Matka. Figura obecna w literaturze od samych jej początków. Cierpiąca Demeter, Niobe, Jokasta. Gaja – matka rodzicielka Ziemi. Ewa – biblijna kobieta upadła – i dziewica Maryja. Mickiewiczowska Matka Polka, Matka rewolucji u Gorkiego, Matka symbolizująca pełnię u Różewicza. Przez dekady kobieta mogła być tylko matką albo…?
Warta uważnego prześledzenia jest też płeć autorów, którzy pisali o kobiecie w roli matki. Na polskim gruncie do głowy przychodzą w większości mężczyźni. Do najlepiej znanych należą: Juliusz Słowacki, Adam Mickiewicz, Józef Ignacy Kraszewski, Bolesław Prus, Stefan Żeromski, Krzysztof Kamil Baczyński, Konstanty Ildefons Gałczyński, Tadeusz Różewicz. W ostatnim czasie o relacji matka–syn opowiedziało ponownie dwóch mężczyzn – Marcin Wicha w „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” [2017], za które otrzymał Literacką Nagrodę Nike, oraz Marek Bieńczyk w „Kontenerze” [2018]. Co takiego jest w relacji matka–syn, czego nie ma w relacji matka–córka? Dzięki książce „Bezmatek” Miry Marcinów, która została niedawno nagrodzona Paszportem „Polityki”, możemy znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Figura matki
Marcinów nie jest pierwszą, która bierze na warsztat figurę matki, ale robi to brawurowo. Była „Absolutna amnezja” Izabeli Filipiak, „Utwór o matce i ojczyźnie” Bożeny Keff czy „Matrioszka” Marty Dzido, ale matka jawi się tam jako kobieta toksyczna, choć książki te cechuje też pewna doza empatii wobec matek, a ostatecznie jakiś rodzaj pojednania w obliczu patriarchalnego dyktatu. Marcinów pisze zaś historię miłosną. Na oczko w rajstopach najlepszy jest lakier do paznokci, a rajstopy tylko cieliste. Trzeba mieć pasję i ciągle się uczyć. Nie można być od nikogo zależną. Bohaterka książki słyszy litanię matczynych porad od dziecka. Kiedy obserwuje, jak matka się maluje, kiedy podziwia jej eleganckie spódnice i nieadekwatne do czasów (według sąsiadów), kolorowe stroje, kiedy maluje martwej matce usta, zanim ktoś z zakładu pogrzebowego przyjedzie zabrać jej ciało. Głos matki jest wszechobecny, zagarnia całą przestrzeń. Jest obiektem uwielbienia, ale też złości, zazdrości, a może nawet nienawiści. Bohaterka wydobywa z pamięci matkę, która jednocześnie cierpi i wyżywa się na córkach, pije na umór i wykonuje gesty czułości, żyje własnym życiem i jest jedynym stałym punktem, na którym opiera się rodzina. Matkę wciąż coś nucącą, która jest busolą, której optymizm udziela się najbliższym. Matkę egoistkę i matkę opiekunkę. Tak wiele matek w jednej matce.
Relacja matka–córka zbudowana jest na różnicach, choć bohaterka nieustannie poszukuje podobieństw między tymi dwiema postaciami. Matka jest niewysoka, nosi mały rozmiar buta: „nasze stopy różniły się rozmiarem. Nie mogłam włożyć butów swojej martwej matki”. Podziw miesza się z dezaprobatą. Błędy, które popełniła matka, są głupie, dziecinne, wciąż te same. Narratorka nie będzie ich odtwarzać, ale za chwilę uzna, że przecież matka była sama, zdana na siebie, więc miała prawo popełniać błędy. Te wszystkie odrębności i podobieństwa tworzą nową osobę, która sama też jest matką i niesie ze sobą bagaż przeszłości, ale też teraźniejszość, która nie pozwala czasem normalnie oddychać. Tak jak wtedy, gdy matka umiera, a bohaterka nie zdążyła jeszcze wszystkiego zrozumieć, jeszcze nie wszystko usłyszała, jeszcze nie jest gotowa iść dalej sama.
Płynna tożsamość
„Bezmatek” to także opowieść o tożsamości. Tożsamości osobowej, indywidualnej, ale też relacyjnej. Tożsamość można bowiem rozpatrywać z różnych perspektyw. Ta osobista buduje się na odkrywaniu siebie, swojej samoświadomości, poczuciu mocnego zakorzenienia Ja, odwołuje się do ego. Tożsamość relacyjna wiąże się z rolami pełnionymi w stosunku do innych, byciem w świecie. W książce Marcinów tożsamość indywidualna córki spotyka się w pewnej idei jednakowości, identyczności z tożsamością matki, jest na niej jakby nadbudowana. W konsekwencji wraz z matką narratorka traci część siebie. Traci też swoją tożsamość relacyjną. Córka przestaje być córką. Odchodzi od niej osoba, która w pewien sposób organizowała jej życie, funkcjonowanie w świecie, zwłaszcza w ostatnich miesiącach, kiedy była zdana na jej pomoc i opiekę. Doskonale oddają to puste przestrzenie w tekście.
Forma książki jest tutaj zresztą oddzielnym bohaterem. Marcinów zapożycza się literacko, ale także popkulturowo. W toku narracji pojawiają się fragmenty utworów muzycznych, surrealistyczne dialogi matek, a cytaty z prac popularnonaukowych mieszają się z powiedzonkami zasłyszanymi od poprzednich pokoleń. W książce natkniemy się na puste strony i takie, na których znajduje się jedno zdanie. Są tu monologi, dialogi, proza i poezja. Dlatego tak trudno jest przypisać „Bezmatek” jednemu gatunkowi. Najbardziej oczywistymi kandydatami są powieść i opowiadanie (w tym wypadku ich zbiór), ale wydaje się, że spór o to, czym jest dzieło Marcinów, w zasadzie nie ma większego znaczenia. Płynna jest tożsamość bohaterki, relacja z matką, płynny jest też gatunek. Puste przestrzenie dają odetchnąć od nadmiaru emocji, wspomnień, powrotów. Są momentem na uporządkowanie, na odzyskanie pionu. Ale opowiadanie nie ma końca, tak jak nie miało początku. Matka wyobrażona przez bohaterkę, „jej” matka, była od zawsze i będzie na zawsze. Jednak matka realna, mająca swoją własną tożsamość, istnieje tylko dopóki jej historia będzie opowiadana, żywa. Mira Marcinów wizualnie tworzy pewien rodzaj kolażu, który uwielbiali Guillaume Apollinaire, Louis Aragon, Blaise Cendrars. Coś zostało wycięte, przemilczane, coś innego zapomniane, wybaczone.
Pożegnanie
Książka Marcinów to historia bliskości rozpoczynająca się w dzieciństwie narratorki. Ta ostatnia, mimo że już dorosła, zdaje się opowiadać o swojej matce, spoglądając na nią dziecięcymi oczami. Tylko czasami, jakby przez nieuwagę, mówi o niej jak osoba dojrzała, ale bardzo szybko wraca do dziecięcego sposobu widzenia świata. Zmiana następuje dopiero w momencie namacalnego, widzialnego umierania matki. Narratorka musi stać się dorosła, co wiąże się z wzięciem odpowiedzialności za matkę w obliczu jej śmierci i tego, co stanie się po jej odejściu.
Tu pojawia się jeden z najbardziej wyrazistych obrazów – przygotowanie matki na przyjazd pracowników zakładu pogrzebowego. Narratorka przypomina sobie wszystkie pielęgnacyjne rady, jakie usłyszała od matki, wizualizuje sobie jej codzienną toaletę tak, aby można ją było teraz odtworzyć. Twarz, policzki, oczy, brwi, usta. I paznokcie. Córka powoli pokrywa je lakierem, jeden po drugim, aż obie dłonie będą pomalowane. Chce się upewnić, czy zrobiła wszystko, co powinna, czego mogłaby oczekiwać od niej matka, czego sama oczekuje od siebie. Narratorka właśnie teraz, w tym momencie, ma wielką potrzebę dotyku, którym matka nie obdarowywała zbyt często swoich córek. I to właśnie dotyk staje się pomostem pomiędzy obiema kobietami. Pozostaje tylko czułość i bliskość.
Po świetnej „Zimowli” Dominiki Słowik, „Bezmatek” jest kolejną powieścią, której tytuł jest zaczerpniętym z pszczelarskiego słownictwa. „Bezmatek” to ul, w którym zginęła królowa, a więc ul skazany na wymarcie. Kim jest córka bez matki i co ją czeka? Zginie, przepracuje żałobę, zacznie żyć? A jeśli tak, to jakim życiem? Narratorka książki nosi matkę w sobie. W pamięci, w mózgu, w ciele. Czy może i chce ją pochować wraz z ciałem, które teraz tak czule dotyka? Czy powinna? Przyjęło się (choć nie wiemy, kto przyjął), że żałoba po śmierci małżonka trwa rok i sześć tygodni, po stracie rodziców, rodzeństwa, dziadków – pół roku, po dalszych krewnych – trzy miesiące. A ile trwa żałoba po stracie matki?
Wracając do postawionego na początku pytania – czym różni się relacja matka–córka od relacji matka–syn? Odpowiedzi udziela sama Marcinów: „Matki nie odchodzą. Nie od córek. Może od synów matki odchodzą? Od autorów? Od Różewicza matka odchodzi. Ode mnie nigdy nie odeszła. Tylko umarła mi. Matka umarła. Matki nieumarłe są trudne. Te martwe nie chcą stać się ani trochę łatwiejsze”.
Książka:
Mira Marcinów, „Bezmatek”, wyd. Czarne, Wołowiec 2020.