Z podtytułu książki Ludwiki Włodek „Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji” można by wnosić, że traktuje ona o ciekawym, acz nieco – z nadwiślańskiego punktu widzenia – egzotycznym temacie losów algierskich imigrantów we Francji.

To prawda, ale tylko częściowa. „Gorsze dzieci Republiki” są też próbą odpowiedzi na uniwersalne pytanie: dlaczego w Republice, szczycącej się swoim egalitaryzmem, istnieje wielka przepaść między obywatelami o różnym pochodzeniu i statusie społecznym? I co z tym zrobić?

Algierczyk radykałem z przedmieść? To mit

Osią książki są historie Algierczyków oraz ich potomków osiadłych we Francji (z wyjątkiem ostatniego rozdziału, gdzie głos mają mieszkańcy Algierii). Włodek opowiada z werwą, stroni od uproszczeń. Wszędobylska, rozmawia z każdym, wszystkiego chce dotknąć, powąchać, spróbować. Stąd mamy wrażenie, że razem z autorką oglądamy futbolowy mecz w paryskim bistrze, razem z nią zapuszczamy się na blokowiska Marsylii i Paryża, kosztujemy kabylskich placków czy ucinamy sobie pogawędkę z rodziną Omara – w jednej osobie rzutkiego producenta lamp dla Luwru i subtelnego intelektualisty bez dyplomu.

Hybrydowa forma książki miesza płynnie dwa gatunki: reportaż i esej, przy czym ten ostatni przechodzi czasem w rozbudowane (moim zdaniem, czasem przeładowane, jak na reporterską książkę) historyczne wywody.

Na obecne relacje francusko-algierskie (i na współczesne postrzeganie Algierczyków we Francji) cień rzucają doświadczenia krwawej wojny Algierii o niepodległość, prowadzonej w latach 1954–1962. O ciemnych kartach tego konfliktu –w tym o torturowaniu przez francuskie wojsko algierskich więźniów – przez wiele dekad milczano. Włodek oprowadza nas po tych meandrach historii. Pokazuje także, że korzenie dzisiejszej francuskiej skrajnej prawicy tkwią w przeszłości kolonialnej, gdyż jej twórcy – z Jean-Marie Le Penem na czele – byli nieprzejednanymi bojownikami o „francuską Algierię”.

Podoba mi się konsekwencja, z jaką autorka rozmontuje klisze myślowe w rodzaju: „jeśli Algierczyk, to Arab, muzułmanin, mieszkaniec przedmiejskiego «getta», a w każdym razie – ktoś izolujący się od swoich nie-arabskich sąsiadów”… „Nic z tego, to mit!” – ripostuje Włodek. I podpiera to licznymi przykładami.

Zaletą książki jest różnorodność bohaterów: obok siebie na kartach pojawiają się skromna kabylska rodzina gwiazdy futbolu Zinedine’a Zidane’a (Kabylowie są Berberami, a nie Arabami, słusznie podkreśla autorka), algierska artystka tworząca w Paryżu i szczęśliwe małżeństwo francusko-algierskie, z jednej strony pobożni muzułmanie (nieliczni), z drugiej – wolnomyśliciele, komuniści oraz różnej maści lewicowcy. Włodek pisze też o Francuzach urodzonych w Algierii (tak zwanych pieds-noirs), którzy po odzyskaniu niepodległości przez ten kraj w 1962 roku byli zmuszeni do wyjazdu i którzy dzisiaj, na przekór tym bolesnym wspomnieniom działają na rzecz francusko-algierskiego porozumienia.

Obywatele drugiej kategorii 

Pozostawmy na boku rany przeszłości. W tej wielowarstwowej książce zainteresował mnie najbardziej wątek sygnalizowany przez tytułowe „Gorsze dzieci Republiki”. No właśnie: czy ten tytuł – chwytliwy i zapadający w ucho – odpowiada w pełni rzeczywistości?

Dla jasności zaznaczam, że pytanie moje nie dotyczy historii, ale współczesności. Nie mam wątpliwości, że obywatele kolonialnej Algierii, będącej – do 1962 roku – po prostu częścią francuskiego terytorium, byli obywatelami drugiej kategorii.

Jak to jednak wygląda dzisiaj?

Wielu bohaterów książki Włodek mówi o tym, że zaznało we Francji dyskryminacji lub wręcz przejawów rasizmu. Najbardziej dosadnie wyraża to algierski pisarz Sabri Louatah (obecnie mieszkający w USA, gdzie przeprowadził się znad Sekwany): „We Francji kilka razy zdarzyło się, że ktoś opluł mnie na ulicy. Tylko dlatego, że jestem Arabem. Tam panuje straszny rasizm. Oczywiście każdy cię zapewni, że to nie rasizm”. Loutah przytacza tu typowe argumenty przeciwników masowej imigracji spoza Europy w rodzaju: „Po prostu bronimy naszej kultury”, „Nie chcemy, żeby brodaci fanatycy odebrali nam naszą tożsamość”.

Inny wykształcony Algierczyk z klasy średniej, Karim, deklaruje z kolei: „mój kraj to Francja”. I stwierdza: „To biednych dotyczy dyskryminacja. Gdy jesteś chłopakiem z bloku, na każdym kroku doświadczasz dyskryminacji”. Jego zdaniem, gorsze traktowanie nie dotyka jednak znanych osobistości ani członków klasy średniej pochodzących z Maghrebu. Ponure realia na wielu francuskich blokowiskach niewiele się zmieniają od ćwierć wieku, o czym świadczą – przypomina Włodek – głośne filmy, jak „Nienawiść” [1995] Mathieu Kassovitza czy ubiegłoroczni „Nędznicy” Ladja Ly’ego.

Kolejny algierski rozmówca autorki stwierdza z kolei, że jest zadowolony z życia nad Sekwaną zarówno pod względem zawodowym, jak i osobistym, ale czuje się coraz gorzej jako muzułmanin.

Wszystkie przytoczone opinie mówią o dyskryminacji, ale każdy zwraca uwagę na inne jej powody: kolor skóry (ściślej: wrogość do Arabów), biedę lub religię.

Który z tych rozmówców ma rację? A może każdy po trochu?

Z licznych badań socjologicznych wynika, że dzisiejsi potomkowie Algierczyków (tak jak na przykład Marokańczyków, Tunezyjczyków czy Turków) z blokowisk są w gorszej sytuacji niż mieszkańcy dużych miast. Mają trudniejszy dostęp do szkół na dobrym poziomie, służby zdrowia i pracy. Z różnych danych wynika, że w tych miejscach we Francji stopa bezrobocia jest średnio dwukrotnie, trzykrotnie wyższa niż gdzie indziej. Przeprowadzono też eksperyment, w którym rozesłano do pracodawców identyczne CV, zmieniając tylko dane personalne. Okazało się, że dużo częściej firmy odrzucały życiorysy kandydatów, którzy mieszkali w tak zwanej trudnej dzielnicy lub mieli arabskie imię.

Ubodzy z małych miast, czyli inni wykluczeni

Czytając książkę Ludwiki Włodek, warto jednak pamiętać o jeszcze jednej kwestii.. Za „gorsze dzieci Republiki” uznać można nie tylko mieszkańców „gorących” przedmieść. Do grona wykluczonych należą też ubodzy z małych miast i wsi, którzy na ogół są rodowitymi Francuzami (to jest: mają oboje francuskich rodziców). To oni stanowili niedawno bazę społeczną ruchu „żółtych kamizelek”, o którym autorka napomyka tylko raz w swojej opowieści. Oni także w dużej mierze głosują w wyborach na populistyczną prawicę Marine Le Pen. Jak wynika na przykład z analiz socjologicznych Christophe’a Guilluy, autora książki „Francja peryferyjna. Jak poświęciliśmy klasy ludowe” [La France périphérique: Comment on a sacrifié les classes populaires, wyd. fr. 2014], wskutek procesów dezindustrializacji i globalizacji większość populacji francuskiej znalazła się w ostatnich dekadach na „społecznej pustyni”, w miejscach oddalonych o dziesiątki kilometrów od szpitali, urzędów i posterunków policji. Należący do niej Francuzi doświadczają poczucia deklasacji, która nigdy nie dotknęła w takim stopniu ich rodziców i dziadków; czasem to poczucie jest pożywką dla niechęci wobec innych grup: wielkomiejskiej klasy średniej, np. paryskich bobos (skrót od wyrażenia bourgeois-bohème – mieszczańska bohema), ale także – imigrantów i ich potomków z przedmieść, posądzanych (często niesłusznie) o życie z zasiłków na koszt państwa.

Mieszkając od dwóch lat 70 kilometrów od Paryża, w małym mieście departamentu Oise, znam wiele osób, które dojeżdżają codziennie samochodem do stolicy. Na wizytę u lekarza specjalisty, na przykład okulisty, na mojej prowincji czeka się miesiącami, a dotarcie do małych miejscowości autobusem czy pociągiem pozostaje w sferze marzeń. Krótko mówiąc, francuskie peryferia to inne – oprócz imigranckich przedmieść – „zapomniane terytoria Republiki” (określenie zapożyczam z głośnej książki pod redakcją historyka Georges’a Bensoussana, wydanej we Francji już dwie dekady temu). Literacką wizję „zapadłej” prowincji – umiejscowioną najczęściej na północy Francji – można odnaleźć choćby w wydanych niedawno w Polsce książkach Édouarda Louisa „Koniec z Eddym” czy Didiera Eribona „Powrót do Reims”.

Laickość w zderzeniu z fundamentalizmem

Wracając jednak do bohaterów książki Ludwiki Włodek, warto postawić pytanie o religię, a zwłaszcza o „islamofobię”, na którą skarżą się jej algierscy rozmówcy. Jej rewersem jest opisywane przez licznych francuskich badaczy zjawisko umacniania się wpływów islamskich radykałów na wspomnianych blokowiskach, skąd znikają publiczne instytucje, takie jak domy młodzieży czy świeckie stowarzyszenia.

Nie ulega wątpliwości, że francuska laïcité [laickość] jest na tle Europy konstrukcją specyficzną, bo zakłada wycofanie religii i jej symboli z przestrzeni publicznej. Zgodnie z duchem francuskim religia powinna pozostać sprawą całkowicie prywatną. Stąd między innymi zakaz noszenia w szkołach islamskich chust, ale także żydowskich jarmułek i chrześcijańskich krzyżyków. Prawo francuskie nie zna pojęcia bluźnierstwa czy urażenia uczuć religijnych (warto przypomnieć, że tygodnik „Charlie Hebdo” szydził w bezpardonowy sposób nie tylko z Mahometa, ale też z Jezusa).

Model sztywnej francuskiej laickości wymaga pewnie przemeblowania. Nie sądzę jednak, aby państwo francuskie traktowało muzułmanów gorzej niż wyznawców innych religii. Z drugiej strony, nie sposób zaprzeczyć, że w dużej swojej części społeczeństwo francuskie boi się islamu, a w każdym razie jest wobec niego silnie uprzedzone. Według sondażu z 2017 roku, aż 61 procent ankietowanych Francuzów uważa, że islam jako religia nie jest do pogodzenia z wartościami republikańskimi.

Strach i uprzedzenia wobec islamu wynikają z jednej strony z niewiedzy Francuzów dotyczącej jakiejkolwiek religii w ogóle, z drugiej natomiast – z serii islamistycznych zamachów dokonanych we Francji w ostatnich latach. W ten sposób francuska laickość, cechująca się skrajnym sprywatyzowaniem religii, zderza się z fundamentalizmem religijnym. Jak powtarza wybitny marokański pisarz osiadły we Francji, Tahar Ben Jelloun, mamy do czynienia ze starciem dwóch ignorancji: laicki Zachód patrzący na każdą religię, nie tylko islam, jak na siłę wsteczną versus islamscy radykałowie, uznający własną, „jedynie słuszną” interpretację Koranu. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Dounia Bouzar, Francuzka algierskiego pochodzenia, powiedziała mi kiedyś, że w niemal każdej debacie we Francji stawia się znak równości między islamem a jego sekciarskimi odłamami. A wiele przykładów – także samej Bouzar, walczącej od lat z radykalizmem islamskim – wskazuje, że muzułmanie mogą być przywiązani do republikańskich wartości. O ile tylko Republika nie będzie od nich wymagała traktowania ich wiary jak wstydliwej osobistej tajemnicy. Konkludując: czy los gorszych dzieci Republiki, o których pisze Włodek, to fatum? Nie sądzę. Przypominam sobie rozmowę ze znajomym Francuzem, pracownikiem socjalnym z paryskich przedmieść: „Denerwuje mnie, kiedy młodym z przedmieść wciąż powtarza się, że są ofiarami dyskryminacji. OK, mają pod górkę, ale nauczyciele powinni im wbijać od młodych lat: możecie do czegoś dojść, pójść na studia, znaleźć dobrze płatną pracę. Jeśli będziecie się starali, to się uda! Wierzymy w was!”.

Oczywiście, nie wystarczy tylko wierzyć – musi za tym pójść naprawa publicznych instytucji, a zwłaszcza szkół na „zapomnianych terytoriach”. Ale bez tej wiary w równe szanse (w duchu Obamowskiego „Yes, you can!”), los współczesnych „nędzników” się nie zmieni.

 

Książka:

Ludwika Włodek, „Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji”, wyd. Czarne, Wołowiec 2020.