Gdy ludzie walczą o prawa obywatelskie, o wolność i swobodę przekonań, trzeba i warto o tej walce pisać i mówić. W imię solidarności i w imię wspólnoty ludzkich losów. I nie ważne, że Polskę od Birmy/Mjanmy dzielą tysiące kilometrów, że to inna tradycja cywilizacyjna i kulturowa. Los mieszkańców dalekiej Birmy powinien nas obchodzić. Nawet wtedy, gdy mamy wiele problemów na swym lokalnym podwórku.
W Birmie mija już drugi miesiąc rządów junty wojskowej, która w wyniku zamachu stanu przejęła władzę z rąk legalnie wybranych władz cywilnych. W tym czasie narastał zarówno opór społeczeństwa niegodzącego się na rządy wojskowych, jak i skala przemocy i brutalności wojska oraz służb policyjnych wobec protestujących. W ciągu dwóch miesięcy protestów junta zabiła ponad pięćset osób, kilka tysięcy zamknęła w więzieniach. Wiele z nich poddanych zostało brutalnej przemocy i torturom. Niejasny jest los władz cywilnych więzionych przez wojskowych – z liderką rządzącej do niedawna legalnie Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji – Aung San Suu Kyi na czele.
Przemoc uruchomiła trzy procesy
Metody pacyfikacji pokojowych demonstracji przez armię i policję doprowadziły do co najmniej trzech procesów, które nie zapowiadają społeczeństwu birmańskiemu stabilnej przyszłości oraz rozwoju.
Po pierwsze, doszło do radykalizacji znacznej części społeczeństwa, które mimo strzałów kierowanych w stronę protestujących kontynuuje swój sprzeciw wobec junty. Po drugie, ugrupowania zbrojne mniejszości etnicznych, które nie tak dawno podpisały z rządem centralnym porozumienia o zwieszeniu broni, coraz częściej deklarują, że nie będą się biernie przyglądać masakrom protestującej ludności cywilnej. Po trzecie wreszcie, zmienia się nastawienie społeczności międzynarodowej, która z coraz większym niepokojem przygląda się krwawym rozprawom wojska z protestującą ludnością. Tym ledwie zasygnalizowanym tu procesom warto poświęcić nieco więcej uwagi.
Radykalizacja nastrojów niechętnych, a właściwie wrogich juncie doprowadziła już w kilku miastach Birmy do masowych strajków, a nawet podpalania zakładów przemysłowych, które albo należą do holdingów zarządzanych przez armię lub przez ludzi związanych z wojskiem, albo do inwestorów z Chin. Pekin jest oskarżany przez protestujących o ciche przyzwolenie na zamach stanu oraz milczenie na temat brutalnych pacyfikacji dokonywanych przez birmańską armię. Przykładami takich holdingów są dwa potężne konglomeraty Myanmar Economic Cooperation (MEC) i Myanmar Economic Holdings Limited (MEHL). Znaczna część zysków generowanych przez te holdingi zasila albo bezpośrednio armię, albo związanych wciąż z armią emerytowanych wojskowych.
Postępująca radykalizacja może doprowadzić w przyszłości do rozpętania prawdziwej wojny domowej. Tyle tylko, że starcie nieuzbrojonych lub słabo uzbrojonych demonstrantów z pół milionową armią wyposażoną przede wszystkim w sprzęt pochodzenia chińskiego i rosyjskiego zakończy się krwawą masakrą. W dziejach powojennej, niepodległej Birmy wojsko nigdy nie tolerowało na dłuższą metę jakichkolwiek protestów. Wręcz przeciwnie – były w stosunkowo krótkim czasie brutalnie tłumione. Wystarczy przypomnieć rok 1988, kiedy podczas brutalnej rozprawy wojska z protestującymi zginęły około trzy tysiące demonstrantów.
Współczesne brutalne represje i rozprawy skłoniły przedstawicieli etnicznych ugrupowań zbrojnych do zabrania głosu. W Birmie/Mjanmie od lat działają swoiste armie etniczne, które za cel stawiają sobie uzyskanie dla swoich regionów i swoich mniejszości etnicznych większej autonomii wobec władz centralnych. Przez centrum, przede wszystkim przez armię, oskarżane były o dążenia separatystyczne i chęć tworzenia małych państw etnicznych. Niektóre z tych narodów liczą od miliona do pięciu milionów ludzi. W ostatnich latach najważniejsze z tych ugrupowań, a jest ich około dwudziestu, podpisały z rządem kierowanym przez Narodową Ligę na Rzecz Demokracji porozumienia o zawieszeniu broni.
Wydarzenia ostatnich tygodni pokazały jednak, że armie etniczne nie chcą być biernym obserwatorem protestów. Nie zerwały co prawda zawieszenia broni, ale ich przywódcy jednoznacznie stwierdzili, iż nie godzą się na przemoc i siłową pacyfikację protestów przez armię birmańską. Deklaracje takie przedstawili między innymi przywódcy takich ugrupowań jak Karen National Union (KNU), Kachin Independence Army (KIA), Shan State Army – South. W kilku przypadkach doszło już do zajmowania przez etniczne organizacje zbrojne posterunków armii birmańskiej. Odpowiedzią armii na jeden z takich ataków przeprowadzony przez ugrupowanie zbrojne Karenów było bombardowanie wiosek tej społeczności przez siły powietrzne Birmy. Doprowadziło to do ucieczki kilku tysięcy Karenów – przede wszystkim kobiet i dzieci do sąsiednej Tajlandii. Z kolei wojskowe i policyjne pacyfikacje na północy kraju doprowadziły do exodusu ludności z tej części Birmy do Indii.
Sąsiedzi zmieniają politykę
Uchodźcy do Indii i Tajlandii stali się katalizatorem dyskusji w tych krajach na temat wydarzeń w Mjanmie. Początkowo rządy w Bangkoku i New Delhi nie decydowały się na jasne potępienie puczu wojskowego w Birmie i starały się przekonać, że to, co się stało, jest wyłącznie wewnętrzną sprawą tego kraju. Obie stolice nawoływały co prawda do dialogu, ale wyraźnie było widać, że chcą pozostawić sobie otwarte drzwi dla kontaktów z birmańskimi zamachowcami. Podobnie zresztą uczyniła część krajów ASEAN-u. Jedynie Singapur i Indonezja zdecydowały się na ostre słowa pod adresem puczystów. W przypadku Indii i Tajlandii rządy centralne tych krajów, uznając wydarzenia w Birmie za wewnętrzne sprawy kraju, nakazały swym służbom ochrony granic zawracanie uchodźców, a tych, którzy przez granicę się przedostali, miano deportować. Co to by oznaczało dla uciekinierów, nie trzeba wyjaśniać.
Pod wpływem brutalnych działań junty władze centralne uległy sugestiom władz lokalnych pogranicza i zezwoliły na przyjmowanie uchodźców oraz okazanie im pomocy. W przypadku Tajlandii jest to kontynuacja procesu trwającego od kilkudziesięciu lat. Obecnie w przygranicznych obozach dla uchodźców w tym państwie przebywa około 100 tysięcy uciekinierów. W wyniku ostatnich wydarzeń liczba z pewnością się zwiększy. Z kolei władze Mizoramu w Indiach nie wykluczają konieczności stworzenia takich obozów również i na swoim terytorium.
Jednak sąsiedzkie stolice zdają się mimo wszystko szukać możliwości dialogu z juntą. Charakterystyczne, że pod koniec marca zarówno Indie, jak i Chiny, a także kilka krajów ASEAN-u, wysłały swych przedstawicieli na paradę wojskową w Naypyidaw z okazji święta birmańskich sił zbrojnych. Byli to wyłącznie attaché wojskowi akredytowani w birmańskiej stolicy. Wyjątkiem była liczna delegacja rosyjska, której przewodził wiceminister obrony Federacji Rosyjskiej Aleksander Fomin. Jak pisały niezależne birmańskie media, przybył z gorącymi pozdrowieniami dla armii i… amunicją.
Klucz do zakończenia przelewu krwi w Birmie/Mjanmie tkwi w reakcji sąsiadów oraz reakcji tych państw, które jak dotąd wspierają lub tylko milcząco akceptują działania junty. Dopóki puczyści będą mieli wsparcie z zewnątrz, dopóty brutalne pacyfikacje protestów będą trwały.