Stanowiący punkt wyjścia do ostatniego wydania „Spięcia” (międzyredakcyjnej współpracy pięciu środowisk) tekst Alicji Dańkowskiej z „Krytyki Politycznej” wywołał wśród naszych prawicowych i katolickich koleżanek i kolegów zaskakujące reakcje. Zdawałoby się, że postulat włączenia mieszkańców regionów, które najsilniej dotknie nadchodząca transformacja, jest oczywisty. Dlaczego wzbudza tak silne i tak negatywne emocje?

Dańkowska nie napisała nic przesadnie kontrowersyjnego. Przypomniała, że bez włączenia mieszkańców tych regionów w planowanie transformacji i podejmowanie decyzji na jej temat może się ona szybko okazać niesprawiedliwa i spychać całe grupy obywateli w „dobrze nam znaną koleinę historii przeznaczoną dla kolejnych zastępów «ofiar transformacji»” i że to „na poziomie lokalnym upatrywać należy największego potencjału dla przeprowadzenia transformacji w sprawiedliwy, zrównoważony, transparentny sposób, uwzględniając interesy wszystkich stron (w tym środowiska naturalnego)”. Samorządy mają do tego narzędzia – można dodać też, że mają zwyczajnie najbliżej i najlepiej znają lokalne realia.

Dańkowska podkreśliła szansę, którą daje Polsce unijny Fundusz Sprawiedliwej Transformacji, ale też wskazała, że bez wyznaczenia celu neutralności klimatycznej kluczowe regiony, na przykład łódzkie, pozostaną bez europejskiego wsparcia, na co zwracaliśmy też uwagę wspólnie z Jakubem Bodzionym. Wyjaśniła wreszcie znaczenie Terytorialnych Planów Sprawiedliwej Transformacji, stanowiących podstawę do uzyskania środków z Funduszu i zasygnalizowała obawy związane z zaproponowanym przez rząd niejako równolegle „krajowym planem transformacji”.

Troje z uczestników „Spięcia”, choć rytualnie zgadzało się co do tego, że lokalność i obywatele są istotni, na różne sposoby zarzuciło Dańkowskiej naiwność i utopizm, jednocześnie samemu prezentując zaskakująco naiwną wiarę w zarządzanie na poziomie centralnym i polski rząd. W tym wszystkim notorycznie mylili też transformację regionów wrażliwych (tego dotyczy Fundusz Sprawiedliwej Transformacji) z transformacją krajowego systemu energetycznego. Przyjrzyjmy się ich obawom, argumentom i marzeniom.

Proces musi być oparty na lokalnych podstawach

Najostrzej z tezami Dańkowskiej zdaje się polemizować Paweł Musiałek, już w tytule sugerując, że centralne sterowanie transformacją to nie powód do obaw, a konieczność. Problem w tym, że transformacja, którą ma na myśli reprezentantka „Krytyki Politycznej”, i ta, o której pisze autor polemiki z „Klubu Jagiellońskiego”, to dwie różne kwestie.

Musiałek od samego początku zmienia temat, pisząc, że jeśli „cały proces transformacji energetycznej” ma być zarządzany lokalnie, to jest to „abstrakcyjna wizja”. Ponieważ ma na myśli transformację krajowego systemu energetycznego, dochodzi do wniosku, że „skoro transformacja energetyczna to proces dotykający każdego Polaka, to naturalnie centrum decyzyjne powinno być w rządzie, a nie na poziomie lokalnym”. Problem w tym, że to czego dotyczy pojęcie „sprawiedliwej transformacji” to zarazem proces szerszy i bardziej geograficznie skoncentrowany niż jedynie przebudowa systemu energetycznego, o której myśli Musiałek.

Chodzi o głęboką przemianę społeczno-ekonomiczną, a potencjalnie także polityczną czy nawet kulturową tam, gdzie cały styl życia, działalność gospodarcza i tożsamość powiązane były dotąd z wydobyciem, przetwarzaniem lub spalaniem paliw kopalnych. I tak, ta transformacja dokona się wszędzie, ale najwyższe koszty poniosą właśnie te społeczności i regiony. Dlatego postawienie ich w centrum zarządzania przemianami jest nie tylko jedynym sprawiedliwym i demokratycznym rozwiązaniem, ale też jedynym mogącym zapewnić efektywność tego procesu.

Nieznośny centralizm wyobraźni

Ostrze Musiałka uderza przede wszystkim w wizję energetyki rozproszonej, uspołecznionej (spółdzielnie i wspólnoty energetyczne, które wzmacnia nowa unijna dyrektywa) i prosumenckiej. Możliwość istnienia zdecentralizowanego i „demokratycznego” systemu energetycznego nie mieści się w granicach etatystyczno-centralistycznej wyobraźni. W dodatku, Musiałek (słusznie) zauważa, że nie należy idealizować lokalności i (mniej słusznie) oburza się na tezę o demokratycznej autentyczności lokalnych forów decyzyjnych – bo przecież to rząd centralny „posiada poparcie ogólnokrajowego parlamentu”. Jak wiemy w Polsce A.D. 2021 oznacza to przede wszystkim prowadzenie polityki nieliczącej się z głosem całego szeregu grup wyborców, a także organizacji społeczeństwa obywatelskiego.

Naiwny etatyzm Musiałka blednie w porównaniu z tym, co proponuje Natalia Kołodyńska-Magdziarz z „Nowej Konfederacji”. W skrócie można uznać, że jej zdaniem nieważne, jak niekompetentny i oderwany od społeczeństwa jest rząd, lepszy taki niż żaden, bo jakakolwiek strategia centralna jest lepsza niż jej brak.

Podobnie jak w poprzednim tekście autorki na temat energetyki jądrowej, dominuje chęć ograniczenia pluralizmu poglądów na rzecz reprezentowanego przez rząd „konsensusu”. Jego kształt ma jakoś „wymusić” społeczeństwo, a potem niezależnie, co się zdarzy, „surowo ganić [polityków] za wszelkie niepotrzebne odstępstwa od planu”.

Dialog społeczny sprowadza się w tej wizji do oświeconego monologu z Warszawy: „władze centralne powinny przekonywać ludzi do transformacji energetycznej na poziomie ogólnym, natomiast władze lokalne muszą dać ludziom poczucie, że ich region i jego mieszkańcy skorzystają ze zmian w bardzo konkretny sposób”. Problem w tym, że rząd nie jest wszechwiedzący, a proces dialogu społecznego nie polega jedynie na uzyskiwaniu poparcia społecznego dla decyzji już podjętych – może prowadzić do przewartościowania całych strategii i zmiany wizji. W wielu wypadkach słusznie.

Co ciekawe, Kołodyńska-Magdziarz jest w pełni świadoma słabości polskich władz centralnych, zastanawia się, „co da nam nawet najlepszy plan lokalny, jeśli na przykład w następnych wyborach rząd uzna jednak, że potrzebuje głosów zwolenników węgla, i zarządzi odwrót od dekarbonizacji na szczeblu centralnym?”.

Niby polemizuje z Dańkowską, pisząc, że „dobry krajowy plan mógłby być świetnym drogowskazem dla osób opracowujących plany terytorialne”, ale zaraz przyznaje, że „obecnie jednak niewiele o nim wiadomo… Ministerstwo zapewnia, że plan krajowy będzie powstawał równolegle do planów terytorialnych i w ścisłej współpracy z władzami lokalnymi. W praktyce więc nie dość, że samorząd ma napisać własny plan, to jeszcze musi być on zgodny z dokumentem, który jeszcze nie istnieje. Jak więc planować coś na poziomie lokalnym, skoro nie mamy pojęcia, jakie będą kolejne kroki rządu?”.

Podobnie jak moi synowie w świętego Mikołaja, Kołodyńska-Magdziarz wciąż jednak woli wierzyć w oświecony rząd. W tej utopijnej wizji „samorządy powinny mieć oparcie w rządzie centralnym, powinny móc skorzystać z wiedzy rządowych ekspertów, wymieniać się między sobą dobrymi praktykami. Na razie wygląda jednak na to, że tradycyjnie nikt nikomu nie ufa i wszystkim rządzi chaos”.

Obywatele, dlaczego nie ufamy sami sobie?

Na tle zapatrzonych w państwo autorów prawicowych, tekst Kamila Lipińskiego z „Kontaktu” jawi się raczej jako nieco cyniczna wizja rozczarowanego społeczeństwem i demokracją uczestniczącą praktyka. Lipiński sugeruje, że nie każdą decyzję należy szeroko konsultować, bo opacznie rozumiana partycypacja może zatkać procesy decyzyjne, kiedy na tonącym statku „pasażerowie zaczną roztrząsać niewygodę kamizelek ratunkowych i złe wyposażenie barku pokładowego w szalupach, co może doprowadzić do tragedii”.

W warunkach polskich jest to jednak wylewanie dziecka z kąpielą. Jak pokazują badania politolożki Agnieszki Cianciary, nawyk organizacji konsultacji społecznych – takich z prawdziwego zdarzenia, a nie fasadowych – rodził się w Polsce w bólach. Jednak już w 2012 roku aż 93 procent projektów legislacyjnych było konsultowanych, z czego połowa z szerokimi grupami interesariuszy (ponad 20 instytucji). Proces ten został brutalnie przerwany w 2015 roku, co widać w statystykach Obywatelskiego Forum Legislacji.

Wydaje się, że nie ma sensu z góry zakładać, że bezcelowe jest ożywianie demokracji poprzez tworzenie bardziej partycypacyjnych mechanizmów i zbliżanie ośrodków decyzyjnych do obywateli. W dodatku Lipiński niejako obwinia samorządy i obywateli za grzechy rządu centralnego, sugerując, że brak regionalnych planów transformacji to wina ich złudzeń, a nie na przykład braku wyraźnej politycznej wizji na poziomie krajowym albo negatywnego wpływu spółek energetycznych, na co w kontekście Turowa zwracał uwagę Jakub Bodziony.

Zresztą Lipiński podważa także znaczenie tego ostatniego, wskazując, że oligopol czterech wielkich spółek „na tle Europy, stanowi raczej regułę niż wyjątek”. To niestety naiwne łudzenie się. Polski oligopol jest o tyle wyjątkowy, że składają się nań spółki skarbu państwa (lub przezeń kontrolowane), a więc tworzące z administracją centralną niezdrową, korupcyjną symbiozę, którą sam określiłem jako kompleks rządowo-przemysłowy.

Autor „Kontaktu”, podobnie jak Musiałek, sporo miejsca poświęca na walkę z wizją oddolnej i zdecentralizowanej transformacji energetycznej, strasząc, że „rozproszony charakter działań [samorządów] mógłby stanowić poważne zagrożenie dla spójności i efektywności zarówno zielonej transformacji, jak i późniejszej eksploatacji sieci energetycznej”.

Co więc robić, jeśli wszelkie oddolne inicjatywy są bez sensu? „Zamiast próbować ominąć państwo w procesie energetycznej transformacji, powinniśmy lepiej wykorzystać dostępne środki demokratycznego nacisku na rządy oraz instytucje unijne – realnych decydentów sektora energetycznego”. Jeśli chodzi o instytucje unijne, możemy się zgodzić. Jeśli chodzi o rząd, mówimy chyba o innym kraju.

***

Trudno zrozumieć nieufność, czy wręcz wrogość trójki autorów wobec decentralizacji i wzmocnienia roli obywateli. Jeszcze trudniej – ich kurczowe trzymanie się rządu i poziomu krajowego jako najważniejszego punktu odniesienia. Rządu, który w polityce klimatycznej i w ogóle w budowaniu poczucia wspólnoty i uczestnictwa w decyzjach ma niemal zerowe dokonania. Prowokacyjnie stwierdziłbym: postawmy państwo poza nawias. W polskich warunkach bardziej sprawiedliwej transformacji szkodzi, niż pomaga. Samorządy ze wsparciem Unii Europejskiej poradziłyby sobie lepiej.

 

Ilustracja: Max Skorwider.