Od 1945 roku na terytorium Europy stoczono tylko jedną wojnę – tę, która rozegrała się między państwami wchodzącymi w skład rozpadającej się Jugosławii. Od siedemdziesięciu pięciu lat kontynent żyje więc względnie spokojnie – względnie, bo działają na nim rozmaici terroryści i ekstremiści używający przemocy, a w trakcie rozpadu bloku wschodniego również nastąpiło kilka krwawych epizodów. Jednak nie doszło przez ten czas do formalnej, zorganizowanej agresji zbrojnej suwerennego państwa na inne suwerenne państwo.

Wynika z tego, że, po pierwsze, żyjemy w najdłuższym okresie nieprzerwanego pokoju w historii Europy (zwie się go czasem Pax Europaea, przez analogię do Pax Romana, który trwał jeszcze dłużej, dotyczył jednak tylko obszaru Imperium Rzymskiego), po drugie zaś – już tylko najstarsi z obecnie żyjących mieszkańców kontynentu pamiętają z własnego doświadczenia, czym jest wojna. Jest się z czego cieszyć, ale jest się też czym martwić.

O względności pojęcia postępu w dziejach może świadczyć następujący cytat: „Dla naszej generacji nie istniała ucieczka, nie istniało pozostawanie na uboczu, tak jak dla poprzednich pokoleń. Wskutek nowej organizacji «jednoczesności» byliśmy ustawicznie wciągani w dzieje naszych czasów. […] To, co się działo tysiące mil za oceanem, docierało do nas w postaci zdjęć i filmów jak żywe. Nie można się było uchronić ani zabezpieczyć przed nieustającą informacją i współuczestnictwem”.

Kiedy napisano te słowa? Nie wczoraj ani nie rok temu. Jest to fragment wstępu do tomu wspomnień Stefana Zweiga „Świat wczorajszy”, ostatniej książki napisanej przez tego kiedyś bardzo poczytnego, a dziś raczej zapomnianego pisarza, zanim odebrał sobie życie w Brazylii w 1941 roku, dokąd musiał uciec z ogarniętej wojną Europy.

Książka ta jest w lekturze co najmniej osobliwa. Druga jej połowa, z opisem pierwszej wojny światowej i dwudziestolecia międzywojennego, zawiera mnóstwo frapujących szczegółów o dużej randze dokumentarnej, relacjonowanych przez Zweiga z własnych obserwacji. Nie bez powodu uznaje się „Świat wczorajszy” za jedno z cenniejszych świadectw epoki. Ale pierwsza połowa jest inna. Po wstępnych uwagach autora o tragicznym losie Europy pod rządami nazistów, rozpoczyna się ona od ekstatycznego peanu na cześć Wiednia z przełomu XIX i XX wieku. Opis ten jest wzorcowym przykładem toposu „raju utraconego”, a stolica Austro-Węgier jest w nim ukazana jednoznacznie i po prostu jako najwspanialsze miejsce na Ziemi. Drugi rozdział wspomnień Zweiga zawiera dramatyczny opis mąk szkolnych doznawanych przez niego i jego rówieśników, podobny do tego, jaki w literaturze polskiej stworzył Emil Zegadłowicz w „Zmorach”, trzeci zaś jest demaskacją obłudy austriackiego społeczeństwa findesieclowego w kwestiach związanych z seksualnością. W czwartym z kolei dostajemy obraz beztroskiego i bezpruderyjnego, choć też nieco ciężkawego w obejściu, wilhelmińskiego Berlina, do którego młody Zweig pojechał niby to na studia, ale, jak przyznaje bez obsłonek, studiował fikcyjnie, gdyż nudziło go sztywniactwo pruskiej profesury. Potem autor zabiera nas do Paryża, który jest równie przewspaniały jak Wiedeń. I tak dalej, i tak dalej, aż do sierpnia 1914 roku, do którego docieramy w połowie książki. Po kilku takich zmianach planu relacji nieco ogłupiały czytelnik myśli sobie: „no to właściwie jak tam wtedy było?”. Wygląda bowiem na to, że było cudownie, chociaż właściwie wcale nie było cudownie. Albo na odwrót.

Kluczem do rozwiązania zagadki tej podwójności wizji młodych lat Zweiga może być uważniejsze przyjrzenie się jego pozycji w ówczesnym społeczeństwie. Aby zająć dogodne miejsce w świecie projektowanym i zarządzanym przez burżuazję z początku XX wieku, należało być albo utytułowanym, albo utalentowanym (artystycznie, intelektualnie lub merkantylnie), albo ustosunkowanym. Zweig był utalentowany jako pisarz oraz ustosunkowany jako syn znakomicie prosperującego przedsiębiorcy. Relacjonując swoje liczne młodzieńcze wojaże, z wyjazdem za ocean do USA włącznie, nie wspomina ani słowem, skąd czerpał fundusze na te podróże w czasach, kiedy o masowej turystyce i tanich biletach studenckich jeszcze nie słyszano. Rzucane przezeń od czasu do czasu wzmianki o „półpiśmiennych kucharkach” dziś uznano by za rażąco klasistowskie, mimo że dla samego Zweiga, podkreślającego z dumą swój humanitaryzm, nie było w nich niczego niestosownego. Krótko mówiąc, Zweig należał od urodzenia do wąskiej uprzywilejowanej elity społecznej i patrząc na początek własnego życia z perspektywy jego tragicznego finału, postrzegał świat swojej młodości nie tylko jako nostalgiczny „młodzieńczy eden”, ale również jako świat naturalnego komfortu, w którym tylko niektóre aspekty nie były idealne – i te można było po czasie skrytykować, ale żyjąc obok nich, można było je zignorować albo obejść.

Uderzające jest – i właśnie z takiej optyki wynika – podejście Zweiga do spraw kultury. Życie artystyczne i umysłowe Wiedeńczyków z końca epoki habsburskiej jest w jego oczach niekwestionowanym środkiem świata umysłowego tout court. O kompozytorach, poetach czy aktorach z tamtego świata wyraża się tak, jak gdyby byli istotami niemal nadludzkimi. O starym cesarzu ma natomiast do powiedzenia głównie to, że nie przeczytał w życiu ani jednej książki. A przecież tak się stało, że tępego umysłowo Franca Józefa kojarzy dziś każdy, kto ma choćby elementarny zasób wiedzy o przeszłości, a nazwisko wspaniałego Josepha Kainza, o którym Zweig pisze na klęczkach, mówi coś głównie historykom teatru. I również gwiazda samego Zweiga mocno przygasła w drugiej połowie XX wieku. W czasach swojej prosperity najbardziej był on znany z fabularyzowanych biografii postaci historycznych, tak zwanych vies romancées. Ten dziwaczny hybrydyczny gatunek prozy, usiłujący być jednocześnie biografią i powieścią, wskutek czego nie jest w pełni ani jednym, ani drugim, był modny w pierwszej połowie XX wieku (poza Zweigiem uprawiały go takie ówczesne tuzy, jak Irving Stone i André Maurois), ale potem popadł w zapomnienie i dopiero obecnie powraca w pewnym stopniu do łask na fali powodzenia wszelkich form piśmiennictwa niefikcjonalnego. Uwzględniając te okoliczności, wypada stwierdzić, że nawet najjaśniej błyszcząca bańka informacyjna po jakimś czasie może pęknąć.

„Świat wczorajszy” ma status książki kanonicznej w dziedzinie literatury wspomnieniowej na temat Europy z przedednia I wojny światowej. Zresztą i u nas nie jest nowością – PIW wydał przekład już w 1958 roku, a nowa edycja z 2016 roku, obecnie dodrukowana, jest jego przejrzaną i poprawioną wersją. A jednak dzisiejszy czytelnik może mieć ze wspomnieniami Zweiga pewien problem. Autor mianowicie – choć pióro miał znakomite i pisał potoczyście, wciągająco, swobodnie, co zagwarantowało mu niegdysiejszą pozycję w świecie literackim Europy – jest niezależnie od aktualnie opowiadanego przez siebie tematu śmiertelnie poważny. Takie pojęcia, jak „ironia” czy „śmieszność” Zweig, sądząc po tonie jego relacji, znał wyłącznie ze słownika. Nam, którzy od małego/małej uczęszczaliśmy do wyższej szkoły ironii i dystansu, trudno czytać zdania takie, jak to o piórze, którym pisał Goethe, a które Zweig nabył do swojej kolekcji pamiątek po wielkich pisarzach, następnie zaś trzymał wiele lat pod szkłem, „aby nie ulec pokusie wzięcia go we własne niegodne ręce” – i nie parskać przy tym śmiechem. Podobnie, jego bałwochwalcze uwielbienie dla osób „wielkich twórców”, zupełnie pozbawione dystansu i do nich, i do samego siebie, jest w obecnych czasach, powiedzmy grzecznie, wzruszające, ale mało przekonujące. Czytając kolejne patetyczne zwroty, którymi Zweig hojnie ozdabia relacje ze swoich spotkań z Rilkem, Rodinem, Verhaerenem, Rollandem i innymi, skądinąd godnymi szacunku autorami, można się zastanawiać, czy nadmiar powagi i deficyt ironii u Europejczyków z początku XX wieku nie były jedną z przyczyn ich katastrofy. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że „Świat wczorajszy” pisany był w dramatycznych okolicznościach przez skazanego w swoim świecie na niebyt wygnańca, stężenie patosu w tej książce jest – jak na nasze obecne nawyki – nieznośne.

W takim kontekście znamienna jest u Zweiga również pewna luka w literackim obrazie jego życia. Relacjonuje on detalicznie aparycję i sposób bycia wielu znakomitych person, z którymi miał styczność, ale na temat swojej własnej rodziny pisze w całej książce dosłownie kilka zdań. Ma coś konkretnego do powiedzenia o swoich rodzicach (choć jest to tylko kilka szkicowo rzuconych detali), ale już pierwszą żonę wymienia jeden jedyny raz, nie podając nawet jej imienia, a drugą, która towarzyszyła mu na wygnaniu i razem z nim popełniła samobójstwo, wspomina – również bezimiennie – wyłącznie w ostatnich zdaniach książki, w kontekście sceny ich ślubu zawartego 1 września 1939 roku. Nie wymienia więc towarzyszek swojego życia nawet w tej roli, w jakiej najczęściej figurowały we wspomnieniach pisarzy nowoczesnych – jako sekretarek przepisujących ich teksty. Postać pierwszej żony Zweiga, Fryderyki Marii von Winternitz, nie pojawia się nawet w opisach życia domowego w Salzburgu w latach 20. i 30., choć autor dostarcza nam szczegółowej relacji dotyczącej kolekcji autografów wielkich artystów, którą tam zgromadził – zupełnie, jak gdyby kobieta dzieląca z nim swoje życie była jakimś sprzętem domowym, i to z tych mniej potrzebnych. Nie trzeba być wojującym feministą, żeby odczuć ten brak jako dość przykry, i to nawet przy założeniu, że „Świat wczorajszy” zaplanowany był jednak nie jako kronika familijna, lecz jako obraz epoki.

Co zaś do tej ostatniej, to mimo ogromu piśmiennictwa poświęconego obu wojnom światowym (zwanym tak dla niepoznaki, jako że w istocie były to wojny domowe cywilizacji zachodniej, w które inne części świata zostały wciągnięte) oraz ich następstwom dla stanu naszej cywilizacji, rola przemian, które zaszły w niej w latach 1914–1945, wciąż nie została w pełni przemyślana. Prawdopodobnie przez te trzy dekady w stanie świadomości zbiorowej mieszkańców Europy zaszły zmiany większe i bardziej fundamentalne niż kiedykolwiek przedtem w dziejach tego kontynentu. Cywilizacja europejska popełniła w tym czasie kilkuetapowe samobójstwo, przy czym wyglądało to tak, jak gdyby świetnie prosperujący, zdrowy na ciele i umyśle, pewny siebie człowiek niespodziewanie podciął sobie żyły lub wyskoczył przez okno – a wstrząśniętym świadkom tego incydentu nie przeszło przez myśl, że za pyszną fasadą kryła się zrujnowana osobowość.

Po tym samobójstwie nasza cywilizacja zmartwychwstała w stanie cichej, powszechnej, dyskretnie umówionej amnezji, mającej na celu pogrążenie tego, co się stało, w niebycie, w niepamięci. Ale to się nie udało. Podobnie jak w przypadku indywidualnych przeżyć traumatycznych, w pierwszych latach po ich doznaniu doświadcza się ich następstw w ograniczonym stopniu i dopiero po dłuższym czasie występują one na pierwszy plan pamięci, spychając wszystko inne na margines.

Ale przecież powiedziało się w tym tekście parę uszczypliwych uwag odnośnie nadmiaru powagi u Zweiga. Nie kończmy więc tak sierioznie. Powiedzmy raczej, że klimat „Świata wczorajszego” może, przynajmniej chwilami, przywodzić na myśl pierwszy epizod „Sensu życia według Monty Pythona” – ten, w którym grupa buchalterów-staruszków, przyodzianych w zarękawki, wędrujących zmurszałym gmachem-okrętem, dokonuje inwazji na przeszklony biurowiec zaludniony młodymi nowoczesnymi biznesmenami. Tak może się kojarzyć żarliwa pochwała umarłego świata monarchii habsburskiej. A jednak, jeśli popatrzymy na ubiegły wiek pod nieco szerszym kątem, bardziej kojarzyć się z nim będzie scena z Panem Kreozotem, monstrualnie otyłym klientem restauracji, scena, o której Quentin Tarantino powiedział podobno, że była to jedyna obejrzana przez niego scena filmowa, która wzbudziła w nim autentyczny wstręt.

 

Książka:

Stefan Zweig, „Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka”, przeł. Maria Wisłowska, PIW, Warszawa 2016.