Do tekstów zagranicznych reporterów piszących o Polsce często podchodzimy z pobłażaniem. Cóż o nas mogą wiedzieć mądrale, które urodziły się i wychowały w Berlinie, Londynie czy Nowym Jorku? Nie rozumieją przecież dobrze ani naszej historii, ani naszych kodów kulturowych. Widzą, ale nie potrafią dostrzec. Słuchają, ale nie są wstanie wyłowić najważniejszego. Ślizgają się po powierzchni zdarzeń.

Nasza umiejętność samooceny to jednak również ułuda. Brakuje nam dystansu, którego aż nadto mają zagraniczni obserwatorzy. Ci ostatni być może nigdy nie będą w stanie wejść w skórę Polek i Polaków, ale inny zestaw doświadczeń, inne punkty odniesienia często pomagają im wyraźnie uchwycić to, co nam dopiero mgliście rysuje się na horyzoncie.

Tam, gdzie naprawdę dzieje się coś ważnego

Korespondencje Alberta Londres’a – największego francuskiego reportera okresu międzywojennego – o przewrocie majowym marszałka Piłsudskiego do dziś uderzają przenikliwością i trzeźwością osądu. Dziennikarz jedzie do Polski jako gwiazda. W 1926 roku ma już za sobą publikacje relacji z podróży po sowieckiej Rosji i wstrząsanych kryzysami politycznymi Chinach, słynnego tekstu o obozach karnych w Gujanie Francuskiej oraz reportażu z domu obłąkanych. „Le Petit Parisien”, dziennik o „największym nakładzie na świecie”, jak dumnie głosi hasło umieszczone przez jego wydawcę tuż pod nagłówkiem, wysyła Londres’a tylko tam, gdzie naprawdę dzieje się coś ważnego.

Na początku maja 1926 roku rozpoczyna się strajk generalny górników w Wielkiej Brytanii, a Roald Amundsen i Umberto Nobile ruszają sterowcem „Norge” w kierunku bieguna północnego, ale to wydarzenia w Polsce – wojskowej sojuszniczce Francji – przykuwają uwagę dziennikarzy. W kraju, który zaledwie parę lat wcześniej odzyskał niepodległość i niedawno zakończył wojnę z bolszewikami, dochodzi do zamachu stanu.

Przypomnijmy fakty. W 1923 roku marszałek Piłsudski usuwa się z życia politycznego i zaszywa w domu w podwarszawskim Sulejówku. Kolejne lata to szalejąca inflacja i rosnące kłopoty ekonomiczne oraz seria przesileń gabinetowych wywołanych partyjnymi sporami. Po upadku rządu Aleksandra Skrzyńskiego, popieranego przez dość egzotyczną koalicję – od przedstawicieli endecji przez ludowców i chadeków po socjalistów – 10 maja 1926 roku Wincenty Witos formuje nowy centroprawicowy gabinet, nie do zaakceptowania dla lewicy. Tego samego dnia Piłsudski udziela „Kurierowi Porannemu” wywiadu, w którym wskazuje na główne zło państwa – „panowanie rozwydrzonych partii i stronnictw”. Siłowe starcie wisi w powietrzu. Marszałek ma za sobą wojsko, przede wszystkim grono wiernych byłych legionistów, którzy od dłuższego czasu są gotowi wesprzeć go w przejęciu władzy w Polsce. 12 maja Piłsudski udaje się do Belwederu, by skłonić prezydenta Wojciechowskiego do usunięcia Witosa z funkcji premiera. Prezydent jest jednak nieobecny. Pomimo niestabilnej sytuacji wyjechał do swojej rezydencji w Spale i nie zdążył z niej wrócić. Piłsudski wycofuje się więc do Rembertowa, gdzie stacjonują wierne mu oddziały wojskowe. Po południu wkracza do Warszawy. Na moście Poniatowskiego dochodzi w końcu do spotkania z głową państwa, ale rozmowa kończy się fiaskiem. Rozpoczynają się trzydniowe bratobójcze walki, w których ginie niemal czterysta osób, a ponad dziewięćset zostaje rannych. Rząd i prezydent ustępują, władzę w kraju przejmują piłsudczycy.

Tylko gazy bojowe nie poszły w ruch

Londres przyjeżdża do Warszawy w drugiej połowie maja, o krwawych wydarzeniach w stolicy musi się więc dowiadywać z drugiej ręki. Niemniej jego reportaże z Polski czyta się jak relację naocznego świadka. W pierwszym tekście dziennikarz przede wszystkim porządkuje fakty, żeby francuski czytelnik mógł się połapać, co tak naprawdę wydarzyło się nad Wisłą. Tego a tego dnia Witos formuje rząd. Tego a tego – Piłsudski rusza na stolicę. Londres podpiera się analogiami, by paryżanin wyobraził sobie przebieg walk: „Teraz pokażę, jak zbudowane jest miasto. Na górze znajduje się Belweder, który jest naszym Łukiem Triumfalnym; następnie idą aleje Ujazdowskie, czyli nasze Pola Elizejskie; potem plac św. Aleksandra – nasz plac Zgody”.

Londres nie byłbym Londres’em, a więc najbardziej francuskim z francuskich reporterów, gdyby w opisie nawet najkrwawszych wydarzeń nie pozwolił sobie na lekkość, dowcip i odrobinę uszczypliwości. „W Warszawie żyje się nocą i ulice są pełne spacerowiczów” – pisze, mając na myśli porę, w której ustaje strzelanina. I podsumowuje ironicznie: „Polacy i Polki wykazują się większą odwagą wobec niebezpieczeństw niż wobec trudów pracy”.

To być może niesprawiedliwy stereotyp, ale mówi wiele o tym, jak łatwo mieszkańcy miasta dostosowali się do okoliczności. Szybko powrócili też do dawnego rytmu. Trzy dni po tym, jak ucichły ostatnie strzały, Londres może tak opisać miejsce najbardziej zajadłych walk: „W alejach Ujazdowskich jest tłoczno. Padały tu trupy, teraz wybuchają salwy śmiechu. Żebracy zajęli swoje pozycje. Zwrócono ławki zakochanym. Wszystko wróciło do życia – z wyjątkiem zabitych”. A przecież, jak zauważał w tym samym tekście, to była szczególna wojna domowa, bo prowadzona przez wojskowych. „Niczego tu nie brakowało. Strzelano z dział, spuszczano bomby, użyto karabinów maszynowych. Tylko gazy bojowe nie poszły w ruch”.

Ale co na to konstytucja?

To jednak nie opisy wydarzeń są najbardziej interesujące w relacji Londres’a, lecz analiza postaci Piłsudskiego. Dla Francuza marszałek to zagadkowy polityk. Gdy Londres przyjeżdża do Warszawy jeszcze nie wie, czy przewrót majowy to chwilowy kryzys, czy też zapowiedź głębokich zmian ustrojowych. Nikt tego nie wie. Jedno jest pewne. Piłsudski wygrywa starcie z legalnymi władzami na wszystkich polach, łamiąc obowiązujące prawo i dokonując faktycznego zamachu stanu. Powinien sięgnąć po władzę. Nie robi tego jednak. „Jest zwycięzcą – pisze Londres – ale natychmiast wycofuje się do swojego pokoju. Zamyka się tam na dwa spusty i, rzucając się do książek, zadaje sobie pytanie: «Ale co na to konstytucja?»”.

Co więcej, nawet gdy ma okazję zalegalizować swoje rządy, robi unik. 31 maja parlament wybiera go na prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej (292 głosy przeciwko 193 głosom oddanym na kandydata prawicy Adolfa Bnińskiego przy 60 głosach wstrzymujących się). Dwa dni później prasa donosi, że Piłsudski odmówił sprawowania urzędu. Zaskoczony jest nie tylko Londres. Gdy z gazetą pod pachą idzie zaczerpnąć informacji do sztabu głównego Wojska Polskiego, pułkownik, z którym wcześniej rozmawiał, rzuca z niedowierzaniem: „To jakiś żart”. To jednak nie żart. Ostatecznie prezydentem zostaje wskazany przez piłsudczyków Ignacy Mościcki.

Ani Mussolini, ani Lenin

Dziś jako powód odmowy Piłsudskiego podaje się najczęściej zbyt wąskie prerogatywy, jakie głowie państwa dawała konstytucja marcowa. Marszałek czułby się zakładnikiem skłóconego parlamentu. Londres w dwóch ostatnich tekstach wysłanych do redakcji „Le Petit Parisien” próbuje sięgnąć głębiej. Nie przekonują go argumenty natury prawnej. Odpowiedzi szuka przede wszystkim w życiorysie „polskiego Garibaldiego”.

Z biograficznej relacji opublikowanej 3 czerwca wyłania się postać nietuzinkowa, ale daleko jej do sylwetki męża stanu, dla którego trwałość instytucji jest samoistną wartością. Piłsudski sportretowany przez Londres’a to w kolejnych odsłonach swojego życia: szkolny konspirator, zesłaniec, buntownik, zamachowiec, wojskowy zanurzony w wirze walki, wreszcie niekwestionowany przywódca narodu – poza wszelkimi hierarchiami i regułami. Takie curriculum vitae nie pozostaje bez wpływu na styl uprawianej polityki. W 1926 roku marszałek ma prawie sześćdziesiąt lat. To nie pora, by zmieniać nawyki. „[Piłsudski – przyp. PK] Jest urodzonym rewolucjonistą” – zauważa trzeźwo Londres. „Żył jako konspirator i nie zamierza umrzeć jako głowa rodziny”. Ani tym bardziej jako ubezwłasnowolniony kagańcem ustaw polityk.

Przy tym wszystkim Londres widzi wyraźnie, że Piłsudski nie jest kandydatem na egocentrycznego totalitarnego satrapę. „Kiedy stwierdza: «Nie jestem ani Mussolinim, ani Leninem, nie gram na siebie», mówi prawdę”. Dlaczego? Ponieważ politykę postrzega przez pryzmat ideałów, a idealista nie jest arywistą. To nie ratuje jednak Piłsudskiego jako polityka. Zamiast skupiać się na sprawowaniu i utrzymaniu władzy na przyjętych przez ogół zasadach, pisze Londres, marszałek wciąż marzy o homeryckich czynach. „Czy ma plany, idee?”, pyta dziennikarz. Nie do końca wiadomo. Ale „ma z pewnością ogień we krwi”.

Zamaskowana dyktatura

Co postawa Piłsudskiego oznacza dla Polaków? Lub by użyć słów reportera „Le Petit Parisien”: „Cóż to za komedię odgrywa się w Polsce?”. Londres jest przekonany, że to, co nastąpiło po przewrocie majowym, to zupełnie nowe zjawisko. Sam w swoim ostatnim artykule określa je mianem „zamaskowanej dyktatury” i opisuje tymi słowami:

„Piłsudski zawładnął krajem, lecz – i tu dotykamy sedna sprawy – nie chciał ani uznać, ani obalić konstytucji. Co z nią zrobił? Zwinął ją starannie i usiadł na niej, pilnując, by jej nie zgnieść”.

W ten sposób Piłsudski zamienił prawo i parlament w nic nieznaczącą fasadę, która pozwalała ukryć nie tyle chciwość czy troskę o własne interesy, ile ambicję rządzenia Polską w imię abstrakcyjnych, oderwanych od życia ideałów i w oparciu o czystą, nieskażoną polityczną kalkulacją wolę. Bez przymusu szukania kompromisów. I bez żadnego trybu. Ambicję zanurzoną w pachnących ozonem przestworzach antypolityki.

 

Bibliografia:

Pisząc tekst, korzystałem z artykułów Alberta Londres’a opublikowanych w numerach „Le Petit Parisien” z 18 i 22 maja oraz 2, 3 i 11 czerwca 1926 roku, dostępnych na stronie biblioteki cyfrowej [https://gallica.bnf.fr] prowadzonej przez Bibliothèque nationale de France, oraz z książki Pierre’a Assouline’a „Albert Londres. Vie et mort d’un grand reporter 1884–1932”, éd. Balland, Paris 1989.