W sobotę 27 marca po raz pierwszy dowiedziałem się o zamieszaniu wokół artykułu Mashy Gessen, który dzień wcześniej ukazał się w „New Yorkerze”. Czytałem go już wcześniej, choć jedynie pobieżnie. Wtedy wydawało mi się, że jest to ważny tekst, który informuje o nagannych działaniach polskiego rządu wobec krytycznych (tj. takich, które nie biorą Polaków za bohaterów) studiów nad Holokaustem.

Z punktu widzenia każdego, kto wiedział już cokolwiek na ten temat, zarówno w Polsce, jak i poza nią, Gessen nie przedstawiła niczego nowego. Nie był to problem – jest ona dziennikarką, która zajmuje się globalnymi tendencjami autorytarnymi i nie musi być specjalistką w kwestii polskiej historii.

Zwrócono mi jednak uwagę na kilka linijek artykułu (które później zostały poprawione przez redakcję), mówiących o tym, że polski rząd próbuje „wybielić naród [ang. to exonerate] z zarzutu zamordowania trzech milionów Żydów”. Od razu zdałem sobie sprawę, że takie słowa jedynie wzmacniają narrację Prawa i Sprawiedliwości i pozwolą obecnemu polskiemu rządowi wykreować się na ofiarę, którą się oczernia, podczas gdy w sprawie chodzi przecież o podkreślenie jej godnego potępienia postępowania w postaci tłumienia uczciwych badań historycznych.

Prace prof. Barbary Engelking i prof. Jana Grabowskiego szczegółowo dokumentują współudział [ang. complicity] pewnego nieokreślonego odsetka Polaków w zabijaniu Żydów. Tyle że „trzy miliony” to liczba wszystkich żydowskich ofiar Holokaustu w Polsce. Insynuacja, że Polska ponosi odpowiedzialność za śmierć wszystkich z nich, jest stwierdzeniem, którego nikt nie próbuje dowodzić – i w które nikt nie uwierzy. Wydaje się też, że byłoby lepiej nie mieszać do tej sprawy niejasnych, ale emocjonalnych pojęć, takich jak „naród”.

Napisałem więc w tę samą sobotę osobisty list do „New Yorkera”, wzywając do wycofania tego fragmentu tekstu, a jednocześnie ostro krytykując oficjalne represje Polski wobec badań naukowych. Kiedy magazyn nie odpowiedział, postanowiłem w niedzielę opublikować list na moim profilu na Facebooku. Myślałem, że to będzie koniec.

W poniedziałek kilku polskich przyjaciół – którzy, podobnie jak ja, chcieli upewnić się, że PiS i kontrolowane przez partię instytucje nie będą w stanie odwrócić uwagi od zarzutu, że władza wykorzystuje „politykę historyczną” wbrew prawdzie – zasugerowało, żebym spróbował zebrać pod listem podpisy innych naukowców. Wydawało nam się, że to może pomóc skłonić „New Yorkera” do naprawienia błędu, a jednocześnie pozwoli zapobiec sytuacji, w której prawica skupia się wyłącznie na źle dobranych słowach. Pojawił się nawet pomysł, żeby opublikować ten list w „Gazecie Wyborczej” – przypuszczam, że miałoby to pokazać, jak bardzo jesteśmy otwarci w naszej krytyce.

I to był moment kiedy wpadłem w pułapkę! Dotychczas udawało mi się omijać podobne sidła, głównie dlatego, że o sprawach polsko-żydowskich pisałem sporadycznie. Ale powinienem był wiedzieć, że polska prawica zaminowuje całe pole dyskusji w tym temacie, a do kolejnych wybuchów dochodzi za każdym razem, kiedy ktoś powie coś, co nie pasuje do jej heroicznej narracji.

Okazało się bowiem, o czym nie wiedziałem, że od niedzielnego wieczoru, kiedy zamieściłem swój list na Facebooku, do poniedziałkowego poranka czasu amerykańskiego (popołudnia w Polsce), gdy zacząłem pracować nad zbieraniem podpisów, owa zupełnie błaha sprawa kilku słów w amerykańskim magazynie zamieniła się w Polsce w Poważną Sprawę Państwową. Ministerstwo Spraw Zagranicznych zapowiedziało „zdecydowaną reakcję dyplomatyczną”, dyrektor Muzeum Auschwitz-Birkenau potępił Gessen, Ambasada RP w Stanach Zjednoczonych została poproszona o włączenie się w sprawę – a wszystko to w związku z kilkoma słowami prywatnego obywatela piszącego w amerykańskim tygodniku.

Wtedy zrozumiałem mechanizm tej pułapki: polski rząd i jego prawicowa machina propagandowa są zorganizowane właśnie do tego rodzaju działań. Zareagowaliby dokładnie tak samo, niezależnie od tego, jakich słów użyłaby Gessen. Jak zauważył Jan Hartman, w polskich prawicowych mediach dyskusje na ten temat rzadko dochodzą nawet do punktu, w którym „poziom zakłamania i manipulacji byłby na tyle niski, by porządni ludzie w ogóle zniżali się do ich wytykania i prostowania”.

I oto ja – próbujący zebrać podpisy pod eleganckim listem, mającym na celu umożliwienie rzetelnej dyskusji. Cóż za naiwność! W trakcie popołudnia czasu amerykańskiego zdałem sobie sprawę, że prawicowe media i blogosfera, a wraz z nimi samo państwo polskie, rzuciły się na Mashę Gessen. Stało się jasne, że jakikolwiek dalszy wysiłek z mojej strony był nie tylko misją głupca, ale i przysługą dla nacjonalistycznej prawicy. Opublikowany przeze mnie list zostałby wykorzystany przez PiS-owski świat, żeby powiedzieć: „Zobaczcie, nawet lewica odrzuca Gessen!”.

Dziękuję więc moim polskim przyjaciołom, którzy w porę mnie ostrzegli. Jeden z nich napisał, że każdy mój publiczny apel do „New Yorkera” o wycofanie tych kilku słów stanie się kolejnym „rytualnym narzędziem regresu”, które „zaszkodzi badaniom nad Zagładą, jeśli zaszkodzić im można jeszcze bardziej”. Nie do końca się z tym zgodziłem, ale biorąc pod uwagę wzmożenie całego polskiego rządu w odpowiedzi na transgresję Gessen, odpowiedziałem, że „może rzeczywiście już zbyt ustępuję. Potrzebne są inne artykuły na ten temat po angielsku, a ja tu potępiam ten już opublikowany”. W międzyczasie „New Yorker” zmienił sformułowanie użyte w tekście.

Wycofałem więc list. Niektórzy z tych, o których podpisy prosiłem, zgodzili się, inni odmówili, a jeszcze inni zignorowali moją prośbę – wszystkie te działania wydają się teraz uzasadnionymi reakcjami na tę skomplikowaną sytuację. Czuję się, jak bohater powieści Milana Kundery, który próbuje postąpić właściwie w warunkach autorytarnego reżimu – i przekonuje się, że cokolwiek zrobi, reżim będzie o krok przed tobą i wykorzysta twoje dobre intencje do własnych, złych celów.

Problemem jest to, że to nie powinno być pułapką. Powinienem móc domagać się od ludzi Zachodu, by używali precyzyjnego języka w rozmowach na skomplikowane tematy, a moje wezwanie nie powinno zostać przechwycone przez polskich nacjonalistów. Ktoś z Zachodu, czy ktokolwiek inny, powinien móc popełnić gafę bez histerycznej reakcji ze strony polskich decydentów. Polska powinna mieć możliwość pełnej konfrontacji z antysemicką oraz rasistowską częścią swojej przeszłości bez wywoływania rytualnych odpowiedzi: „Nie, Polska jest dobra, a ty jesteś zły, bo twierdzisz inaczej”. Ci, którzy domagają się od Polski konfrontacji z przeszłością, nie mówią, że „Polska jest zła” (cokolwiek by to miało w ogóle znaczyć), lecz jedynie, że powinna znać swoją przeszłość – a jeśli tego nie chce, to mogłaby zastanowić się nad tym, co oznacza ta odmowa.

Ciągłe zaprzeczanie jest oczywistym przykładem złej wiary. Antysemityzm był fundamentalnym składnikiem polityki międzywojennej prawicy, która stała się mordercza w czasie okupacji wojennej (chociaż trudno mi dostrzec, jakim sposobem nie stałaby się ona mordercza, nawet gdyby wojna nie wybuchła). Wszystkie nalegania, by twierdzić inaczej, proszą się o szekspirowską odpowiedź: „Za dużo protestujesz!”. Każdy myślący człowiek na świecie będzie rozumieć frenetyczne zaprzeczenia Polski jako przyznanie się do winy. Jeśli Polska chce zmienić tę sytuację, potrzebujemy więcej tomów, takich jak „Dalej jest noc”, przekładanych także na inne języki (to apel do zachodnich wydawców), zamiast mdlącego, zupełnie nieprzekonującego triumfalizmu.

Jest to rzecz jasna tak oczywiste, aż sam nie wierzę, że muszę to powiedzieć. Ale właśnie się przekonałem – niestety, po raz kolejny – że muszę.