20 stycznia Mark Rutte, premier Holandii, ogłosił rządowy projekt wprowadzenia godziny policyjnej między 20.30 a 4.30, ze względu na gwałtowne rozprzestrzenianie się brytyjskiego wariantu wirusa SARS-CoV-2. W kraju zbudowanym na fundamencie wolności osobistej pomysł ten wzbudził niemałe kontrowersje. Liczni przeciwnicy tego rozwiązania przypominali, że godzina policyjna nie była w kraju wprowadzana od czasu niemieckiej okupacji. Niemniej, już dzień później projekt, wraz z poprawką przesuwającą rozpoczęcie godziny policyjnej na godzinę 21, uzyskał poparcie większości parlamentarnej. I chociaż wiadomo było, że ta decyzja wzbudzi sprzeciw części społeczeństwa, nikt nie spodziewał się, że wraz z pierwszym dniem obowiązywania godziny policyjnej w całym kraju rozpoczną się zamieszki, które potrwają trzy dni.

Obrazy starć z policją oraz płonących sklepów na ulicach holenderskich miast rozlały się po mediach społecznościowych, wywołując konsternację na arenie międzynarodowej. Holandia cieszy się przecież opinią ułożonego państwa prawa. Gwałtowność protestów przeciw zaostrzeniu restrykcji spotkała się jednak z jeszcze większym zdumieniem wśród samych Holendrów, uderzała bowiem w ich wizję własnego kraju jako ostoi demokracji deliberatywnej. W ulicznych wywiadach ze świadkami zamieszek przewijały się wypowiedzi o „niemożności rozpoznania kraju, w którym żyję” i strachu przed powrotem przemocy.

Ten dysonans poznawczy został rozwiązany serią prostych zabiegów retorycznych „wypychających” uczestników zamieszek poza obręb wspólnoty politycznej. Premier Rutte stwierdził, że „przemocowe łamanie prawa nie ma nic wspólnego z protestowaniem”, podczas gdy burmistrz Rotterdamu określił protestujących mianem „bezwstydnych złodziei”. Za ostrą retoryką stały równie zdecydowane reakcje władz: względem uczestników zamieszek użyto środków przymusu bezpośredniego, takich jak gaz łzawiący czy armatki wodne. O ile w ogniu zdarzeń traktowanie zamieszek jak anomalii było naturalne, z czasem pojawia się coraz więcej pytań o to, co właściwie miało miejsce na ulicach holenderskich miast i dlaczego.

Kto wyszedł na ulice?

Identyfikację profilu protestujących ułatwia nam praktyka odsłaniania twarzy wśród protestujących – uczestnicy zamieszek zrezygnowali z maseczek i kominiarek, bo te mogłyby zostać odczytane jako oznaka uległości wobec władz. Pomimo doniesień skrajnej prawicy o nadreprezentacji mniejszości etnicznych, tak naprawdę jedyną cechą wspólną większości demonstrantów był ich młody wiek. Obserwacja ta jest spójna z analizą holenderskiego kryminologa Henka Ferwerdy, według którego uczestników zamieszek można podzielić na trzy przenikające się grupy: niewielką frakcję zwolenników teorii spiskowych, chuliganów szukających pretekstu do starć z policją (głównych sprawców zniszczeń) oraz najliczniejszą grupę – młodzież podłączającą się do protestów za sprawą social mediów, często w roli obserwatorów.

Momentalna mobilizacja młodzieży była możliwa dzięki błyskawicznemu przepływowi informacji w mediach społecznościowych. Tę dynamikę świetnie obrazuje przebieg akcji splądrowania sklepu spożywczego na stacji kolejowej w Eindhoven. Grupa młodych ludzi skrzyknęła się do działania za pomocą czatu grupowego na platformie Telegram. Wiadomość o braku ochrony budynku natychmiastowo sprowokowała lawinę chętnych do udziału w akcji. Całe zdarzenie było relacjonowane i komentowane na żywo za pomocą live’ów na Instagramie.

Taki sposób mobilizacji okazał się bardzo skuteczny w wyciąganiu z domu niezdecydowanych, być może obawiających się niskiej frekwencji i związanego z nią ryzyka brutalności policji. Relacjonowanie tego typu zdarzeń za pomocą mediów społecznościowych zdaje się je normalizować i przyczynia się do upowszechniania w społeczeństwie coraz to drastyczniejszych form wyrażania niezadowolenia. A złość i bezsilność młodych, obecne w ich oddolnych akcjach, mogą z powodzeniem zostać przekierowane ku bardziej ideologicznym celom przez grupy, które za cel stawiają sobie radykalizację grup społecznych.

Ale potencjał mobilizacyjny narzędzi oferowanych przez media społecznościowe tylko częściowo wyjaśnia liczebność uczestników zamieszek. Otwarte pozostaje pytanie: co kierowało młodymi Holendrami, że uwiodła ich wizja obrabowania lokalnego sklepu spożywczego?

Zapomniana młodzież

Aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, należy spojrzeć na zamieszki jako na kulminację długofalowych procesów społecznych, a nie jako na anomalię czy akt przeprowadzony przez grupę „buntowników”. Profesor Femke Kaulingfres, która zajmuje się sytuacją młodych ludzi w Holandii, zwraca uwagę na destrukcyjny wpływ długotrwałego lockdownu na zdrowie psychiczne młodzieży. W dwudziestu największych ośrodkach zajmujących się zdrowiem psychicznym młodzieży, od początku pandemii wzrosła liczba interwencji kryzysowych. W każdym z nich odnotowano wzrost liczby interwencji o co najmniej 30 procent, a w niektórych blisko 60 procent [1]. Z tej perspektywy można interpretować styczniowe zamieszki jako wybuch miesiącami gromadzonej złości, zapewniający ujście dla poczucia bezsilności.

Pomimo obietnic współpracy z młodzieżowym think tankiem, który być może mógłby skutecznie doradzić rządowi w kwestii polityki względem młodych, w czasie drugiego lockdownu interesy tej grupy zostały odsunięte na dalszy plan. Apele o ułatwienie dostępu do opieki psychologicznej czy zmniejszenie cen materiałów naukowych, kierowane do minister edukacji Ingrid van Engelshoven przez liczne organizacje studenckie, przez wiele miesięcy pozostawały bez odpowiedzi. Manifestem młodych ludzi stał się list otwarty studenta Uniwersytetu Amsterdamskiego, w którym apelował o „wysłuchanie potrzeb studentów lub przynajmniej o wyjaśnienie, dlaczego rząd nie chce ich słuchać”, podpisany „w imieniu rzeszy zdesperowanych studentów”. Dopiero w ostatnich dniach rząd zaadresował finansowe bolączki studentów, między innymi zmniejszając czesne o połowę od przyszłego roku akademickiego.

Jeśli więc weźmiemy pod uwagę zaniechania rządu wobec młodzieży, rządowa narracja o „anomalii” zaczyna nabierać coraz więcej sensu. Nie chodzi w niej bynajmniej tylko o pielęgnowanie holenderskiej dobrej autopercepcji, ale raczej – o zwolnienie z odpowiedzialności za wielomiesięczne lekceważenie problemów młodych w czasie pandemii. Symptomatyczna jest tu wypowiedź premiera Ruttego o „braku potrzeby dociekania strukturalnych przyczyn zamieszek”, motywowana zapewne obawą przed moralną relatywizacją niektórych występków osób protestujących. Ale przecież wskazywanie na systemowe niedociągnięcia nie musi oznaczać zwolnienia z indywidualnej odpowiedzialności. Strategia „odwracania uwagi” od źródeł problemu wydaje się jednak krótkowzroczna – niezaadresowane krzywdy czy niesprawiedliwości, które odczuwają konkretne grupy społeczne, często stają się przecież zapalnikiem do sięgania przez nie po mniej demokratyczne narzędzia.

Wpływ skrajnej prawicy

Kiedy partie mainstreamowe zawodzą w oferowaniu perspektyw na przyszłość, polityczna próżnia szybko zostaje wypełniona przez bardziej zręczne ugrupowania. Holenderska skrajna prawica spod znaku Partii Wolności (PVV) oraz Forum dla Demokracji (FvD) podchwytuje popularne teorie spiskowe, w celu zapewnienia sobie poparcia „antymaseczkowców”. Chociaż trudno jednoznacznie stwierdzić, jaką rolę w wybuchu zamieszek odegrał czynnik ideologiczny, część protestujących była motywowana „covidowym sceptycyzmem”. Jeszcze przed wprowadzeniem obostrzeń, lokalny oddział Partii Wolności w miejscowości Urk umieścił na swoim profilu na Facebooku post, w którym wzywał do aktywnego przeciwstawiania się godzinie policyjnej, jeśli taka zostanie wprowadzona. Apel najwidoczniej zadziałał, bo 23 stycznia miasto to stało się areną wyjątkowo gwałtownych zamieszek.

Mimo, że PVV i FvD oficjalnie zdystansowały się od jakichkolwiek form przemocy (lider PVV Geert Wilders apelował nawet o rozproszenie zamieszek za pomocą wojska), krytycy wskazują na społeczne konsekwencje ich wcześniejszych wezwań do oporu przeciw obostrzeniom.

I faktycznie – profesor Uniwersytetu Amsterdamskiego Sarah de Lange zwraca uwagę, że młodzi uczestnicy zamieszek pytani o powód swojego zaangażowania często wskazywali na wezwanie do „sprzeciwu w imię wolności”, które lider FvD, Thierry Baudet, wygłosił podczas przemówienia z parlamentarnej mównicy. Partie te oskarżane są też o nieodpowiedzialne wykorzystywanie pandemii do zbijania kapitału politycznego. Zarówno Wilders, jak i Baudet jeszcze do niedawna byli zwolennikami zaostrzenia lockdownu.

Pomimo że skrajna prawica swoją retoryką niewątpliwie przyczyniła się do zwiększenia skali zamieszek, trzeba zauważyć, że jej wkład polegał głównie na amplifikowaniu procesów zachodzących w holenderskim społeczeństwie. Zamiast utyskiwać nad przechwytywaniem wyborców przez te ugrupowania, należy przeanalizować dlaczego część młodych wyborców jest podatna na narracje poddające krytyce fundamenty obecnych rozwiązań systemowych. Aby to zrobić, trzeba wysłuchać młodych i zmierzyć się z ich trudnościami, zarówno tymi natury psychologicznej, jak i socjoekonomicznej.

Zaadresowanie problemów ludzi młodych nie jest jednak zadaniem łatwym. Wykluczenie młodego pokolenia z procesów decyzyjnych stanowi strukturalny problem liberalnej demokracji, wyraźnie widoczny również poza granicami Holandii. Nie może to jednak stanowić wymówki dla bezczynności władz. Tym razem tylko niewielka część młodzieży aktywnie włączyła się w zamieszki, ale ignorowanie zachodzących procesów – erozji zaufania społecznego i rozczarowania demokratycznymi metodami przeprowadzania zmian – może prowadzić do stopniowej radykalizacji tej grupy. Zajścia ostatnich tygodni powinny zatem bardziej niepokoić – i to nie tylko premiera Ruttego, ale i innych europejskich przywódców.

Przypis:

[1] Według badania GGZ.

 

Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Gerd Altmann, Pixabay.