierwsze, chodzi o granice pluralizmu: z kim tworzymy wspólny świat, kim jesteśmy „my”? Po drugie, chodzi o zasady sprawiedliwości: jakie normy obowiązują we wspólnym świecie? W tym rozumieniu polityką jest wszystko to, co polega na formowaniu zbiorowości, czyli praktyki takie jak budowanie sojuszy, zwalczanie wrogów, tworzenie instytucji oraz norm.
Oznacza to, że różnica między poszczególnymi siłami politycznymi nie polega na zajmowaniu stanowisk, które są dobre lub złe, prawdziwe lub fałszywe, sprawiedliwe lub niesprawiedliwe, naturalne i nie-naturalne, lecz jest właśnie polityczna – dotyczy ona tego, kogo włączamy, kogo wyłączamy i wedle jakich reguł układamy życie społeczne.
Konsekwentnie, kategorie takie jak dobro, prawda, sprawiedliwość i natura są równocześnie pozapolityczne (nie regulują polityki) i polityczne – występują na gruncie różnych stanowisk politycznych, które określają ich znaczenie, a niekiedy korzystają z owych słów do celów politycznych. Istnieje lepsza i gorsza polityka, a więc istnieją także lepsze i gorsze pojęcia dobra czy sprawiedliwości.
Granice pluralizmu i Krystyna Janda
Jak wiadomo, liberalizm ma przede wszystkim kłopot z określeniem granic pluralizmu. Liberałowie, podobnie jak chrześcijanie, zwykle wierzą w to, że każdy może zostać zbawiony – dlatego nie wykluczają, nie szukają wroga. Jeśli pojawia się wróg, to w postaci lenistwa, zapóźnienia, dawnych przesądów – a zatem w postaci, która jest pozorna, która w przyszłości może zniknąć. A jeśli ogółem wróg nie istnieje, to każdy może zająć się swoimi sprawami, bo w razie potrzeby zawsze można się dogadać. W ten sposób wszystko, co polityczne, rozpływa się w powietrzu – zaczyna wyglądać na to, że nie trzeba zbyt wiele wysiłku (pracy politycznej), aby normy mogły istnieć, a cywilizacja mogła trwać.
Tego rodzaju krytyka liberalizmu jest ważna, ale jest użyteczna tylko do pewnego momentu, po którym staje się jałowa. Z owej pragmatycznej perspektywy, którą proponuje Latour, nie istnieje coś takiego jak „liberalizm” jako całościowy ideał polityczny – a zatem także jako przedmiot krytyki. Istnieje raczej pewien porządek norm, pewien ład polityczny, pewien zbiór praktyk politycznych, które w skrócie można określić mianem liberalnych.
Pytanie polityczne dotyczy więc tego, które praktyki chcemy poprzeć, a które odrzucić? Kiedy krytykujemy nazizm, to w największym skrócie krytykujemy Auschwitz. Znaczenie krytyki nazizmu jest konkretne i proste: nie wolno robić Holocaustu. Z kolei krytyka „liberalizmu” to użyteczne narzędzie polityczne – idea bliżej nieokreślonego wroga pozwala każdemu wyobrazić sobie pod jego postacią właśnie to, czego nie znosi. Warto więc zastanowić się i nad tym: kiedy krytykujecie „liberalizm”, to co krytykujecie? Wolność słowa? Równe prawa dla wszystkich? Pokojowe przekazanie władzy? Donalda Tuska i Krystynę Jandę?